Artykuły

Komedia z trupem

Kiedy czytałem "Kondukt" Drozdowskiego, przypomi­nało mi się pewne zdarze­nie sprzed lat chyba dziesię­ciu. Siedzimy sobie z Macie­jem Slomczyńskim - głoś­nym później Joe Alexem - w jednej z krakowskich ka­wiarń. Popijamy kawkę, jemy ciasteczka, dowcipkujemy - ówczesnym zwyczajem - nieprawomyślnie, aż tu do stolika naszego podchodzi żebrak, z kaszkietem dziwacznie zawie­szonym na dłoni. Skoro lekko speszeni, ociągaliśmy się z datkiem, żebrak wyciąga nad stolik rękę, drugą błyskawicz­nie zdziera z niej kaszkiet, i ponad naszą kawką, ponad ciasteczkami, tuż u nosów na­szych potrząsa kikutem strasz­nym, szantażowym. Datek - rzecz jasna - otrzymał na­tychmiast. A gdy skłoniwszy się grzecznie, na powrót kikut swój przysłonił skronnie kasz­kietem, by- jeśli zajdzie po­trzeba - manewr swój po­wtórzyć przy następnym sto­liku, Słomczyński dla dopeł­nienia miary niestosowności powiada: "Panie, jakeś pan dostał dziesiątkę, to daj pan przynajmniej dobrze popa­trzeć"...

W "Kondukcie" - takie od­nosiłem wrażenie - jest coś z owego szantażoweao kikuta. Jakby autor mówił: wy tu so­bie - tacy owacy - spokoj­nie siedzicie, rączki macie czyste, białe, teoretyzujecie sobie, silicie się na różne tam subtelności, a nie wiecie - taka wasza mać - co to życie prawdziwe, mięsiste. To ja wam to życie pod nos podetkam - powąchajcie. Ot, zda­rza się na przykład, że w ka­tastrofie w kopalni ginie gór­nik: ludzie giną w pracy na­wet u nas. I to robotnik mło­dy, w zaraniu górniczej karie­ry: śmierć nie przebiera. Wio­zą jego ciało kumple i dele­gaci z kopalni do rodzinnej wsi, na miejsce wiecznego spoczynku. Droga zła, dukt leśny, gorąco - na dobitek psuje się samochód, trumnę ze zwłokami trzeba nieść, i to w nocy: nie tylko śmierć jest zła, lecz i życie niełatwe. Tra­gicznie zmarły staje się dla żywych tylko kłopotliwy. Gdzie im tam do pogrzebowej pompy, powagi, uroczystych nastrojów: bywają takie po­grzeby, co nic sprzyjają powadze chwili. Ludzie, zmęcze­ni i źli, że znaleźli się w ta­kiej sytuacji, coraz to mącą majestat śmierci. Tego cisną nowe trzewiki, tamten podflirtowuje sobie z dziewczyną, jeszcze inny w złości rozpa­miętuje krzywdy doznane od zmarłego, owi się biją i kłócą, jedzą, klną, chodzą za potrze­bą: surowe życie, surowi lu­dzie. A dziewiętnastoletnia dziewczyna, wzięta po drodze na łebka, nawet rzyga - pew­nie jest w ciąży. I kilku ob­cych mężczyzn grubo, bezcere­monialnie tę sprawę rozważa; bywają zgony nagłe, przypad­kowe, bywają też niespodzie­wane, niepożądane narodziny. A jednak ci ludzie, surowi i prymitywni, zaciąwszy zęby, opanowując niegodne odruchy, pełniąc do końca powinność wobec towarzysza pracy: w niedźwiedzich, nieforemnych ciałach i duszach tkwi pier­wiastek delikatności, poszano­wanie moralnego obowiązku. Wszystko tu szorstkie, plebejskie, niekształtne, ale gdzieś w środku przychylne człowie­czeństwu, niby bosiacy u Gorkiego. Co wy o tym wiecie, subtelniacy? - suponuje au­tor. I potrząsa nam przed oczyma swoim kikutem.

Czytając "Kondukt", czu­łem się artystycznie szantażo­wany. Jak gdyby mi autor na siłę wmawiał, żem mieszczuch i mięczak, a on mi tu pod wysubtelniony nos podetka swą wiedzę, wyniesioną z dołów - prawdziwą, twardą, plebejską. Jest w pisaniu Drozdowskiego coś z zacietrzewionej w sobie kanciastości, odgrywanej przeciwko subtelniakom, oder­wanym od "życia" - przeciw­ko, lecz właśnie dla nich. Ich ułudnym wdziękom, niepo­ważnej motylkowatości, bezkrwistemu wyrafinowaniu, załganym pozom - przeciw­stawia Drozdowski swą niedźwiedziowatość, nieforemność, w której wszelako tkwi naj­prawdziwsza prawda, po­świadczona krwią i potem. Nazywam to szantażem: w sztuce bowiem nie same ostre zdarzenia się liczą, nie samo nasiienie tonów - lecz po­wiązania ich i kombinacje. Wygrażanie tzw. prawdą życia jest cechą artystycznego nuworyszostwa: zostać artystą, z pominięciem obowiązujących reguł sztuki. Mięso przeciw subtelniakom, by - zostać subtelniakiem.

I Drozdowski nim, owszem, zostaje. Na scenie. Zaciętość w gromadzeniu mięsa daje w rezultacie taką ilość obser­wacji, podpatrzonych szcze­gółów, że teatr ma w czym popracować. Zaś okrucień­stwo tych obserwacji i szcze­gółów przerasta w humor. Humor Drozdowskiego zda się śmieszkiem ze skrzywio­nych warg, gorzkawym, po człowieczemu zaangażowa­nym. Ale jest. I wszystko staje się sprawą akcentu; a ten, wiadomo, zależy od tea­tru.

Jak się okazało, jest "Kon­dukt" bardzo wdzięcznym dla teatru materiałem. Niesympatyczny - dla powodów wyłuszczonych wyżej - w czytaniu, na scenie wykazu­je wszystkie swe zalety. Nie będąc zwolennikiem tzw. prawdy życia w teatrze, zmszony jestem tym razem postawić cenzurkę, dość wysoką. Nie widziałem - nie li­cząc oczywiście "Kartoteki'' Różewicza - sztuki współ­czesnego autora polskiego, która by była tak żywa zajmująca. Ani to namaszczona moralistyka, ani wydumany koncept przypowieś­ciowy. Życiowa spostrzegaw­czość i humor pozwalają wyholować "Kondukt" spośród raf pretensjonalności. I dra­pieżności napuczonej.

A w teatrze wygląda to tak:

Sceneria. Lasu oczywiście scenograf nie robi. Prze­strzeń umowna, zamknięta plastycznie uformowanym horyzontem. Ciężarówka - prawdziwy wrak, wzięty z cmentarzyska samochodów: dosłowność, złamana przez plastykę fakturalną. Ten stary grat gra, jak grają rupie­cie, wyszłe z obiegu w zaba­wach dzieci: służą za przed­mioty prawdziwe. W akcie drugim na tyle sceny ukazu­ją się pionowe, niesymetrycz­nie porozmieszczane konstrukcje: poetyckie transpozycje ni to drzew iglastych, ni to słupów przydrożnych, z wiel­kimi czerwonymi okami u góry, niby latarnie semaforów.

Kostiumy. Dosłowne, reali­styczne - ot, zakupione w Pedecie. Ale na pozór tylko. Wielka pogrzebowa elegancja w wydaniu prowincjonalnym. Za długie płaszcze, za obszer­ne ubrania, odstające klapy. Wszystko spod igły, a żałosne, bezkształtne, mówiące tyleż o dobrej woli, co o ludzkich nieumiejętnościach. Wady ubiorów sztucznie przez sceno­grafa wyolbrzymione. Humor eleganckiego tandeciarstwa. Poetyckie widzenie Polski pedetowej.

W zgodzie z tym, co grają aktorzy - i czego przesłanki znajdują się w tekście. A gra­ją dzisiejszą - polską, plebejską charakterystyczność. To wieża Babel, gdzie pomieszały się języki: zbirowata honorność z robotniczą solidarno­ścią, wiejska czupurność z miastową ogładą, żargon ga­zet z mową ulicy, obyczaj patriarchalny z niezawisłym miejskim cwaniactwem, swada funkcjonariusza z frazeologią byłego ministranta, Pan Bóg z Marksem. Konwencje men­talne i obyczajowe różnych warstw społecznych powchodziły tu z sobą w związki kundlowate, mezaliansowe. Po raz pierwszy udało mi się zo­baczyć, by na scenie polskiej mówiono i zachowywano się tak, - mając oczywiście am­bicję naśladowczą - jak tuż za murami teatru, a może i na widowni. Aktorzy, wyraźnie podochoceni dziecinną namiętnością naśladowania różnych spotykanych w życiu typków, malują ich z humorem i tą obiektywną życzliwością, z ja­ką naukowiec nabija na szpil­ki osobliwe gatunki owadów. Grają lekko, bez owej na si­łę pompowanej soczystości, z jaką zazwyczaj przedstawia się u nas tzw. postaci z ludu. Najlepszy Jan Guentner w roli Pawelskiego: przez chłodny dystans, precyzję, śmiertelną powagę, z jaką demonstruje poczciwie namaszczony ko­mizm swego delegata.

Inscenizacja. Jak wynika z powyższego, zmierza ona w dwóch kierunkach: ku wydestylowaniu z naturalistycznej drapieżności tonów lżejszych, poetycznych - i, co łączy się z pierwszym, ku wyciśnięciu z tekstu wszystkich rezerw hu­moru. Tak dalece, że rzecz traci nawet posępną tonację tragifarsową. I staje się lek­ką, poetycką komedią, na poły umowną, na poły utrzyma­ną w duchu realizmu życio­wego. Komedia, w której źró­dłem wesołości jest nieustan­ne nieprzystawanie: ludzi do ludzi, ludzi do własnych słów, zachowań, ubiorów, ludzi do sytuacji. Ku końcowi tylko nie wytrzymał reżyser ciśnienia charakterystyczności, poprzez którą prześwitywało po­czucie moralnej względności świata - pulchny on artystycznie, bogaty, gdy toczy się samoczynnie, bez ingerencji zasad - i dorzucił trochę swego reżyserskiego humaniz­mu: pogrzeb górnika musi się odbyć poważnie, z pełnym zaangażowaniem tak niesfornych dotąd uczestników. Fi­nał w duchu dziewiętnasto­wiecznej epiki rosyjskiej. Kondukt opuścił już scenę. W pustce rozlega się ćwierka­nie ptaków, kukanie kukułki - i kurtyna po dłuższej pauzie wolno opada. Ot, zdarzył się taki dziwny epizodzik, a teraz wszystko wraca do normy, do ciszy... Gust wątpli­wy; niewątpliwe za to wyczu­cie rytmu przedstawienia, któ­re domaga się klamry.

Tego wieczoru pokazano nam również drugą sztukę Drozdowskiego - "Klatka". Utwór ten uznać wypadnie za mniej udany, choć ambicje autora - i teatru - mierzyły wysoko, wysoko ku awangardowości. "Klatka" jest nader ubogą w fakturę etiudą dra­maturgiczną, z której ma wy­nikać, że wszyscy jesteśmy ześwinieni. Ponieważ spostrze­żenie uważam za słuszne, interesować mógłby nas tylko przewód, a ten jest myślowo niebogaty. Materiału starczy­łoby, być może, na małą przypowiastkę, objętości dwóch stron maszynopisu. In­scenizację uważam również za projekt tylko, choć intere­sujący, zwłaszcza dzięki bodź­com teatralnym, idącym od scenografii. Brakło nade wszystko wyrazistości aktorskiej, która w przedsięwzię­ciach awangardowych musi bić wynalazczością środków. Tu zasady deformacji okaza­ły się zbyt ubogie: pokraczne dreptanie, mowa ze skłonno­ścią do dyszkantu.

Wynikałoby stąd, że realizm szczegółów najbardziej odpo­wiada dramaturgicznej wenie Drozdowskiego, a realizm poetycki jest granicą stylu nowohuckiego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji