Artykuły

Wielkie i małe metafory

Teatr Ludowy w Nowej Hucie na rozpoczęcie sezonu 1962/63 sięgnął po sztukę, a raczej po dwie sztuki Bohda­na Drozdowskiego, niegdyś publicysty "Życia Literackiego" a obecnie redak­tora "Współczesności". Drozdowski pi­sze dużo. Chwyta się wszystkiego - li­ryki, powieści, dramatu, reportażu. W katalogach bibliotecznych figurują cztery tomiki jego wierszy: "Jest takie drzewo", "Moja Polska", "Południe i cień", "Skarga do syna".

Początki kariery pisarskiej Drozdow­skiego były oszałamiające. Niektóre z jego wierszy dostały się nawet do wypisów szkolnych. Nieczęsto się zdarza, że dostępuje ktoś takiego za­szczytu przed trzydziestką. W Drozdowskim witano polskiego Majakowskiego. Zachłystywano się jego publicystyczną pasją, impulsywnym tem­peramentem, gorączkowością trybu­na, który chce lud prowadzić ku "świetlanej" przyszłości. Później przy­szedł czas refleksji. Umilkły zachwyty, achy, dzieci w szkole przestały się uczyć na pamięć jego wierszy. Trochę zapomniano o Drozdowskim. I w tym okresie powstają jego najlepsze, ka­meralne liryki. Nie znam powieści Drozdowskiego, napisał ich podobno kilka. Jedna powinna wyjść jeszcze w tym roku, druga przyjęta do druku le­ży jeszcze w szufladach wydawnictwa. Nie znam również dramatów Drozdowskiego, a uzbierało się ich kilka, jak informuje autor. Dlatego też rezygnu­ję z efektownego pytania: jaki jest właściwy żywioł Drozdowskiego.

"Kondukt" nie jest materiałem na utwór pełnospektaklowy. Nawet jeśli się go nie skraca, wystarczy zaledwie na godzinę "z hakiem". Jerzy Krasowski podejmując się wystawienia "Kondu­ktu" musiał go dopełnić jednoaktówką "Klatka", by dociągnąć przedstawie­nie do dwóch godzin. Odczuwa się ko­losalną różnicę - różnicę jakości między tymi dwiema sztukami w tea­trze nowohuckim. "Klatka" jest spe­ktaklem intelektualnie wątłym, wtór­nym, powtarza - a każde powtórzenie bywa mdłe i puste - motywy wyeks­ploatowane już do dna w twórczości Kafki, Camusa, Dürrenmatta. Motyw sądu, najpierw nad jednym z rodziny Przysysaków, a później nad wszystkimi, podniesiony do rangi wielkiej me­tafory (rodzina Przysysaków znaczy tu grupa społeczna, klasa, naród, ludzkość) traci siłę jednoznaczności. Nad delikatesy - człowiek często przekła­da razowiec. Woli w sztuce mały realizm niż nadbudowane uogólnienie. "Klatka" w Teatrze Ludowym stoi tyl­ko robotą reżysera i aktora. Jest popi­sem inteligencji i pomysłowości sceno­grafa. Tego utworu się nie słucha, ten utwór się ogląda. I to ogląda tak, jak wystawę dobrego malarstwa. To wszy­stko, co było w tekście puste, nijakie, przemówiło językiem plastyka, odzys­kało barwę, kształt, klimat.

W "Kondukcie" nie ma spiętrzania metafor. Sytuacje, konflikty, dialogi nie zawierają w sobie elementów deformacji. Są jakby wyjęte z życia. Wy­jęte - to nie znaczy, że bez konstruk­cji artystycznej. Konstrukcja ta ma ramy reportażowe. W kopalni zabiło górnika. Jego przyjaciele i delegowani z załogi odwożą go do rodzinnej wioski. W drodze, w lesie, nawala motor Trumnę trzeba wziąć na barki i zanieść do wsi. Jest noc. Grupka ludzi, która niesie trumnę przez większą część nocy, potyka się o drzewa nie mogąc odnaleźć zagubionej drogi. Wypruci z ostatnich sił, rozpalają ognisko, które sprowadza ze wsi sołtysa. Sołtys tłumaczy im ich bezsensowny wysiłek. Zmarłego nikt nie oczekuje we wsi. Rodzina go nie przyjmie. Wyrzekł się jej jako żywy, niech więc nie wra­ca jako umarły. Przez widownię przebiega jakiś przejmujacy dreszcz, kiedy ci czterej zmęczeni ludzie podejmują trumnę, by swoją wolą świadczyć za zmarłym.

Drozdowski zawarł w "Kondukcie" i satyrę polityczna i obrazek obyczajowy (spowiedź Magdy) i dramat postaw moralnych i filozoficzną zadumę nad kruchością i bylejakością życia. Natu­ralizm ożenił z poetyckością, bo mimo pozornej brutalności i słownika, który wchłonął wiele wyrażeń z języka ulicy, płynie w tej sztuce podskórnie prąd oczyszczającej liryki.

Reżyser, scenograf nie ulękli się na­turalizmu. Na scenę wprowadzili naturalistyczny rekwizyt: prawdziwą cięża­rówkę, taką jaką się widzi w składach złomu. Aktorzy zostali ubrani w kos­tiumy, jakie jeszcze parę lat można by­ło dostać w Pedecie. Szerokie jak spó­dnica nogawki, wypchane i sztywne ramiona u płaszczy. Kapitalne są zwła­szcza buty, które nosi towarzysz Pawelski (Jan Güntner). Skóra ich ma kolor dojrzalej wiśni. Podeszwa gruba, podwójna, obszyta wokół białym pas­kiem. Takie buty noszą jeszcze dziś małomiasteczkowi eleganci. Kupuje się je u "prywaciarza" za 700 lub 900 zło­tych.

Sytuacje, dialog, konflikty posiadają dramatyczny nerw, a przy tym zawie­rają sporo zamierzonego i niezamierzo­nego humoru. Bawi się nie tylko publi­czność, ale bawią się także i aktorzy, którzy odgrywają urazy i pseudopretensje prawdziwych inteligentów i in­teligentów z awansu. Śmiech jest zaw­sze wyzwalający, bo wiąże się z osądem i oceną.

"Kondukt" ma świetną obsadę aktorską: występują w nim Güntner. Pieczka, Kotas, Raczkowski, Gdowska. Pyr­kosz, Matysik.

W teatrze, jak w ogóle w każdej dyscyplinie, najważniejsze jest to, czy się ma coś nowego do powiedzenia, czy nie. Tam, gdzie propozycje intelektual­ne zastępuje się tylko pomysłowością, działanie zawsze będzie naskórkowe. Przykładem "Klatka". Natomiast od­krywczość natury intelektualnej może ukryć nawet grube szwy warsztatu pi­sarskiego. Ilustracją "Kondukt".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji