Artykuły

Kurier Warszawski

Z RÓŻNYCH WAŻNYCH PRZY­CZYN - kto czytał, ten wie - ostatnie dwa Kuriery oddałem całkowicie muzyce. Niby dwa miesiące to znowu nie tak dużo, a przecież zaległości w relacjach teatral­nych nazbierało się przez ten czas aż tyle, że nawet dzisiaj wszystkiego nie odrobię. Powtarza się stale, że w teatrach nic się nie dzieje, że kryzys, że groza, a tymcza­sem, gdy tylko osłabi się tempo odnotowywania premier, to potem nie wiadomo wręcz od czego zacząć... Zacznę więc może od tego, co zebrało ostatnio najlepsze re­cenzje i cieszy bodaj największym powo­dzeniem. Wprawdzie to znowu jest trochę powiązane z muzyką, lecz taki teraz trend na stołecznych scenach: chcesz sobie za­pewnić frekwencję - musisz śpiewać i grać!

Więc w TEATRZE DRAMATYCZNYM śpiewają. W musicalu Leigha i Wassermana o "Człowieku z La Manczy". Musical to nie­nowy, powstał przed niespełna trzydziestu laty i był już u nas wystawiany w tea­trach operetkowych, jednakże myślę, że swym charakterem bardziej odpowiada właśnie scenom dramatycznym. Bo chociaż, oczywiście, wymaga dobrych głosów (lecz odległych od typowo operetkowej emisji), to przede wszystkim wymaga dobrych aktorów, którzy udźwignęliby liczne dia­logi przepojone prawdziwie dramatyczną treścią, a nie dowcipnym przekomarzaniem, niczym w "Hello, Dolly!". Jest to historia Don Kichota i Cervantesa zarazem: udramatyzowane dzieje "Rycerza Smętnego Oblicza" wplecione w autentyczną sytuację z życia Cervantesa, kiedy to wtrącony przez inkwizycję do lochu (1605), tam właśnie pisał pierwsze rozdziały "Don Ki­chota".

Musical jest znakomicie skonstruowany (autor libretta, Dale Wasserman - to prze­cież twórca głośnej adaptacji scenicznej "Lotu nad kukułczym gniazdem"!), ma świetny przebój ("The Impossible Dream") i dwie znakomite role: Cervantesa - Don Kichota, i Aldonzy - Dulcynei. Nic, tylko grać! Oczywiście, w dobrej reżyserii, a tej podjął się Jerzy Gruza; przed paru laty wystawił z ogromnym powodzeniem "Człowieka z La Manczy" w Teatrze Mu­zycznym w Gdyni, teraz - powtórzył ten sukces w Warszawie. Może tylko niepo­trzebnie rozbił spektakl na dwa akty (w oryginale nie ma przerwy), może powinien nieco podgonić tempo pierwszego aktu, jed­nakże koncepcja całości, budowa scen, ope­rowanie liczną grupą statystów - wszyst­ko to wywiera ogromne wrażenie i wy­wołuje entuzjazm publiczności. Gorące oklaski zbierają też wykonawcy, a szcze­gólnie dwoje z nich: zaproszona do War­szawy z Gdyni Elżbieta Mrozińska (Dulcy­nea) i zaproszony... z Teatru Ateneum Wiktor Zborowski (Don Kichot).

Tymczasem w ATENEUM, gdzie śpiewa­jących aktorów jest sporo, a muzyczne spektakle "Lejzorka", "Kubusia Fatalisty" czy "Hemara" cieszą się od lat niezmien­nym powodzeniem, tym razem wystawio­no kameralną, wyciszoną sztukę, w której o śpiewie nie ma nawet mowy, a treścią jest na poły filozoficzny dyskurs o rela­tywności otaczającej nas rzeczywistości. "Tak jest, jak się Państwu zdaje" - sztu­ka Luigi Pirandella sprzed lat mniej wię­cej siedemdziesięciu pięciu, przypominana od czasu do czasu i w Warszawie (ostatnio bodaj przed trzydziestu paru laty), choć już nieco zwietrzała i nużąca pokompliko­wanymi dialogami, potrafi jednak ożyć, gdy podana jest przez dobrych aktorów, zaś Ateneum zapewniło jej obsadę, że lep­szej sam Pirandello nie mógłby sobie wy­marzyć. W reżyserii Waldemara Smigasie­wicza grają m.in.: Gustaw Holoubek, Da­nuta Szaflarska, Ewa Wiśniewska, Andrzej Szczepkowski, Leonard Pietraszak, Magda Wójcik, Marek Kondrat, Krzysztof Tyniec... przy każdym nazwisku powinno się mniej lub bardziej uchylać kapelusza. Same tuzy.

Jeśli idzie o jakość obsady, w Warsza­wie może z tym spektaklem konkurować jedynie "Mąż i żona" {#au#207}Fredry{/#} na małej scenie Teatru Powszechnego. Ta arcyzabawna komedia, niegdyś grywana rzadko, bo uważana za erotycznie nazbyt śmiałą, w ostatnim, bardziej seksualnie rozpasa­nym półwieczu stała się jednym z najpo­pularniejszych utworów Fredry. Niejedno­krotnie próbowano wzbogacać ją insceni­zatorskimi dodatkami; w 1947, pamiętam, Władysław Krzemiński zagrał ją z oby­dwoma pozostawionymi przez Fredrę za­kończeniami, a w międzyaktach zainsceni­zował pamiętną z lat 1930 głośną polemi­kę na jej temat między prof. i {#au#102}Boyem-Żeleńskim; trzydzieści lat później, Hanuszkiewicz poprzedził ją scenką ze "Ślubów panieńskich", zakładając, iż Wa­cław to Gustaw, zaś Elwira - to Aniela po iluś tam latach małżeństwa. Niemal zawsze natomiast powierzano ją wspania­łym aktorom. Przed laty zachwycali mnie Kreczmar, Romanówna, Kreczmarowa i Wołłeiko w spektaklu Bohdana Korzeniewskiego, później Maria Malicka - Elwira w krakowskim przedstawieniu, jeszcze później Olbrychski - Wacław w Narodo­wym, czy też świetny zestawi Kopiczyński, Seniuk, Marek Kondrat i Ania Dymna, w reżyserii Holoubka w poznańskiej Scenie na Pięterku. No, a teraz...

A teraz w POWSZECHNYM: Krystyna Janda (Elwira), Janusz Gajos (Wacław), Joanna Żółkowska (Justysia) i Piotr Ma­chalica (Alfred) pod reżyserskim dozorem Krzysztofa Zaleskiego. Spektakl kontro­wersyjny: od jednych zbiera ogromne po­chwały, innym natomiast przynosi rozcza­rowanie. Że niby tacy rewelacyjni akto­rzy, a Fredro im "nie leży" i że hrabiow­ski salon i maniery też są im całkiem obce. Co do mnie - powiem szczerze - bawiłem się doskonale, a widziałem, że i tłum wypełniający widownię do ostat­niego miejsca na fotelach i podłodze też miał uciechy co niemiara. Przedstawie­nie jest żywe, dowcipne, uroda i błysko­tliwość tekstu bynajmniej nie zatarta - oby takich inscenizacji Fredry było jak najwięcej!

Wybrałem się również do TEATRU OCHOTY. Teatr to maleńki, wytrwale od blisko ćwierć wieku prowadzony w cieniu wielkich scen przez małżeństwo pp. Machulskich - Halinę i Jana - i ro­biący dla kultury tzw. dobrą robotę. Ma swoją wierną od lat publiczność, integru­je i młodzież, i dorosłych mądrą linią repertuarową i bardzo sprawnym jej opra­cowywaniem. Otóż do "Ochoty" trafiłem na jubileuszowy spektakl Jana Machul­skiego: 35-lecie pracy artystycznej znako­mitego aktora, znanego z wielu filmów (od "Ostatniego dnia lata" Tadeusza Kon­wickiego po "Vabank" jego syna, Juliu­sza), z wielu spektakli teatralnych, w których grał lub które reżyserował (choć­by pamiętną "Zabawę w koty" z Eichlerówną w Teatrze Małym), także autora sztuk i adaptacji wystawianych m. in. w Teatrze Ochoty właśnie, no i autora cie­kawej, wspomnieniowej książki.

Na jubileusz wybrał sztukę Bogusława Schaeffera "Kaczo". Nawiasem mówiąc, ten jubileusz przypadł już jakiś czas te­mu, Machulskiemu grozi już wkrótce czterdziestka lat na scenie, ale to moja wina, to ja się spóźniłem z obejrzeniem przedstawienia nadal granego zresztą przy pełnej widowni, nadal bawiącego widzów niemal do łez i wywołującego go­rące owacje. Bo też "Kaczo" to - jak zazwyczaj u Schaeffera - dziełko z po­granicza komedii i kabaretu; kolejny sce­nariusz dla aktorów, którzy muszą do­pełnić go swoją inwencją i talentem nie tylko aktorskim, lecz i improwizacyjnym. Trzy osoby: Showman, Ona i On rozma­wiają (niekiedy bardzo serio, częściej żar­tobliwie) o aktorstwie. O aktorze - jego rozterkach, kompleksach, radościach i dra­matach. O życiu za kulisami i o życiu w ogóle, bo u aktora jedno z drugim się łą­czy, przeplata, granice nieraz mogą się zacierać. I z tej zabawy, z kpin, z parodii wyłania się sporo w gruncie rzeczy gorz­kiej prawdy: o aktorach i ludziach w ogó­le. Spektakl wyreżyserowany przez Bogu­sława Semotiuka grany jest brawurowo zarówno przez Jana Machulskiego, jak i przez Cezarego Pazurę. Mimo iż dobrze znam aktorów - Machulskiego od lat, Pazurę - od kiedy zaczął robić efektowną karierę w filmie - to przecież byłem zaskoczony ich ogromną siłą komiczną, umiejętnością nawiązywania kontaktu z widownią, niepospolitym wdziękiem! Dzię­ki nim był to szalenie uroczy, wesoły, a jednocześnie na swój sposób wzrusza­jący wieczór. Towarzyszyła im Małgorza­ta Bogdańska - utalentowana, też pełna uroku, lecz z woli autora będąca jedynie tłem dla aktorsko-kabaretowego popisu obu mężczyzn.

ZACZĄŁEM OD MUSICALU, JAKI ZE SCEN OPERETKOWYCH TRA­FIŁ DO TEATRU DRAMATYCZNEGO, SKOŃCZĘ NA MUSICALU, jaki z teatru dramatycznego (i to nie byle Jakiego, bo z Royal Shakespeary Company) trafił do Operetki Warszawskiej. Napisała go po­pularna autorka angielska, Pam Gems, u nas znana dotychczas bodaj tylko z ta­kiej babskiej sztuczki "Dusia, Ryba, Wal i Leta". Niestety, to co napisała tym ra­zem nie jest specjalnie interesujące, a chwilami wręcz drażni jednostronnością ujęcia tematu i babraniem się w tym, co nieistotne, a co może spodobać się maso­wej widowni. Jednakże Pam Gems obrała za temat życie Edith Piaf i dzięki temu jej "Piaf cieszy się, mimo wszelkich uste­rek dramaturgicznych, ogromnym powodze­niem. Zapewniają je po prostu piosenki. Włączone w akcję słynne, otoczone legen­dą piosenki z repertuaru Piaf - one nada­ją ton całości i czynią ten musical wieczo­rem przejmującym. W Operetce Warsza­wskiej wspaniale śpiewa je Agnieszka Matysik, którą reżyser przedstawienia, zarazem dyrektor teatru, Jan Szumniej, sprowadził już na stałe z Wrocławia do Warszawy; bardzo to cenny nabytek, a jej wejście na warszawską scenę nie mogło­by być zaaranżowane lepiej! Rola Piaf jest dla niej jakby wymarzona; ten spek­takl to przede wszystkim jej osobisty, sza­lenie spektakularny sukces. Zatem - witamy w Warszawie, pani Agnieszko!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji