Za konduktem
Czy istnieją znaki rozpoznawcze udanego debiutu? Chyba ten: zanim utwór debiutanta dostanie się na scenę, autor ma już w tece następny. Można wtedy wiele błędów wybaczyć. I trzeba: czekać. Niewielu autorów wiązało się u nas z teatrem w ostatnich latach w sposób tak spontaniczny. Broszkiewicz, teraz Drozdowski. Ten ostatni pisze w programie do przedstawienia w Teatrze Ludowym już nie o jednej sztuce, ale o kilku czy kilkunastu czekających na swoją kolejkę sceniczną. Wejście takie jest dobre przede wszystkim ze względów technicznych. Nowych sztuk albo brak w ogóle, albo nie narzucają się swymi zaletami; krytykowi na przykład potrafią wymknąć się zupełnie: są mało indywidualne, wymagania sceniczne stawiają nijakie, nawet jak na pokarm codzienny teatru mają niewiele smaku. Jeśli autor wejdzie na scenę tłumnie, musi zostać zauważony. Co więcej: może stać się problemem. Najwięcej: zmasowane uderzenie może odsłonić nagle jakąś nadrzędną zasadę ideową czy artystyczną jego pisarstwa. Przepraszam, że mówię banały. Ale powiedziałem, może odsłonić. Wcale nie musi. A już pojedyncze sztuki bywają bardzo dalekie od tego, by przy pierwszym spotkaniu zdradzić autora: jego kompleksy, obsesje, ambicje, jego filozofię a choćby tylko zdolności. Zdradzić jego pomysł zasadniczy, z jakim przychodzi do teatru. Bo każdy autor, by powiedzieć znów prawdę banalną, przychodząc do teatru - i jeśli chce w nim zostać zauważony - powinien przynosić ze sobą jakiś swój własny pomysł. Powinniśmy się zrozumieć: nie idzie o pomysł fabularny. Idzie o własną formę wypowiedzi, i w tym, wydaje mi się, tkwi potrzeba pomysłu najistotniejsza. Narzucić własne widzenie sceny; nie tylko sceny, teatru; nie tylko teatru. Własne widzenie świata, które zaczyna się jednak i które sprawdzić się może tylko we własnym widzeniu sceny.
Jest wiec debiut teatralny Bohdana Drozdowskiego udanym debiutem? Przedstawienie w Nowej Hucie prapremierą nie było, ale nie bądźmy małostkowi. Do dwuaktowego "Konduktu" dodano jednoaktową ,,klatkę", ale właśnie te utwory są pierwszymi, jakie Drozdowski może zaproponować teatrowi. I jaka jest pierwsza zaleta tego debiutu? Bo założyć musimy, że każdy ma jakąś swoją zaletę, tyle że raz przydatniejsza ona być może teatrowi, kiedy indziej zaś mniej przydatna. I tu podzielić trzeba jednak nowohuckie przedstawienie, "Kondukt" i "Klatkę" postawić oddzielnie, bo z nierównymi zaletami ofiarowują się one teatrowi współczesnemu, to znaczy teatrowi, który ma już za sobą niemało nie najlepszych doświadczeń, lecz który charakteryzuje się jednym: że z dnia na dzień jak to się mówi, poszukuje. W końcu nie bardzo nawet już wiadomo czego.
"Klatka" jest tak poprawna, że mogłaby być pracą seminaryjną na temat zainteresowań dramatopisarskich. W zamkniętym pokoju znajduje się panopticum ludzkie: czekają na przyjście tego siódmego. Ostrzą sobie na niego języki, ale od początku wiadomo, że w końcu nic się nie zmieni. Kiedyś, gdy dramat pisało się naiwnie, wejście człowieka na scenę nie mogło pozostać bez konsekwencji dla osób na niej działających. Dziś wiadomo, że musi pozostać bez widomych konsekwencji dramaturgicznych: rzeczy, ludzie i sytuacje nic nie potrafią odmienić, los jest dany raz na zawsze, mniej lub bardziej bezsensowny i bezsensownie ofiarowywany. Drozdowski jest tu wiernym uczniem. Dość odważnym o tyle, że jego sześć postaci scenicznych pozostaje w końcu na scenie - jak w pierwszej minucie - ale pozostają zdemaskowani psychologicznie, oni, którzy mieli sądzić, odkryli sami nagle swoje podłostki. Dramaturgicznie, powtarzam, przynajmniej to jest dobre. Gorzej, gdy przyjdzie zapytać: jaki to ma sens. Z kim w tym utworku Drozdowski rozmawia - i o czym. Nie powiedział tego jasno. Kto sądzi karierowicza i drania? Jego rodzinka, tyle że daleka. Czy dalsze obrazy, w których wszyscy okazują się nagle szujami tej samej co najmniej miary, nie powstały przypadkiem w wyobraźni podsądnego? Drozdowski nie zdecydował się ostatecznie, czy jego utwór powinien korespondować z jakąś rzeczywistością konkretną - na to wskazywałby język pozbawiony poetyckiej przekładni - czy też ma stanowić groteskę totalną. Tylko w tym drugim wypadku byłby on do przyjęcia. Natomiast, gdyby ktokolwiek tę metaforę, niewątpliwą, traktować chciał politycznie, okazałaby ona swoje dno bardzo niepokojące i wątpliwe. Każdy chłystek i karierowicz w rodzaju "Kuzyna" potrafi w ten sposób wyobrazić sobie przeciwników i przypisać im własne cechy wyolbrzymione. Autor powinien o tym wiedzieć.
Tak więc "Klatka" nie ofiarowuje teatrowi nowości dramaturgicznych: gdyby ktoś chciał ich szukać, byłyby one raczej rzędu prokuratorskiego: dyskusja Drozdowskiego o moralności toczy się bliżej paragrafu niż sumienia, te ostatnie u wszystkich okazują się podejrzanie płytkie, jakby autor cierpiał na brak wyobraźni. Tymczasem "Kondukt" świadczy, że ma jej pod dostatkiem. Sytuacja jest prosta i dość znana, by ją trzeba powtarzać: koledzy i ludzie z zarządu kopalni odwożą ciało jednego ze zmarłych tragicznie górników: samochód się psuje, niosą więc. W tym wszystkim Drozdowski potrafił zmieścić nie tylko kapitalną groteskę lecz także nadzwyczaj trafne charakterystyki obyczajowe. Znamy pod tym względem nasze sztuki, są nudne, nijakie i bezbarwne. Prawda, że nie mogą sobie pomóc soczystością języka, jakim posłużył się Drozdowski. Ale to tylko jego odwaga, że zaryzykował stylistykę rynsztokową, a ta na scenie nie okazała się niesmaczna lecz zabawna.
To wystarczyło, aby "Kondukt" stał się znakomitym materiałem dla reżysera. Jerzy Krasowski i Józef Szajna (scenografia) wydobyli jego - właśnie istniejącą tam przy wszystkich pozorach ordynarnej brutalności - atmosferę poetycką, w ciepłym groteskowym rysunku swoim niemal baśniową. Ten drobny utwór, nawet w bezceremonialnościach swoich utrzymany przez autora w konwencji realistycznej, nie narzucający ani metafory, ani paraboli, ani podtekstów, grający tekstem wyłącznie - okazał się w teatrze źródłem nieopisanej pociechy i pretekstów do komponowania baśni politycznej, metafory poetyckiej i sugestywnego obrazu obyczajowego równocześnie. A więc ten drobny utwór opierając się na tych wartościach i formułach potrafił stworzyć jakąś wartość wyższą i trzecią, którą sformułować konkretnie może już tylko teatr, która nawet nie w reżyserii samej ale poprzez reżysera zrealizować się może tylko w aktorach. Warto, jak mi się zdaje, na to rozróżnienie zwrócić uwagę. W przedstawieniu puszczonym reżysersko postaci mogłyby być niezharmonizowane, niewiele by to jednak przyniosło im szkody. W przedstawieniu zharmonizowanym reżyser i tak pozostanie niedostrzegalny a na plan pierwszy wysuną się aktorzy. "Kondukt" okazał nagle zespół koncertmistrzów, których przepiszę z programu: Kotas jako Maciej, Matysik jako Kazek, Pyrkosz - Sadyban, Pieczka - Woźniak, Güntner - Pawelski, Gdowska - Magda, Rączkowski - Sołtys. Od pierwszej chwili działo się na scenie coś dla nich bliskiego, co pozwalało aktorom jak gdyby zaskoczyć nieoczekiwanie swych bohaterów i partnerów równocześnie. Myślę, że był to pewien osad aktualności, nie wymyślonej, nie przefilozofowanej ale uchwyconej w sposób autentyczny jak przez kopistę. I to jest właśnie najśmieszniejsze. Że w dzień powszedni nie zawsze zdajemy sobie sprawę, wśród jakich ludzi i na jakim świecie żyjemy. Dla tego, kto ma zdolności aktorskie, najprzyjemniejszą zabawą jest mimikra: tutaj mogli się wyżyć. O wiele mniej - w "Klatce". Z pań dochodziły tam jeszcze Krzesisława Dubielówna i Bronisława Gerson Dobrowolska, z panów Tadeusz Kwinta i Zdzisław Klucznik. Obydwa utwory utrzymywała przede wszystkim w związku jedność scenograficzna Szajny.
Jakże więc jest z tym debiutem Drozdowskiego? Myślę, że właśnie "Konduktem" powiedział dość ważne słowo. Właśnie tym najbardziej bezpośrednim porozumieniem się z aktorami. Brakiem minoderii i fałszywych ambicji, które kazałyby ma nowocześnić albo filozofować. Okazał dobre zrozumienie istoty teatru, sztuki pisarskiej sprzedawanej sztuką aktora. Gdyby tak dalej pisał, kto wie, czy "Klatki" nie można by mu nawet wybaczyć.