Wodochciejstwo
Mariusz Treliński wyznał niedawno w wywiadzie dla "Dwutygodnika": "Myślę czasem, co by było, gdyby śpiewacy mieli lotność tancerzy Piny Bausch, duszę i umiejętność gry Tadeusza Łomnickiego, żeby śpiewali jak Maria Callas, a ja bym to wszystko pięknie wyreżyserował".
Piękne marzenia, swoisty maksymalizm artystyczny - to się chwali, ale gdzie tu miejsce na partyturę, libretto, dyrygenta? Niestety, spektakli operowych nie można kleić jak kolaży, wycinać i przestawiać wybrane elementy lub tylko je ignorować. Efekt zawsze zemści się na reżyserze. Tytułowy Holender z opery Wagnera, sam przeklęty przez Boga, rzucił klątwę na demiurga inscenizacji w warszawskim Teatrze Wielkim.
Akcja opery dzieje się na morzu, w morzu, nad morzem; obecność wody na scenie jest więc oczywista, ale jest to, by tak rzec, woda stojąca. Fale i chlupoty są wynikiem działań tancerzy, z naciskiem na tancerki, które w sukniach ślubnych odprawiają w morzu bachanalia. Sekwencje te wydają się monotonne, jako że trzeba by osobowości na miarę Rubiego Pronka i choreografa na miarę Krzysztofa Pastora, aby stworzyć układy zapełniające wagnerowskie "dłużyzny". Ech, łezka się w oku kręci, gdy wspomnieć balet "I przejdą deszcze" na stołecznej scenie...
Konterfekt Holendra, który zgodnie z librettem, wisi w pokoiku Senty i, jak fatum, zawisa nad jej życiem, wyparował ze scenicznej rzeczywistości. Czarna postać legendarnego żeglarza, wyśpiewany portret pamięciowy, drastycznie rozmija się z odzianą w galowy, śnieżnobiały marynarski płaszcz postacią snującą się po scenie. Grupa wiernych żon rybaków, przy kołowrotku czekających na mężów, zamienia się w tłum napalonych kobiet. Neon portowej tawerny głosi: "Uelkam. eu", sic. Senta, zamiast szukać śmierci w morskiej toni, strzela sobie w szyję z flinty Eryka.
Ten kierunek konkretyzacji jest sprzeczny zarówno z librettem, jak i z pierwotną ideą odczytania opery w warszawskiej inscenizacji - jako opowieści utkanej z mgły, zawieszonej między morzem a niebem.
Pal sześć nietrafione pomysły, gdyby muzycznie spektakl dostarczał wielkich przeżyć. Niestety, tak nie jest. Dyrygent stosuje rozwlekłe, niemrawe tempa, gubi gdzieś wielowymiarową barwność partytury, dziurawi narrację. Z dumą podkreśla w programie, że powraca do pierwotnej tonacji ballady Senty, o sekundę wyższej niż bywa zazwyczaj wykonywana; cóż z tego, skoro Lise Linstrom musi wrzeszczeć w górze skali. Johannes von Duisburg jest Holendrem zdrewniałym, tak wokalnie, jak aktorsko. Na tym tle bardzo dobrze prezentują się polscy śpiewacy, zwłaszcza Mateusz Zajdel (Sternik). W pamięci zostaje też walc tańczony przez marynarzy (kto pamięta film "Querelle" Fassbindera, wie, o czym mowa).
Zacytujmy znów reżysera: "Jeśli chodzi o Wagnera, to czuję jakiś zwrotny moment, jakbym patrzył na świat oczami debiutanta. Pomagają filmy - na przykład "Melancholia" von Triera i "Wkraczając w pustkę" Gaspara Noe. To filmy które przywracają sens pojęciu "romantyzm". Widzimy sferę niewidzialnego, ciemności, o której wiemy, że jest najistotniejsza, ale nic pewnego nie możemy o niej powiedzieć. I nagle w tę strefę wkracza sztuka". Do następnej premiery, ahoj! - Hanna Milewska
Nieczęsto pozwalamy sobie na naszych łamach na recenzyjne dwugłosy. Zwykle jeden w zupełności wystarczy. Tym razem jednak, by wzmocnić siłę przekazu i pokazać naszą opinię jeszcze wyraźniej, zdecydowaliśmy się na stworzenie recenzji podwójnej. Nie chcąc powtarzać opisów akcji i w pełni słusznej opinii mojej redakcyjnej koleżanki, dodam tylko kilka zdań od siebie.
Inscenizacje Mariusza Trelińskiego to spektakle przede wszystkim bardzo drogie. Drogie dla księgowych TWON, a tym samym dla nas - podatników opłacających tę instytucję kultury o największym w kraju budżecie. Drogie jemu samemu, bo widać gołym okiem, jak je dopieszcza i wygładza. Dochodzi do absurdów i sytuacji, gdy słysząc o 60 tysiącach litrów wody, którą zużywa się do każdego spektaklu, sam zacząłem się zastanawiać, czy to na pewno będzie kranówka, czy może Perrier albo chociaż Nałęczowianka? Kłopot w tym, że pozwalając Trelińskiemu na kierowanie teatrem i robienie tam wszystkiego, co mu pokrętna wyobraźnia podpowie, sporo ryzykujemy. Owszem, bywają i sukcesy. "Traviata" w jego inscenizacji to przykład naprawdę udanej adaptacji XIX-wiecznego libretta do współczesnych realiów. Bez przesadnych udziwnień i z akceptowalnymi zmianami kontekstu. Obok niej zebrały się jednak kolejne tytuły, które trudno pochwalić, a stanie nad wylanym mlekiem robi się coraz bardziej męczące.
Po wydumanej "Turandot" przyszła pora na jeszcze bardziej dziwacznego "Holendra". Treliński najwyraźniej mierzy coraz wyżej. Nie boi się wyzwań, pewny swego talentu i funduszy w kasie teatru. Reżyser może i wnosi do polskiego teatru operowego niespotykany dotąd rozmach inscenizacyjny i "filmowe" myślenie, ale jego pomysły często są tylko kolejnymi gadżetami, a nie czymś, co faktycznie służy sztuce. Wodna kurtyna w "Holendrze" początkowo nawet fascynuje, ale po godzinie budzi już tylko uśmiech politowania i współczucie dla śpiewaków i baletu, taplających się w tym scenicznym bajorze i śpiewających cały spektakl w kaloszach. Nie chcę tu już nawet pisać o powtarzanych przez Trelińskiego do znudzenia trickach, które widać w różnych wariantach praktycznie w każdej jego operze. To temat na oddzielny artykuł, który trzeba napisać. Tymczasem jeszcze raz podpisuję się pod recenzją Hanny Milewskiej, jako świadek owego wodochciejstwa w Operze Narodowej. Jeśli takie mają być wagnerowskie kreacje na naszej reprezentacyjnej scenie, to lepiej ich w ogóle nie róbmy. A wodę może zawieźć dzieciom w Afryce? Tam na pewno większy byłby z niej pożytek. - Maciej Łukasz Gołębiowski