MIŁOŚĆ, CZY TĘSKNOTA DO GEOMETRII?
W podtytule do swego Don Juana Frisch dodaje: czyli miłość do geometrii. Tej miłości jest w utworze strasznie skąpo. Dwa razy zaledwie wspomina się o tym. Raz, gdy don Gonzalo, ojciec narzeczonej don Juana, opowiada o tym, jaki to z przyszłego zięcia dzielny rycerz, jakie ma zasługi w zdobyciu twierdzy Kordoby, której wielkość murów obliczył z dziecinną bez mała łatwością (a więc uwaga wtórna, natury pragmatycznej), i po raz drugi, gdy już sam don Juan zwierza się swemu przyjacielowi, Rodrygowi, z niepewności, jaką odczuwa się wobec życia, i ze spokoju, jakim go napełniają tak doskonałe twory myśli ludzkiej, jak koło czy trójkąt, ich harmonia, przekonanie o ich trwałości, pewność, że są one niepodważalne, że nie mogą ulec żadnym zmianom. To wszystko. Są to więc zaledwie dwa wtręty w akcję nowej, zrewidowanej wersji opowieści o don Juanie, której treścią nie są awantury miłosne bohatera, ale jego usiłowania zrzucenia z siebie ciężaru mitu.
Nie chodzi o to, czy Frischowi udało się zdemitologizować don Juana. Z pewnością miał taki zamiar. Zresztą ambitny, mimo że można wątpić o rezultacie. Wystarczy, że w swoich zabiegach rewizjonistycznych obnażył mechanizm cudów karzącej ręki sprawiedliwości, że zrelatywizował pojęcia utrwalone w przekazie legendarnym. U Frischa bowiem rolę posągu Komandora - owego symbolu karzącej ręki sprawiedliwości - odgrywa przekupiona przez don Juana stręczycielka, Celestyna. Po to zresztą wprowadza Frisch tę postać do utworu. Cała ta scena, a raczej inscenizacja, ma posłużyć do przekreślenia narosłej legendy. Don Juan proponuje domniemanemu biskupowi Kordoby świadomą inscenizację, aby Kościół przestał ośmieszać się swoją bezskuteczną klątwą. Rzecz cała odbywa się więc z inicjatywy grzesznika. I to ma również swoją wymowę. Don Juan nie żąda w zamian darowania mu kary. Nie chce zostać bohaterem na modłę XIX-wiecznej, naiwnie optymistycznej, idealistycznej filozofii w ujęciu popularnym. Gotów jest "zapaść się pod ziemię" za cenę spokoju, który by dzięki temu uzyskał, za cenę uwolnienia go od ciężaru własnej reputacji; w płaszczyźnie materialnej - za niewielką celę w którymś z klasztorów, gdzie mógłby poświęcić się umiłowanej geometrii. (Aha, to jeszcze jeden raz, kiedy w utworze mowa o geometrii!). Don Juan chce po prostu uciec od niepewności, od niepokojów tego osobliwego świata "teatralnej Sewilli" świata w istocie swej bardzo podobnego do naszego, który - podobnie jak nasz - "wypadł z normy". I o to, zdaje się, chodzi Frischowi. To jest drugie dno "miłości do geometrii" don Juana. Bo autor nie wraca do rodowodu don Juana. Wszystko, co wspiera legendę, co jest podstawą jego chwały - stało się zanim bohater wszedł na scenę. Jeśli Frisch nawiązuje do tych spraw, to nie po to, aby pokazać sceny uwodzenia, czyli "rozpustnika w akcji", ale by przedstawić nam intelektualną motywację jego chęci ucieczki. Uwodząc Inez, narzeczoną Rodryga, don Juan otwarcie mówi mu, że chce w ten sposób przeciąć niepewność uczuć, niepewność przyjaźni. Nie można bowiem być pewnym niczego na tym świecie poza geometrią. Jest w tym więc próba sięgnięcia do istoty stosunków między ludźmi, nie zaś powrót do opowieści o awanturach miłosnych, stanowiących tylko okrasę mitu.
Nie chcę sięgać do dawnych wcieleń, do dawnych form, i porównywać propozycji Frischa z poprzednimi próbami interpretacji kilkaset lat liczącego mitu. Myślę, że ta nowa propozycja, pierwsza właściwie nowoczesna, wyraźnie XX-wieczna próba komentowania sprawy manifestuje się nie tylko przyleganiem do naszych odczuć. Jest w tym polemika intelektualna z dawnymi Don Juanami. Rzecz przedstawiona przez Frischa ma się tak do utworów dawniejszych, jak obraz prosty do jego odbicia w niedoskonałym zwierciadle, albo inaczej: jak obraz i "antyobraz". Nie chodzi w tej chwili o modne określenie: "antydzieło", "antydramat", słowem o amorfizm sztuki. Nie. Po prostu Frisch wypełnił puste miejsca w portrecie klasycznego bohatera, nasycając je współczesnym komentarzem. Znajdzie się tu - rzecz oczywista - spory bagaż freudowski. Ale i to nie jest sprawą nową. Tyle, że dziś dysponujemy naukowo niejako sprawdzalną świadomością tych spraw. Rozwinął to zresztą interesująco Julian Rogoziński w swoim komentarzu, zamieszczonym w programie przedstawienia.
Don Juan Frischa został wyposażony w cechy innych bohaterów tegoż autora. Wszyscy oni - a przynajmniej ci znaczni, wyznaczający rangę pisarską ich twórcy - uciekają w pewnym momencie od swoich pierwszych miłości, by po latach wędrówek i poszukiwań absolutu wrócić "na miejsce zbrodni" po życiowej przegranej. Taki jest los Stillera, takie są dzieje Fabera. Don Juan jest więc niejako młodszym bratem, bądź bliskim krewnym innych bohaterów Frischa. Nęka mnie jednak myśl, czy te zabiegi, czy to wzbogacenie postaci wpłynęło istotnie na jego demitologizację? Czy nowy obraz, albo "antyobraz" don Juana nie staje się nowym obrazem prostym, nowym portretem współczesnego bohatera? Nową, przekorną nieco, sceptyczną i zlaicyzowaną formą mitu, a nie jego kompromitacją? Czy ów laicki, rozkochany w geometrii "antybohater", jaki wyszedł z operacji Frischa, nie jest po prostu odmianą, innym wcieleniem odwiecznego bohatera?
Wątpliwości te posiał we mnie Łapicki. Bo w jego ujęciu postaci w spektaklu Teatru Dramatycznego - z pewnością tak jest. Łapicki jest zgrabny i uwodzicielski jak torreador. Znów skojarzenie, które nasuwa się nie wskutek sugestii autora na ten temat. Sugestie Frischa na temat torreadora i byka są natury freudowskiej. U Łapickiego nawet tego nie wyczułem. Jest jak torreador nonszalancki i pewny siebie. Odtrąca skierowaną w niego szpadę don Gonzala, "jakby opędzając się od muchy" (jak w didaskaliach chce autor) i równie zgrabnie i nonszalancko zadaje mu cios własną szpadą. Jest to tylko zewnętrzny gest, podobnie jak u chłopaków z Nocnej opowieści Choińskiego. Tylko w innej konwencji poetyckiej, w "epoce pięknych kostiumów", zgodnie z zaznaczonym przez autora czasem akcji. Załatwia wszystko jakby mimochodem, między uwiedzeniem donny Belizy a rozmową z domniemanym biskupem Kordoby, czyli don Lopezem, mężem tajże Belizy, któremu na dodatek zwierza się, że "musiał sprostać sławie, paść ofiarą reputacji". W tej persyflażowej potoczystości i gładkości don Juan nie jest wyjątkiem. Podejmując "odkłamanie" legendy, Frisch nasyca cały utwór bujnością iście renesansową. Już w pierwszej scenie jesteśmy świadkami drobnej wymiany zdań między donną Elwirą (świetna tu Zofia Rysiówna) a jej kochankiem, ojcem Diego (zabawny Tadeusz Bartosik podaje całą gamę podtekstów, określających duchownego tej epoki, zarówno w płaszczyźnie obyczajowej, jak i umysłowej); donna Elwira wyznaje, że "nigdy nie przysięgała dochować niewierności". W spektaklu jest to jeden z wielu gładkich aforyzmów. W utworze funkcja tych sformułowań jest nieco inna, bogatsza w podteksty, wykraczająca poza powierzchowny relatywizm sztuki, który odznacza się tym, że bajzelmama odgrywa rolę karzącej sprawiedliwości, dama gzi się jak dziwka, a dziwka zamienia się w księżnę.
Ten relatywizm nie podważa ani schematu, ani postaci bohatera. Przeciwnie, nadaje postaci nowy blask. W tej atmosferze opowiadanie o tym, że don Juan nawet w domu publicznym gra w szachy, staje się tylko jeszcze jednym "sposobem" na dziewczyny, oryginalnym chwytem podrywacza.
Patrząc na spektakl - lekki, gładki, piękny - odczuwam niepokój, że przecież za tym wszystkim coś się kryje. Nie mam tu pretensji do Ludwika Ren, że dokonał kilku drobnych retuszów w egzemplarzu sztuki, że skreślił w posłowiu pretensjonalne pragnienie "wydrwienia nieba, rzucenie mu wyzwania". Bo nie w tym wyraża się bunt współczesnego wcielenia don Juana. Bunt to może za wiele. Tak jak za dużo powiedziano w określeniu "miłość do geometrii". Jest w tym don Juanie odbicie sytuacji współczesnego intelektualisty, który nie mieści się w skompromitowanych układach naszego świata, nie może znaleźć sobie miejsca w tym świecie, nie mającym nic wspólnego z harmonią i spokojem, jakie mają w sobie doskonałe formy geometryczne. Don Juana gnębi przepaść, dzieląca jasność myśli od obrazu świata, "niewierność" tej rzeczywistości w stosunku do myśli.
A tego nam teatr nie pokazał. Nie mam do niego żalu, że nie odpowiedział na nękające widza problemy dzisiejszego świata. Dobrze, że zaszczepił w nas niepokój, że wzbudził w nas pewne nienasycenie; wydaje się jednak, że jest to produkt intelektualny uboczny, że nie wywodzi się z samego przedstawienia, które jest nazbyt gładkie, nazbyt piękne, nazbyt lukrowane. Tej "piękności" nie zamącą rubaszna Celestyna (znakomita tu Irena Górska zabawia się w swej roli fantazjami na temat aktorstwa innej znanej aktorki); jest ona w tym Don Juanie uosobieniem relatywizmu pojęć naszego świata, personifikacją "ludowej" mądrości, cynicznym "sumieniem" renesansowej Sewilli. Tę "piękność" podkreśla własnym wdziękiem Miranda (Elżbieta Czyżewska); a przecież u autora rola ta egzemplifikuje ironicznie potraktowany proces przemian społecznych, ma być wielką drwiną z wielkiego świata.
"Niewierność" rzeczywistości wobec myśli znajduje wyraz w scenografii Jana Kosińskiego. Geometria jest tylko parawanem na tle kurtyny oddzielającym nas od pięknego, bujnego świata "teatralnej Sewilli" w pięknych kostiumach Łucji Kossakowskiej. Mit nie został jednak zburzony. Pozostała tylko wielka tęsknota do geometrii, do ładu, którego daremnie szukamy w naszym świecie. Tęsknota Frischa, Don Juana, i nasza własna.