Artykuły

"Wizje Simony Machard"

Brecht trzykrotnie powra­cał do tego tematu. W 1929 r. napisał "Świętą Joannę szlach turów"; dwadzieścia pięć lat później zaadaptował dla Berliner Ensamble słu­chowisko Anny Seghers "Pro­ces Joanny w Rouen"; w 1943 roku, na emigracji w Ame­ryce powstały "Wizje Simony Machard". Tyle jeśli chodzi o bezpośrednie nawiązania do historii Joanny d'Arc. Ale krytycy mówią o "obsesji", z jaką Brecht krążył wokół te­go tematu i dopatrują się związków z Joanną w wielu kobiecych postaciach jego sztuk, między innymi w Kattrin z "Mutter Courage". Być może. Twórczość Brech­ta nie jest jeszcze ani dosta­tecznie znana (wiele rzeczy wciąż leży w rękopisach)ani do końca opracowana krytycz­nie, żeby nie można było po­stawić takiej tezy. Niemniej jednak nie o Joannę przecież autorowi chodzi, nie ona jest bohaterka. Brecht używa tej postaci w taki sposób, w ja­ki używa się katalizatora przy reakcjach chemicznych. Kata­lizator, jak wiadomo, sam nie bierze udziału w reakcji, ale ją przyspiesza lub opóźnia. Joanny Brechta wywołują działania, które ilustrują ge­neralną tezę każdej z tych sztuk. W "Świętej Joannie szlachtuzów" - czytamy we wstępie do polskiego wydania "Dramatów" - Brecht "poka­zał największy konflikt epo­ki między kapitałem i robot­nikami, pokazał mechanikę gry giełdowej, spekulacji i machinacji wielkiego kapi­tału w czasie kryzysu...". Dziewica Orleańska wśród robotników i przedsiębiorców chicagowskich rzeźni, wśród problemów gospodarczych i politycznych kapitalizmu; wszystko, co się wokół niej dzieje ma prowadzić do wnio­sku, że: "nie czas na morały i filantropię, nie czas na przekonywanie "dobrych ka­pitalistów". Tylko solidarna postawa w walce może ura­tować niemieckich robotni­ków i niemiecką demokra­cję".

W "Wizjach Simony Ma­chard" jest podobnie, tyle że teza tyczy innych spraw. Rzecz dzieje się w czerwcu 1940 r. we Francji. Niemcy po sforsowaniu "linii Magi­nota" posuwają się w głąb kraju. Simona Machard ma paręnaście lat, służy w za­możnej oberży jako dziew­czyna do posług. Dostała tę pracę po swoim bracie, który jest na froncie; ukochany brat bije się z Niemcami, a mała Simona zaczytuje się historią Joanny d'Arc. Fran­cja pada,wrażliwa dziewczy­na zaczyna śnić o pięknej roli, jaką mogłaby odegrać. W jej wizjach postacie histo­ryczne z czasów Dziewicy otrzymują twarze ludzi, z któ­rymi Simona ma na co dzień do czynienia: mer miastecz­ka Saint-Martin staje się Ka­rolem VII, patron z gospody, gdzie pracuje, monsieur Soupeau - Connetablem, jego matka - królową-matką. Honore Fetain właściciel winni­cy i kapitan - Księciem Burgundii itd. I to właśnie o nich chodzi. Naiwna Simona, wyobrażająca sobie, że jest Joanną, swoją dziecięcą prostodusznością obnaża ukrytą za frazesami słabość jednych i interesy drugich; a dla tych drugich interesy są wszyst­kim - i polityką, i moralnoś­cią, i patriotyzmem. Simona wchodzi w drogę tym intere­som i zostanie ukarana. Teza sztuki jest prosta - na woj­nie tracą ci, co nic nie ma­ją. Ci zaś, którzy coś mają, a im więcej mają tym to jest jaskra wsze, zawsze znajdą sposób na porozumienie się z wrogiem i na dalsze zbijanie pieniędzy. Teza uproszczona jest do ostatecznych granic, ale o to właśnie Brechtowi chodziło. Sztuka ma jakby dwa plany - plan realnej akcji, spraw rzeczy­wiście się dziejących, i plan po­etyckich, bardzo pięknych wizji Simony. Daje to reżyserowi wiel­kie możliwości Inscenizacyjne. W warszawskim spektaklu w Te­atrze Dramatycznym, reżyser Ludwik René wykorzystał wszyst­kie szanse jakie dał mu autor. Ładną, funkcjonalną scenografię przygotował Jan Kosiński. Obej­ście gospody łatwo i po prostu przeistacza się w fantastyczne, odrealnione tło wizji malej Fran­cuzki. Simonę, w myśl wskazań Brechta, gra dziewczynka, uczen­nica jednej z warszawskich szkół. Jest kolosalnie utalentowana, peł­na wdzięku i swobody, ale, mu­szę się przyznać, że w czasie ca­łego spektaklu ani na chwilę nie przestawałam myśleć o tym, że to nie aktorka, lecz dziecko, któ­re o tej godzinie powinno sie­dzieć z rodzicami przy kolacji, a nie popisywać się publicznie. Pa­trząc na tę małą ma się uczucie, że obserwuje się sztuczkę (uda­ną), to coś tak, jakby foka tań­czyła walca, coś zręcznego, ale nienaturalnego. Można oczywiś­cie wytoczyć przeciwko tym za­rzutom argument filmu. Tak, to prawda. Dzieci grają w filmie du­że prowadzące role i nikt nie pró­buje protestować. W teatrze jed­nak jest trochę inaczej - bezpo­średni kontakt, jaki istnieje mie­dzy sceną i widownią stwarza in­ne napięcia uczuciowe, inny kli­mat. Jest coś z kuglarstwa w grze tej utalentowanej dziew­czynki, z której, być może, wy­rośnie kiedyś aktorka, kuglarstwa mącącego czystość spektaklu. Mam wrażenie, że i aktorzy na scenie czują coś podobnego. W ich stosunku do Simony widzi się wyraźnie ich stosunek do uczennicy którejś tam klasy. By­łam świadkiem jak jedna z ak­torek pomyliła się w kwestii, którą mówiła do Simony. a mała poprawiła ją zręcznie i odpowie­działa właściwie - pozostali ak­torzy nie mogli ukryć uciechy, omal jej któryś nie pogłaskał, wbrew sytuacji, po głowie.

Spektakl przygotowany przez Ludwika René jest staranny, kul­turalny ale trochę nudny, trochę bezbarwny. W sztuce, wprawdzie nie najświetniejszej w twórczości Brechta, można znaleźć i sporo humoru i ostrych spięć. Wydaje się. że dydaktyka autora, jego dążenie do celu po najprostszej linii, nudziło trochę reżysera, który tak dobrze się czuł w sztu­kach o kilku dnach, w sztukach o dużym ładunku intelektualnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji