Artykuły

Cezary Żak: Rozrabiaka utajony

- Mam nadzieję, że z czasem będę grał tylko poważne role. Bo ciekawsze? Też. Ale i łatwiejsze. A ja, z wiekiem, robię się coraz bardziej leniwy - mówi Cezary Żak.

Na co dzień temperamentem bliżej mu do serialowego księdza niż do wójta, Ale święty nie jest. Przyznaje, że w dzieciństwie broił, a w dorosłym życiu, w małżeństwie, brał ostre zakręty. Latami podziwiany za role poczciwców i wesołków, sam najlepiej wspomina siebie jako.. esesmana, Cezary Żak, synek mamusi, niedoszły romanista, przyszły akwarysta, ulubieniec ranczersów i Krystyny Jandy.

Och-Teatr, premiera "Truciciela" [na zdjęciu]. Czarną komedię Chappella reżyseruje Cezary Żak. W obsadzie m.in. Dorota Segda, Karolina Gorczyca i... Cezary Żak. Jako pracownik firmy Exodus pomaga chętnym bezboleśnie i elegancko zejść z tego świata. Już sam sposób poruszania się Vincenta budzi grozę. Żak jest w tej roli - nomen omen - śmiertelnie poważny. Nagle zacinają się drzwi ze scenicznego salonu do ogrodu. Widać, że to wpadka. Jeden z bohaterów chce wyjść, a one nie puszczają.

Twój STYL: Kolegę zatkało, a pan z uśmiechem podszedł i silnie szarpnął. Drzwi puściły. Publiczność w euforii.

Cezary Żak: Henio Niebudek już po spektaklu powiedział mi, że nie wiedział, co dalej. A ja uwielbiam takie sytuacje. Lubię puszczać oko do widza: "Proszę państwa, my tu się bawimy, dekoracje są sztuczne, w buteleczce jest sok, a nie trucizna". I uwielbiam, kiedy się zgotujemy na scenie.

TS: Obserwowałam pana minę podczas ukłonów. Koledzy rozdawali uśmiechy, a pan poważny, jakby jeszcze nie wyszedł z postaci.

CŻ: Po pierwsze, generalnie jestem ponurakiem. Po drugie, mam kłopot z okazywaniem uczuć. To u Żaków rodzinne. Dlatego ludzie często biorą mnie za gbura. Ale tamta mina najpewniej oznaczała ulgę, że się udało. Że podczas spektaklu słyszałem reakcje w miejscach, w których się spodziewałem. Cieszy mnie, że ludzie śmiali się cały czas, ale lekko, tak "pod spodem".

TS: Reżyser Żak zadowolony, a aktor Żak? Trzeci raz zrobił pan spektakl "dwuetatowo".

CŻ: I po raz trzeci przekonałem się, że reżyserowanie i granie dużej roli to zadanie na granicy moich sił. Zawsze mam potem pretensje do aktora Cezarego Żaka. Angażuję się w reżyserię, a swoją rolę nadganiam na ostatnim etapie, często ćwicząc w domu, po pracy. Następnym razem - jeśli oczywiście się zdarzy - wezmę tylko epizod.

TS: Rozmawiałam niedawno w TS z Januszem Gajosem. Mówił, że każdego aktora w pewnym wieku ciągnie do reżyserii. To już ten czas?

CŻ: Kiedy któregoś wieczoru za kulisami spektaklu "Weekend z R." w Ochu Krystyna Janda zaproponowała mi reżyserowanie, zatkało mnie. "Zwariowałaś? Nigdy tego nie robiłem". A jeszcze kiedy się dowiedziałem, że mam dyrygować Barbarą Krafftówną i Wojciechem Pokorą... Jak ja im będę robił uwagi? Na szczęście oboje powiedzieli, żebym nie traktował ich pomnikowo.

TS: "Trzeba zabić starszą panią" zagraliście sto razy, więc sukces. Ale czy jako aktor nie jest pan za delikatny na reżyserię? Czasem trzeba, jak pan powiedział w którymś z wywiadów, "wytarzać" kolegów. Wrzasnąć, zakląć, upokorzyć. CŻ: Może nie wrzasnąć, ale użyć mocnych słów i uprzeć się przy swoim. I do tego trzeba mieć charyzmę. Przyznaję: nie zawsze mam. Czasem boję się zrugać kolegę. Sam lubię być wytarzany. Ale tylko przez reżysera, który wie, czego chce.

TS: Wszystkie sztuki w pana reżyserii to kryminały. Skąd te ciągoty? To ucieczka od komediowego wizerunku z "Rancza" i "Miodowych lat"?

CŻ: Też. Ale przede wszystkim wspomnienie dzieciństwa. Rodzice co czwartek oglądali Kobrę. Ja oficjalnie nie mogłem, ale umiałem cicho otworzyć drzwi do pokoju, gdzie był telewizor. Orion, węgierski, na czterech nóżkach. Oglądałem przez szparę. Dziś ten nastrój odnajduję w teatrze sensacji. Lubię, gdy widz jest wodzony za nos, wpuszczany w maliny. Farsa jest pisana dla śmiechu, a komedia kryminalna tak, że ludzie się "podśmiechują", ale też coś mogą sobie przemyśleć. Wie pani, że ja w "Trucicielu" zmieniłem zakończenie? W oryginale Vincent niechcący wypija truciznę. Ale darowałem mu życie, wolałem, żeby sztuka kończyła się pogodnie.

TS: Zatrzymajmy się przy tym Orionie na czterech nóżkach. Pan się wychowywał w Brzegu.

CŻ: Brzegu Dolnym! Bo jak pani napisze sam Brzeg, to mnie powieszą, (uśmiech)

TS: Jakie smaki i zapachy pamięta pan z Brzegu Dolnego?

CŻ: Smak to domowa kuchnia "okraszona" Wschodem. Rodzice pochodzili zza Buga. Babcia z dziadkiem mieli majątek koło Baranowicz. Kiedy Sowieci napadli na Polskę, NKWD zastrzeliło dziadka, a babcię z czwórką dzieci wywieziono na Syberię. Moja mama miała wtedy dwa lata. Po wojnie rodzina osiedliła się na Śląsku. Ale te smaki - tłuste, zawiesiste, śmietanowe - zostały. Pamiętam też gołąbki mojej stryjenki, z kapusty kiszonej całymi główkami. I sad stryja, gdzie się jadło czereśnie prosto z drzewa, co raz nawet przypłaciłem upadkiem. No i robaczywe, ale świetne papierówki.

TS: A zapach?

CŻ: Zapach zakładów chemicznych Rokita. Tam się produkowało chlor i nawozy. Wdychałem to całe dzieciństwo. Myśmy już nawet nie czuli, ale gdy ktoś przyjeżdżał, mówił: "ale Rokita śmierdzi". Ach, jeszcze zapach niebieskiej benzyny.

TS: Do syrenki?

CŻ: Do syrenki! Trzeba było ją pomieszać z olejem Mixol, bo to przecież był dwusuw. Syrena 104, ta z drzwiami otwieranymi do przodu, koloru szaronijakiego, to limuzyna mojego dzieciństwa. Pamiętam, poszedłem jak zwykle "na granic", czyli na lekcje fortepianu do pani Robaczyńskiej. Półtora kilometra przez park, zima, ciemnawo, śnieg. I kiedy skończyłem, ojciec po mnie przyjechał tą nową syrenką. Szok. Potem nieraz ją rodzicom podkradałem, nawet nie mając jeszcze prawa jazdy. A zapach benzyny lubię do dziś.

TS: "Podkradałem syrenkę"?!

CŻ: Byłem rozrabiaką utajonym. Wiedziałem, jak zrobić, żeby o moich grzeszkach rodzice nic dowiedzieli się szybko albo w ogóle. Bo trzymali mnie krótko. Zwłaszcza mama, którą krótko trzymała babcia Stanisława, po tej Syberii mocno stąpająca po ziemi. Nie narzucała zdania, ale też nikomu nic przychodziło do głowy, żeby się babci przeciwstawić. Mama, nauczycielka muzyki, to przejęła. A jeszcze gdy została dyrektorem szkoły... Byłem synkiem mamusi, niezłym uczniem, ale wagary i papierosy, owszem, zdarzały się.

TS: Miał pan idoli?

CŻ: Wujek Edward. Wie pani, że on się urodził w tym wagonie jadącym na Syberię? Ostry facet, pokazywał mi świat. Uczył mnie np. godzin na zegarku, a gdy nic umiałem, dawał klapsy.

TS: Dziś nie do pomyślenia!

CŻ: Nie mam mu tego za złe. Wujek pracował w Rokicie i miał jedyną w mieście lambrettę. Biało-niebieska, z czarnymi siedzeniami. Z tyłu było koło ułożone na płasko, uwielbiałem na nim siedzieć. A potem kupił wartburga, ten stary typ, okrągły. Inżynier szczególarz, deskę rozdzielczą wytapetował okleiną drewnopodobną, dokładniuśko wykrawając nożykiem. Mój guru! Dziś uwielbiam się z nim kłócić o politykę.

TS: O czym pan marzył jako nastolatek?

CŻ: O... ucieczce z Brzegu Dolnego. Bo tak naprawdę czułem, że to nie jest moje miejsce, do dziś nie lubię tam wracać. Chciałem się wyrwać. Może przez to, że mieliśmy rodzinę we Francji. Przyjeżdżali co roku, przywożąc "powiew wielkiego świata" - gumy Donaldy, anyżówkę Pernod dla ojca, jakieś niesamowite słodycze. To mnie inspirowało: przecież ja w Brzegu sobie takiego pernod nie kupię.

TS: I dlatego poszedł pan na romanistykę.

CŻ: Byłem dobry z francuskiego, naturalny wybór. Ale się nie dostałem. Przez "Placówkę", którą trzeba było streścić. A ja do niej nawet nie zajrzałem. Prus to dla mnie ulubiona "Lalka", a nie jakieś tam... Mama załamana, wstyd na całe miasto, syn nie dostał się na studia. Dziś oczywiście uważam, że genialnie się ułożyło. Ale wtedy strach, że wezmą do wojska. Na szczęście udało się dostać do rocznej szkoły na kierunek "naprawa sprzętu domowego", z myślą, że za rok znowu romanistyka. "Placówkę" przeczytałem, papiery złożyłem, ale kolega, student aktorstwa, jakoś tak zachęcająco opowiadał... Zacząłem się przygotowywać u pewnej pani, nawet dobrze o mnie mówiła, że jestem "grubcio charakterystyczny".

TS: No właśnie, słyszałam, że schudł pan przed egzaminami 18 kilo, a potem i tak usłyszał na korytarzu: "fajnego grubcia przyjęliśmy".

CŻ: Bo wtedy był jeszcze podział: na amantów, na charakterystycznych. Na egzaminach we Wrocławiu zawojowałem komisję... "Pszczółką Mają". Nie dość, że "fajny grubcio charakterystyczny", to jeszcze umie śpiewać. Ale na pierwszym roku nie było mi łatwo. Przedmiot "elementarne zadania aktorskie" - tortura. Te wszystkie anegdotyczne już "proszę zagrać krzesło, zsiadłe mleko" itd. Profesor nie był ze mnie zadowolony. Ale wybuchł stan wojenny i kiedy wróciliśmy do szkoły, z automatu zaliczono nam pierwszy semestr. Stawiłem się po tej przerwie jako pierwszy, a dziekan Igor Przegrodzki, wspaniały artysta, powiedział: "Żak mało zdolny, ale punktualny". Gdyby nie stan wojenny, wywaliliby mnie na zbity pysk. W drugim semestrze już zacząłem coś kumać, a na trzecim roku coraz częściej słyszałem "aktor z przyszłością".

TS: I wtedy na scenie pojawia się Katarzyna, przyszła pani Żak.

CŻ: W szkole nie zwracałem na nią uwagi. Dogorywała moja miłość licealna, nie byłem "w poszukiwaniu", raczej skupiony na zajęciach. Aż tu nagle... Obóz jeździecki w Lubniewicach, czwarta rano, siwo, z kolegami siedzimy przy ognisku, w stronę jeziora idzie Kasia z koleżanką. Kąpać się. Spojrzałem i... poszło jak lawina, straciłem głowę. Chociaż wydawało mi się, że to będzie tylko wakacyjne uczucie. Nie było komórek ani Facebooka, rozjechaliśmy się - ona do Torunia, ja do Brzegu. Nawet nie miałem do niej telefonu. Dopiero jesienią ktoś na uczelni rzucił: ta z obozu cię szuka. Natychmiast poleciałem pod jej salę. I właśnie mija nam 30 lat.

TS: Recepta na długi związek?

CŻ: Rozmowa. My ciągle lubimy ze sobą gadać. Chociaż, nie zawsze to wyglądało idealnie. Kilka razy małżeństwo było blisko końca.

TS: Przeczytałam gdzieś wstrząsający fragment, że po studiach spędził pan cztery lata w trasie estradowej, w towarzystwie tancerek kabaretowych i że "żonie nie było z tym łatwo".

CŻ: Byłem mężczyzną... Trudne sytuacje zdarzały się wiele razy. Ale wie pani, my z Kasią zawsze czuliśmy, że żadne niedogadania czy insynuacje nie mogą nam tego małżeństwa rozwalić. Była jakaś nadrzędna siła, która nas trzymała. Teraz dojrzeliśmy i od jakichś dziesięciu lat nie zdarzają nam się już ekstremalne sytuacje. Razem wychowywaliśmy córki. Stawiała nas też do pionu wspólna praca. Żeby zarobić na wesele, harowaliśmy fizycznie przy remontach we Francji. A potem, już po studiach, pracując w teatrze, z czego trudno się było utrzymać, graliśmy bajki po przedszkolach Dolnego Śląska. W "Szelmostwach lisa Witalisa" ja byłem lisem, a Kasia odgrywała wszystkie inne postaci. Co poniedziałek w terenie zarabialiśmy drugą pensję.

TS: Toruń dał panu żonę, ale też pierwszą nagrodę na festiwalu monodramów. Euforia?

CŻ: Zachwyciłem się "Kontrabasistą" w wykonaniu Jerzego Stuhra. Andrzej Bubień, znajomy student reżyserii z Petersburga, powiedział: "Ten tekst można zrobić inaczej, to wcale nie jest takie śmieszne". I że ja mam to zagrać. Co? Ja, gówniażeria? Ale właśnie dlatego, że gówniażeria, to się zdecydowałem. Bo właśnie wtedy trzeba być odważnym. Po nagrodzie zacząłem jeździć po kraju. Do starej mazdy 626 wkładałem sfatygowany kontrabas kupiony od znajomego, zresztą mam go w domu do dziś. Zobaczyłem, że nie trzeba być aktorem na etacie, tylko można samemu ruszyć w Polskę i ludzie przyjdą. Tak, pamiętam euforię, gdy zaprosili mnie AŻ do Elbląga! Czułem nowe otwarcie. Zacząłem też pojawiać się w kinie.

TS: Patrzę na filmografię z tego okresu. Ponad 20 epizodów. Facet zabity w garażu, porządkowy na defiladzie, szofer. Jak pan to znosił?

CŻ: Ależ ja byłem zachwycony! Że jeżdżę na plan do stolicy, że uczę się pracy z kamerą. W pierwszym filmie - grałem skina w "Obcy musi fruwać" - reżyser Saniewski mówił: "Proszę pana, wszystko pięknie, tylko połowę mniej, bez tych min i szerokiego gestu". To właśnie przez epizody łatwiej było mi podjąć decyzję o przeprowadzce do Warszawy. Ówczesny dyrektor teatru we Wrocławiu powiedział, że albo odchodzę, albo pół etatu. Ale grać raczej nie będę, bo jesteśmy tych samych warunków - on też był aktorem. To mnie doprowadziło do szału! Pomyślałem: wyjeżdżamy! Kasia w płacz. Jak sobie poradzimy bez pomocy rodziców? Starsza córka miała pięć lat, młodsza osiem miesięcy. Chyba trochę żonę zmusiłem. Sprzedaliśmy wrocławski strych, który wyremontowałem za pieniądze z estrady, i kupiliśmy domek w Sulejówku.

TS: Wierzył pan, że się uda?

CŻ: Nie wiem, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby nie jeden bilet do kina. Jeszcze we Wrocławiu poszliśmy na "Milczenie owiec" i spotkaliśmy Jerzego Szebestę, do dziś aktywnego kierownika produkcji. Zapisał sobie na bilecie nasz numer do domu w Sulejówku. Po kilku miesiącach zadzwonił: "Janusz Kijowski robi teatr telewizji, jest rola dla ciebie". Ten bilet otworzył mi "warszawkę", bo na planie spotkałem Janusza Gajosa. W międzyczasie grając monodram "Łagodna", poznałem w Teatrze Staromiejskim jego żonę. Dzięki ich rekomendacji dostałem się do dyrektora Teatru Powszechnego. Wcześniej dzwoniłem wiele razy, ale sekretarka mówiła "dyrektor nie prowadzi rozmów" i rzucała słuchawką. W końcu nadszedł dzień, kiedy mogłem wyrecytować: "Pani Elżbieta Gajos prosiła, żeby powiedzieć, że pan dyrektor WIE, że ja mam zadzwonić". Połączyła. Dyrektor Rudziński widział mnie już w tym teatrze telewizji. "Mam epizod do obsadzenia w >>Marii Callas<<..." z Jandą, przyjmę pana na etat". Dla aktora z prowincji to było jak zdobycie Everestu.

TS: Zaczynał pan w "Callas" jako aktor nieznany, ale za chwilę pojawił się "Klan", a potem "Miodowe lata". Publiczność zaczęła pana rozpoznawać. Po którymś przedstawieniu Krystyna Janda napisała: "Zarówno ja, jak i Maria Callas zaczęłyśmy się dziwić, dlaczego ten obrzympała dostaje brawa na wejście".

CŻ: Krystyna nie oglądała wtedy telewizji. A ja przecież byłem w pierwszych dziewięćdziesięciu odcinkach "Klanu". Moja narzeczona - Iza Kuna - umierała, ja płakałem, były emocje, widzowie reagowali. Potem zaczęły się "Miodowe...", hit Polsatu. Więc "obrzympała" w dżinsach, z taborecikiem dostawał rzęsiste brawa. Ale Krystyna czuła, że mnie się w głowie nie poprzewracało. Bo popularność przyszła późno, miałem już ponad 35 lat.

TS: Pamięta pan, ile jesienią '98 kosztował bilet na tramwaj? Wtedy został pan motorniczym.

CŻ: Nie mam pojęcia, w Warszawie może cztery razy jechałem tramwajem. W tym dwa razy prowadziłem. Bo to, co pokazywano w czołówce "Miodowych...", to prawda. Zresztą to nie takie trudne, dwa pedały, trzeba tylko wajchę przekładać.

TS: Z tego serialu zapamiętałam tekst Karola do żony: "nie karoluj mi tutaj". A pan?

CŻ: Trzymiesięczny casting - na początku była nas setka. A potem kilkuletni kołowrót: rano próba w Powszechnym, po południu próba "Miodowych...", wieczorem spektakl w Powszechnym. Co poniedziałek nagranie na żywo z publicznością. Za mało czasu z córkami, pewnych etapów ich rozwoju nie pamiętam. Ale i frajda, że - w Warszawie! - utrzymuję rodzinę.

TS: Mieliście rząd dusz, 10-12 milionów widzów.

CŻ: A na początku nagrania nie podobały się polsatowskiej wierchuszce. Bo za mało podobne do amerykańskiego oryginału. Był okropny, grubo grany: Krawczyk co chwilę lał Norka i żonę. Amerykanów to śmieszyło, ale u nas Maciej Wojtyszko zaparł się, żeby było subtelniej.

TS: Czegoś się pan nauczył od Karola?

CŻ: On nie był najbystrzejszym facetem. Więc mam nadzieję, że nic z niego nie przejąłem. Ja się w ogóle odcinam od ról, nie zostawiają we mnie prawie niczego.

TS: Kiedy rozmawialiśmy w redakcji, szef wspomniał rolę Grubego, człowieka mafii, w "Ekstradycji". Jak pan dostawał w zęby od Marka Kondrata. Lubi pan siebie w takim męskim kinie?

CŻ: Tak, dlatego tak się ucieszyłem z Sauera w "Tajemnicy twierdzy szyfrów". Zwłaszcza że od dziecka mam upodobanie do mundurów. A jeszcze jak Wołoszański pozwolił postać ubarwić, dodać wątek narkomański...

TS: Skąd pan go wziął?

CŻ: Naczytałem się w książkach, że oficerowie SS często byli morfnistami. A jeszcze wymyśliłem, żeby Sauer nie wstrzykiwał sobie tej morfiny na krześle, tylko w szafie. Na zamku w Pszczynie meble były stare, pani kustosz średnio na mnie patrzyła, kiedy właziłem do tej szafy i tam między mundurami i koszulami się kłułem. Ale efekt był. Zaproponowałem też, żeby Sauer robił to przy muzyce Wagnera. Też w jakiejś książce znalazłem, że oficerowie niemieccy ją uwielbiali. Do dziś, kiedy trafiam na tę scenę, jestem z niej dumny. Sam nie przypuszczałem, że mnie stać na coś takiego. Pamiętam też scenę bicia więźnia pejczem. Najpierw tylko udawałem, żeby nie uszkodzić kaskadera. Ale on mówi: "Wal śmiało, jestem cały w gąbkach, nic mi nie będzie". No to sobie pozwoliłem. Potem przyznał: "Widziałem w twojej twarzy coś takiego, że chyba mógłbyś mnie zabić".

TS: Odkrył pan swoją mroczną stronę.

CŻ: Wiedziałem, że ona we mnie jest, bo często się wkurzam na ludzi, zdarzenia, ale nie pokazuję. A tam mogłem. Dla aktora to przyjemność, wręcz fizyczna, wyżycie się. Ale po scenie z tego wychodzę. Nie znam stanów, o których mówią koledzy, że po spektaklu przez dwie godziny nie mogą dojść do siebie. Ja kwadrans później jestem prywatnym Cezarym Żakiem.

TS: Ale chwilę temu odchylił pan głowę do tyłu zupełnie jak ksiądz w "Ranczu".

CŻ: Moje córki twierdzą, że najwięcej mnie jest w roli księdza. Być może, on też jest trochę taki refleksyjny, ponurak, zasiedziały. Ale wójt śmieszy mnie o wiele bardziej. Uwielbiam go grać!

TS: "Ranczo" to rewolucja w pana życiu?

CŻ: Nie spodziewaliśmy się sukcesu, zresztą przyszedł dopiero po czwartej serii. Ale gram tam tylko cztery miesiące w roku. Przez osiem jestem w teatrze.

TS: Ale to "Ranczo" dało panu miliony wielbicieli. Chociaż słyszałam od dobrze poinformowanej osoby, że po latach, słysząc "jak się panu gra wójta i księdza?", dostaje pan szału.

CŻ: Na spotkaniach w Polsce zaskakuje mnie pytanie, czy na pewno gram i tego, i tego. No bo jak to jest możliwe, że jesteśmy razem "na telewizorze". (śmiech)

TS: "Na telewizorze" jest pan razem też z Arturem Barcisiem - Czerepachem. Pojawiliście się w duecie już prawie 20 lat temu w "Pułkowniku Kwiatkowskim", potem były popularne seriale, wspólne spektakle, m.in. "Zemsta". Ważny człowiek w pana życiu?

CŻ: Nauczył mnie rzetelnego podejścia do zawodu. Przed poznaniem Barcisia byłem większym roztrzepańcem. On pokazał mi, że jeśli się wchodzi, to na sto procent. Artur czasem nawet pracuje za bardzo rzetelnie, za bardzo się przejmuje. Nie spotykamy się często prywatnie, ale lubimy ze sobą grać. Nawzajem się nakręcamy. Ekipa nas lubi, bo wtedy szybciej idzie do domu. (uśmiech)

TS: Najbardziej wzruszający dzień na planie "Rancza"?

CŻ: Podczas dziewiątej serii zadzwonił do mnie kapitan WP zajmujący się żołnierzami poszkodowanymi w misjach - Afganistan, Irak. Że ich marzeniem jest odwiedzić plan. Oczywiście, zapraszamy. Grałem akurat biskupa i nagle na plebanii pojawiło się sześciu facetów w mundurach, bez nóg, rąk. Ścisk w gardle, łzy. Bo z naszego udawactwa weszliśmy w prawdziwe życie. W trakcie "Rancza" nie przeżyłem chyba mocniejszego momentu. Do dziś jesteśmy w kontakcie, byłem na otwarciu centrum weterana przy Puławskiej. To pokiereszowani faceci, którzy pojechali walczyć o coś też w naszej sprawie.

TS: Pan czuje się patriotą?

CŻ: Nie używam wielkich haseł, ale kibicuję temu, co się dzieje. Nowe rozdanie w polityce nie do końca się zgadza z moimi przekonaniami, ale może to się uda, może było potrzebne. Lubię słowo "przyzwoitość". Jeśli człowiek w życiu codziennym jest przyzwoity i uczciwy, jest patriotą. Patriotyzm to też rzetelne uprawianie swojej działki. Czyli w moim przypadku stawanie dwieście razy w roku na scenie. A przyzwoitości i tego, jak postępować, uczy mnie religia.

TS: Da się o niej pamiętać na co dzień, w biegu?

CŻ: Wiara była u nas w rodzinie bezwarunkowa. Babcia uważała, że przetrwała Syberię dzięki obrazkowi Matki Bożej Ostrobramskiej, który zabrała z dworu. Ja uważam, że to religia miłości, i kropka. Jestem ugruntowany i nic mnie z tej drogi nie zawróci, ile razy bym nie usłyszał, że jakiś ksiądz mówi czy robi coś niewłaściwego. Nie dla księdza idę do kościoła. Ale lubię niedzielne msze o godzinie 11 u Wizytek. Tam ksiądz Seniuk wygłasza krótkie, treściwe i wartościowe kazania. Mnie wystarczają.

TS: A gdzie są pana ziemskie raje?

CŻ: Moje ulubione miejsce to rzymska knajpa Napoletano przed Panteonem. Siadam z białym winem i patrzę, godzinami. Świadomość, że ta budowla z niesamowitym oculusem ma ponad dwa tysiące lat... Mam ulubione restauracje. Na piazza Farnese są świetne flaki rzymskie. W poleconej przez Jacka Cygana Osteria di Memmo, prowadzonej przez sympatycznego wąsacza - rewelacyjne owoce morza. Cudowne jest Zatybrze. Rzym to moja miłość, ale lubię też San Gimignano, Lukkę, Orvieto. Mnie Włochy starczają za wszystko! Kiedyś lubiłem Francję, ale się obraziłem, bo Francuzi są zadufani w sobie i nie mają poczucia humoru. Wrażenie zrobiła na mnie Japonia z jej obsesją czystości i taksówkarzami w białych rękawiczkach. Kasia chce jechać do południowej Ameryki. Ale waham się, tak nie lubię latać...

TS: I jak pan ten stres pokonuje?

CŻ: No, a jak pani myśli - tradycyjnie, (uśmiech)

TS: A propos używek. Pan jest wielkim fanem cygar.

CŻ: Tak, w domu najchętniej leżę, czytam i palę cygaro. Dominikańskie, Macanudo. Moje chwile.

TS: Kreuje się pan na leniwca, a słyszałam, że dostaje pan szału, kiedy przez kilka miesięcy meble stoją na tych samych miejscach.

CŻ: W tym roku już raz przestawiałem! (uśmiech) Teraz remontujemy garderobę. Kasia się śmieje, że jeśli u nas nie kręci się betoniarka, to rok stracony. Uwielbiam kosić trawnik, przycinać, pielić, nawozić. To po ojcu, lubił dłubać na działce.

TS: Męskie sprawy. A tak poza ogródkiem w jakich momentach pan się czuje najbardziej męsko?

CŻ: Nie mogę powiedzieć. (delikatny uśmiech) Tak, wtedy.

TS: Łowiłam w wywiadach pana marzenia. Wyszło, że są trzy: akwarium, rola szekspirowska i zagranie w polskiej wersji "House of Cards".

CŻ: Szekspir już mi się chyba nie trafi. Akwarium będzie na pewno, ale na stare lata. Z morską wodą, egzotycznymi rybami i koniecznie krewetkami. A polski film o intrygach władzy? Choćby zaraz, tylko niech ktoś to dobrze napisze. Ja w ogóle mam nadzieję, że z czasem będę grał tylko poważne role.

TS: Bo ciekawsze?

CŻ: Też. Ale i łatwiejsze. A ja, jak już pewnie pani zauważyła, z wiekiem robię się coraz bardziej leniwy.

TS: Wracając do początku rozmowy. Gdyby te drzwi na premierze "Truciciela" jednak się nie otworzyły?

CŻ: Ale przecież były jeszcze drugie drzwi, a w ostateczności wyszlibyśmy przez widownię. Proszę pani, zawsze jest jakieś wyjście!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji