BEZ WĄSÓW I BEZ GŁOWY
Teatr jak każda sztuka wędruje po krętych drogach, ulega wpływom mody, gustów, obyczajów. Zmieniają się dekoracje, kostiumy, rekwizyty, sposoby gry,zmienia się repertuar. Zawsze jednak w dobrym teatrze zostaje coś niezmiennego, co sprawia, że niezależnie od wszystkich, na pierwszy rzut oka dostrzegalnych elementów, od razu, zaraz po przedstawieniu - wiemy, że zetknęliśmy się z prawdziwą sztuką teatralną. Wiele mówiło się i mówi o specyfice, o "magii" teatru, o trudnej do opisania i zdefiniowania "teatralności". Coś jednak w tym jest naprawdę. Nie ma z pewnością nic sensownego w powtarzających się dość często twierdzeniach, jakoby literatura mogła zabić tę teatralność. Dramat nie jest tylko materiałem dla twórczej obróbki, gliną, z której powstaje rzeźba. To prawda, że można rzeźbić w bardzo różnych tworzywach, a najłatwiej - w najbardziej miękkich - ale najłatwiej, to wcale nie znaczy najlepiej. I tak jest też w teatrze. Niemniej jednak, jakość pracy inscenizacyjnej najwygodniej dostrzec i ocenić można na materiale słabym, stanowiącym jedynie pretekst dla aktorskiego, reżyserskiego czy scenograficznego popisu. Dlatego też pod koniec bieżącego sezonu w Warszawie warto zastanowić się nad dwoma przedstawieniami, które, choć nieco odległe w czasie i pod wieloma względami bardzo różne, mają jedną cechę wspólną - są przede wszystkim spektaklami aktorskimi. Pokazują od dwóch zupełnie odmiennych stron i dwu różnych pokoleń aktorskich pewne typowe dzisiaj rysy gry teatralnej, stanowiące być może także o wykluwającym się powoli własnym stylu polskiego teatru.
Oto dwa spektakle: "Grube ryby" Bałuckiego na Małej Scenie Teatru Narodowego i "Szkoda wąsów" Dmuszewskiego, w przeróbce Schillera - w Sali Prób Teatru Dramatycznego. Dwa reprezentacyjne teatry stołeczne i dwa przedstawienia na małych scenach, które jeśli nie stały się najlepszymi ich osiągnięciami w sezonie, to przynajmniej nie ustępują w niczym przedstawieniom z dużych scen. Sztuczki co najmniej błahe, nie odkrywcze, nie popisowe. A przecież dwa bardzo dobre przedstawienia. Dlaczego tak się dzieje? Bałucki, jakiego znamy z fotografii, to starszy pan z imponującą brodą, w tużurku, mieszczański komediopisarz z czasu pozytywizmu i z belle epoque, która w jego rodzinnej Galicji nie była bynajmniej, taka piękna jak w Paryżu. Autor ulubiony nie tylko we Lwowie, Krakowie i Tarnowie, w Czechach i Austrii, ale niegdyś i w całej Polsce. Dramaturg wcale tęgi, ale poczciwy, który zetknięcie z rozszalałą na przełomie stuleci moderną przypłacił samobójczym strzałem na krakowskich Plantach. Niedaleko od teatru, w którym panował Rydel i niedaleko od kawiarni, w której miał się narodzić "Zielony Balonik". Dzisiaj sztuki Bałuckiego mają już nielichą brodę, posiwiałą i poplamioną zawiesistymi sosami staroświeckiego teatru. I dzisiaj "Grube ryby" oglądać możemy już tylko bez prawdziwej brody, jak starą ilustrację z "Kłosów" czy "Tygodnika Ilustrowanego", na której wszystko jest pracowicie pokratkowane drzeworytniczą kreską, gdzie wiszą naftowe lampy, które kupuje się w Desie, a panie i panowie poubierani są w stroje przerysowane ze starych żurnali. W warszawskim przedstawieniu "Grubych ryb" jest dużo rzetelnej tradycji teatralnej. Ale nie jest to tradycja wprost. Świetny zespół aktorski: Szaflarska (Ciaputkiewiczowa), Opaliński(Ciaputkiewicz), Krasnowiecki (Wistowski), Ciecierski(Pagatowicz) - gra tutaj nie postaci, ale role. Role, które mają wspaniałą historię sceniczną - kreacje Kamińskiego, Frenkla, Solskiego, Jaracza. Nie ma tu prawie nic, wbrew pozorom, ze "starego, dobrego teatru", teatru pluszowej kanapy i salonowej konwersacji. Nie to podoba się dzisiaj w "Grubych rybach" warszawskiej publiczności. Gdybyśmy teraz spróbowali odczytać tę sielankę Bałuckiego naprawdę serio, dogrzebaliśmy się, być może,spraw nie tylko mało sielankowych, ale nawet nieładnie pachnących. Ciaputkiewicz okazałby się może rajfurem sprzedającym bogatemu starcowi młodziutką dziewczynę, a Wistowski (w spisie osób określony jako "kapitalista") - ukazałby się nam jako podstarzały lowelas i prowincjonalny bourgeois żerujący na galicyjskiej nędzy. Dlatego też to przedstawienie, tak łagodne w tonacji i urocze poprzez zamierzoną naiwność - dzieje się przede wszystkim w teatrze. W teatrze, w którym współczesne aktorstwo pokazuje swój rodowód. Szaflarska postarza się świadomie w roli Ciaputkiewiczowej, Opaliński buduje rolę z elementów swojego wspaniałego warsztatu, ale nie odtwarza wprost postaci, tak samo Krasnowiecki, Ciecierski i wszyscy inni, także i Mularczyk w świetnym epizodzie starego służącego Filipa. Nikt tu nie stara się współzawodniczyć bezpośrednio z Frenklem czy Solskim, którzy grając Wistowskiego czy Pagatowicza grali postacie sobie współczesne. Za to wszyscy bawią się swymi rolami i pokazują w nich istotną wartość tradycji, najbardziej wyczuwalną i łatwą do uzewnętrznienia w tak znanym i bardzo ogranym materiale. W tym też leży prawdziwa wartość "Grubych ryb" wystawionych w roku 1964.
W Sali Prób Teatru Dramatycznego nikt nie ma przyprawionej brody. Za to wszyscy prawie mają przyklejone wąsy. I dużo tam mówi się o tradycji. Jednak nie to jest istotnie ważne. W tamtym przedstawieniu widać też rzeczywiste nawiązanie do określonej tradycji teatralnej. Ale do tradycji nieco innej. A więc, przede wszystkim, do Schillera. On chyba pierwszy potrafił na nowo przekonać polskich aktorów, że w teatrze trzeba nie tylko Grać i Przeżywać Wielkie Role, ale trzeba też zaśpiewać, zatańczyć, trzeba ruszać się po scenie, a nie tylko chodzić, jak po pokoju. Trzeba też czasem coś udać. Zamordować kogoś nie mając w ręku noża, wypić coś z pustej szklanki.
W komediooperze Dmuszewskiego: "Szkoda wąsów", opartej na głośnym pod koniec XVIII wieku konflikcie staropolszczyzny z zagraniczną modą, a świetnie przez Schillera niegdyś przyrządzonej, nie ma materiału do wielkiej aktorskiej gry. Za to można tam, a raczej trzeba, dużo tańczyć, dużo śpiewać i po prostu - bawić się w teatr. Zresztą Teatr Dramatyczny ma pod tym względem już własną,wcale dobrą i oryginalną tradycję. Wystarczy tu wspomnieć "Księżniczką Turandot" czy "Ptaki", jednak przede wszystkim, jest to tradycja "Parad". Wystawione w roku 1958, również w Sali Prób, świetne miniaturki dramatyczne Potockiego nie tylko obiegły potem całą Polskę, ale stały się początkiem pewnego stylu aktorskiego, który jak się okazuje, bynajmniej nie zaginął w Teatrze Dramatycznym.
W "komediooperze" Dmuszewskiego, podobnie jak w "Paradach" grają prawie sami młodzi aktorzy, a z obsady tamtej pamiętnej premiery jest tutaj tylko Wojciech Pokora, ale i tak "Parady" przypominają się raz po raz. Zamiast Krafftówny mamy tu Jedlewską, w roli subretki, jedynej zarazem pełnej roli, tego złożonego z poszczególnych scen, fragmentów i świetnych aktorskich dowcipów spektaklu. Jedlewską gra subretkę . zupełnie inaczej niż to zwykle bywa. Nie jest od początku do końca trzpiotowata zarazem i sprytna. Gra właściwie serio i serio traktuje swoje zadanie osóbki, która porusza tu wszystkimi nitkami intrygi, na których skaczą wkoło marionetki - postacie z tej ponad wszelką miarę nieskomplikowanej sztuczki. Ale właściwy ton nadaje przedstawieniu poprzez co innego. Poprzez rzadko widziane opanowanie gestu i ruchu, poprzez roztańczenie roli, w której nie ma prawie tańca. Rozstawia po scenie jak szachowe figury ubranych w świetne kostiumy: Anzelma (Skulski), Orgona (Nowak) i Teresę (Wesołowska). Obok niej, drugim animatorem spektaklu jest Leśniak, w czysto pantomimicznej roli Arlekina. On dba o meble i rekwizyty, przynosi bukiety i beczułki z miodem, przykleja sztuczny nos grającemu Erasta, Pokorze, komentuje i wykpiwa akcję. Jeden dowcip aktorski goni tu za drugim, wszystko jest natychmiast postawione w nawias, wszystko wyśmiane i zaśpiewane. Młodzi aktorzy też naprawdę, choć zupełnie inaczej umieją bawić się teatrem. Gdyby tak jeszcze, z wyjątkiem Nowaka, wszyscy umieli naprawdę śpiewać. Ale to może już za dużo dobrego na raz.