Artykuły

Śmiech i chłosta

Niech będę i ja raz figlar­ny. Niech w jednej recenzji, jak w jednym domu, staną obok siebie Bałucki i Gorki. Pierwszy z "Grubymi ryba­mi" na małej scenie Naro­dowego, drugi z "Letnikami" w Dramatycznym. Choć to jawna herezja tak obu łą­czyć, czy nawet stawiać obok siebie. Mają z sobą tyle wspólnego, co ów przysłowio­wy Rzym i Krym. Pierwszy - jeśli już wychwytywać ja­kieś różnice - chłostał miesz­czaństwo takim sobie, jak to Boy powiadał, biczykiem dla dzieci, a drugi - bił co naj­mniej orczykiem, żeby już pozostać przy takich gospo­darskich porównaniach. O drugim mówiono z szacun­kiem już za życia, Czechow widział w Gorkim swego na­stępcę, o pierwszym zaś po­wiadano pogardliwie: "Ba­łucki co pisał stućki".

E, a tymi "stućkami" to się najmniej sprawdziło. Oby nam dobre muzy zechciały tylko zsy­łać takie "stućki", jak owe "Grubo ryby". Toż to dziś cu­deńko. Najprawdziwsze z naj­prawdziwszych. Zręcznym maj­strem był ten Bałucki. Wiele przy tym dokonał czas. Może nawet najwięcej. Owiał tę sztukę poetycką mgiełką dawności, nadał wartość antyku. Zwykły ot, dla współczesnych hopak - ów kadryl kończący pierwszy akt - nabrał dziś uroku staro­ści. Jak zegar z kukułką, jak szafa grająca, jak pozytywka. W całą sztukę tchnął czas urok przeszłości. I w naiwniutką fa­bułę opartą na zwykłym niepo­rozumieniu, i w postacie owych ramolów - "grubych ryb" ogar­niętych amorami do siedemna­stolatek, a otrzymujących w koń­cu, po wyjaśnieniu nieporozu­mienia, tzw. kosza. Reszty mu­szą jedynie dokonać aktorzy. Nie wiem jaki był Frenklel, którego Boy wynosił pod niebiosa, nie wiem jaki Leszczyński, Kamiński, Sol­ski i inni nasi wielcy, któ­rzy wyznaczali długie sce­niczne dzieje "Grubych ryb". W zupełności wystarcza mi obecna obsada aktorska w Narodowym. Kazimierz Opa­liński - pełen uroku, ciepła, jowialności stary Ciaputkiewicz, Danuta Szaflarska - urocza, młoda babcia, Jan Ciecierski - przezabawny Pagatowicz, Władysław Kras­nowiecki - lew salonowy Wistowski... Pyszna zabawa. Nie przerysowana, nie przeszarżowana. W dobrym guś­cie, stylu. A jednak pyszna. Na niejednej współczesnej komedii tak się nie ubawi­łem. Bo chyba nasi pisarze są zbyt śmiertelnie poważni. Od razu, nawet w błahej ko­medii, chcą zbawiać świat. Podobnie też niekiedy po­stępują teatry. Egzemplum,dawniejsze - "Dziewiąty sprawiedliwy" Jurandota, eg­zemplum najświeższe, choć inne - "Letnicy".

W "Letnikach" Gorkiego, podob­nie,jak u Czechowa, nic się pozor­nie nie dzieje. Słowa, słowa... Mądre, mniej mądre. Rozmawiają, marzą,nudzą się nic nie robią. Podobna atmosfera nudy. "Jak tu nudno" - mówią postacie i tutaj, przeżywając na swojej "daczy" swoje malutkie dramaciki,swoje miłostki, obnosząc swoje błazeństwa. Szczególnie wyraźnie,jak na dłoni, widać tutaj,że bez Czechowa nie by­łoby Gorkiego, że Gorki orga­nicznie wyrastał z Czechowa. Być może "Letnicy" to nawet świadome nawiązanie do Czechowa, Ale jednak Gorki to nie Czechow. I jeśli "Letnicy" to nawet świadome nawiązanie do autora "Trzech sióstr", to jest to nawiązanie dla celów polemicznych. Bo podczas, gdy Czechow pokazywał dławiącą nudę życia i w tej nudzie dławiących się nią mieszczan,ale jednocześnie owych mieszczan otaczał pewnym sentymentem - to Gorki był znacznie surowszy. Zdzierał sentyment, a nudę, marzenia, owe próby samobójstw - nazywał pozą, wielkie słowa - frazesem, nieróbstwo - mieszczań­ską ucieczką od jakiegokolwiek angażowania się, godzeniem się na spokój, który mieszczuch najbardziej ceni, nie chcąc w gruncie rzeczy niczego zmieniać.

Wyjść więc, choćby w przy­padku "Letników", z Czecho­wa - to zaostrzyć środki satyry, to poprzez kompromitowanie postaci odkryć pod maską tragizowania ów ohyd­ny mieszczański konformizm, to operować, nie bojąc się, środkami jaskrawej nawet groteski, ironicznego dystan­su i kpiny, by nic nie ostało się pozorów tragedii czy dra­matu. Natomiast pozostać przy Czechowie, przyjąć czechowowską poetykę - jak to właśnie uczynił reżyser Lud­wik René i niestety więk­szość aktorów, grających zbyt serio swoje tragedie - to przy jednoczesnym niedostat­ku konfliktów w "Letnikach" i tego, co jest siłą teatru Cze­chowa, rozciągnąć spektakl do granic pewnej nudy, za­gubić ostrość pamfletu. Mimo bogatej więc i świetnej obsady spektaklu. Jedynie nie­liczni aktorzy podają ton wła­ściwy, groteskowo-farsowy, do­chodzący do lekkiej karykatury. Wiesław Gołas, Barbara Krafftówna, Aleksander Dzwonkowskł i farsowy, na odmiennej zasa­dzie - jako mądry w swym bła­zeństwie Włas - Stanisław Wy­szyński. Jedynie bodaj Barbara Klimkiewicz mogła sobie tu po­zwolić na odmienny, mniej farsowny styl gry. Bo jej Warwara spełnia tu w dużej mierze ro­lę autorskiego port-parole. Do­strzega śmieszność i marność środowiska, osądza je i z pogar­dą na nie patrzy. Jest to rola wiodąca i Klimkiewicz "powio­dła" ją właściwie - z dużą ak­torską kulturą i talentem. Gdybyż dało się to o wszystkich po­wiedzieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji