Artykuły

Dziady na Szerokiej: Wspomnienie o Konradzie Swinarskim

Moja droga prowadzi ul. Ciemną, Wąską, Józefa, wśród oblazłych tynków, w gruchaniu synogarlic. Szlachetny, trójkątny ryzalit bóżnicy Izaaka ledwie się dźwiga znad śmietników, w których rozsypują się w proch stare kafle, łubianki, fotele z wygiętymi żebrami sprężyn. Drut kolczasty na betonowych słupach strzeże dzikich zarośli. Na bramie nieważne od marca ogłoszenie o spektaklach, które wypędził stad ogień i dym. Na próżno usiłuje zatrzeć ślady pożaru dykta wetknięta w martwe okna świątyni.

Już coraz bliżej.

Jeszcze ulica Szeroka. Niby ten sam, a trochę inny świat. Jakby się człowiek nagle znalazł na rynku niewielkie osady przed wieków. Duża przestrzeń, budynki - filigrany rzeźbione w małomiasteczkowym niebie, czarny kot z rozwagą przymierzający się do skoku z białego muru. A wszystko miniaturowe z wyjątkiem ciszy. Ta jest ogromna.

Buchnęło, zawrzało, zgasło... Nie, świeci dalej. Świeci niewzruszenie, a przydałby się jednak deszcz i wiatr, jako tło dla tej postaci, która zmoknięta, z głową wtuloną w ramiona, z podniesionym kołnierzem płaszcza biegnie ulicą Szeroką. Kto to? Spójrzmy bliżej. To Konrad Swinarski. Spieszy do domu z teatru, wielka premiera już za nim, jest grudzień, jest noc.

Takim został w pamięci pani Marii Więckowskiej - malarki. Była sąsiadką Konrada w czasach, gdy na najwyższym piętrze PALMY przy Szerokiej przydzielono mu maleńki pokój z balkonem - jego ostatnie mieszkanie. Dzieliła z nim ów wąski balkon (który jeszcze nie raz pojawi się w tym trochę niesamowitym opowiadaniu) i odrobinę korytarza odgrodzonego poręczą od przepastnej klatki schodowej. Po prostu dzieliła z nim dom. Przeznaczony przez Bolesława Drobnera dla polskich artystów, literatów i malarzy - stąd Palma w nazwie - stanął przed dwudziestu laty w samym sercu kazimierzowskiej dzielnicy. Mieszkali tu Krzysztof Penderecki, Zofia Stachurska, Eugeniusz Fedorowicz, mieszkają Eugeniusz Fulde, Zofia Jarema z "Groteski", Jerzy Panek - postać barwna nad wyraz i wielu innych ludzi sztuki. Był wśród nich i Konrad Swinarski.

Okna Palmy co wieczór wpatrują się w stare mury wydobyte światłami reflektorów z ciemnego obszaru nieba. A niebo wydaje się w tym miejscu ziemi wyjątkowo obfite w powietrzne roje duchów, co są "jak gołębie, kiedy lecą w nocy nad miasta pożarem"..

Maria Więckowska otwiera drzwi swojej pracowni. Jest drobna, dziewczęca. Gdzie obrazy? Na wystawie. Gdzie pamiątki po Konradzie? Wszędzie. Właściwie wszystko dookoła jest jedną wielką krainą pamiątek. O tu, gdzie dużym szyldem obwieściła swoje przybycie pani doktor - nowa lokatorka - było jego mieszkanie. Ta cienka ściana dzieliła pokoje malarki i reżysera. Reżyser wracał nocami, z nim tłumy przyjaciół i oczajduszów. Bywało bardzo głośno...

"Kiedy się wprowadził, to już na trzeci dzień była jakaś impreza. I tylu ludzi przychodziło przeróżnych. Był tak ufny, że wykorzystywali go makabrycznie. A jaką robili wrzawę! I jaki bałagan! Widząc ten pokój rankiem, można by uwierzyć, że tabun słoni przeszedł przez to mieszkanie.

Strój pensjonarki: zielona bluzeczka, szara fałdzista spódnica, liliowy fartuszek z falbankami u ramion. I znów ten sam rozbrajający uśmiech:

- Poszłam prosić, żeby coś z tym zrobił, bo spać się nie da. Tłumaczyłam: Jak pan będzie w trudnym położeniu, to wtedy nikt z tych przyjaciół nie przyjdzie. No, może jedna, najwyżej dwie osoby... Pokornie wysłuchał, spojrzał bezradnie: - Ależ ja nie jestem w stanie nikogo z domu wyprosić!

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Konrad miał jechać do żony, do Warszawy, wszyscy myśleli, że pojechał. Sąsiadka też tak myślała, bo obok była cisza, ani śladu tłumów, które zawsze krążyły wokół niego.

Nagle w nocy - pukanie. Skuliła się jak mysz. Przeżywała właśnie jeden z tych lęków, który za żadne skarby nie pozwala otworzyć drzwi. Ktoś zastukał powtórnie, a następnie w korytarzu zaskrzypiały drzwi. Ach, więc to on. Zatelefonowała do koleżanki: Co robić? - Jeśli dotąd nie odezwałaś się, to siedź cicho - poradziła tamta. Rano - buch, buch, buch! - parę prędkich uderzeń i znowu cisza. Wychyliła głowę. Na drzwiach Konrada wisiał arkusz bristolu pokryty straszliwymi czarnymi zygzakami: "Miałem 40 stopni gorączki! Całą noc nie spałem! To tak się robi biednym i chorym? Nigdy pani te go nie darują!".

Maria Więckowska jeszcze i dziś ma w twarzy wyraz tamtego przerażenia. Mój Boże - szepcze - co za słowa wypisał okropniaste! No i prawda - dodaje ze skruchą - przecież on nie miał telefonu! Może przeżywał to samo co ja, a nie mógł się z nikim porozumieć? Nic dziwnego, że przez całą noc żuł taką wściekłość.

Napisała coś na kształt usprawiedliwienia, którym wzgardził. Nie mogła sobie znaleźć miejsca: jak przebłagać sąsiada? Aż tu nagle przed Sylwestrem, spotykają się oboje na Szerokiej: on w zamaszystym biegu przez deszcz, w grudniowej ciemności, ona krucha, ale stanowcza, jak tama: Czy pan może wysłuchać? Czy pan może zrozumieć? Nikt poza lekarzem nie zna moich lęków Twarz mu się zmieniła - głos pani Więckowskiej brzmi niczym zaklęcie guślarza - i nagle zobaczyłam na niej ten wielki, szeroki uśmiech dobrego człowieka.

Pierwszego stycznia miała już pod drzwiami następną bristolową płachtę, a na niej przesłanie w kolorze różowym, o treści absolutnie odwrotnej. Do tego przyniesione kiść choiny, niczym gałązkę oliwną i zapewnienie: To od Kondzia. Najcenniejszym jednak owocem pojednania było konsekwentne uciszanie gości. - Ja wiem - uśmiecha się pani Maria - ile go to musiało kosztować

Albo obrazy. Dziś daleko już słynnej malarce do tej naiwności, ale przed laty trzymała je na korytarzu. Od zawsze, to jest odkąd się sprowadziła. Czasem zawalały drzwi Konradowi, który wracając z teatru z nieodmienną grzecznością prosił o zabranie przeszkody: "potykam się z obawą, aby nie uszkodzić".

Niestety, wystawy na korytarzu stanowiły pokusę dla niektórych gości słynnego reżysera. Ktoś kiedyś wetknął palec prosto w "Dziecko porwane przez ptaka", ktoś inny porwał "Honoratkę". Wypisała wtedy afisz - prosząc o zwrot własności. Obraz już zapłacony - pisała - więc co będzie dalej? Jestem przekonana - zapewnia artystka, że to interwencja Konrada sprawiła cichy powrót "Honorki" pod moje drzwi. I dodaje ze smutkiem: - Ja sobie z artystami zawsze radziłam.

Co znaczy ten smutek i ten czas przeszły? Nie pytam, bo nie chcę płoszyć chwili, w której wielki reżyser powraca na Szeroką.

- Czy opowiadał pani o swoich pomysłach teatralnych?

O nie - mówi pani Maria. - Ktoś kto jest naprawdę twórczy, mało o tym mówi, żeby nie przegadać

Samo południe, firanki pełne słońca, które mocno tu operuje, i balkon. ILE z nim związanych wspomnień. Niektóre mogą jeszcze powrócić. Na przykład Jurek Panek, od lat dwudziestu sąsiad z drugiej strony korytarza, zawsze jeszcze może powtórzyć swoje nieocenione przemowy przy wódce pełne brzydkich wyrazów i stanąć, jak wtedy, przed jej drzwiami, w damskim kapeluszu, w damskim płaszczu, z pękiem cudzych kluczy w garści i ryczeć: Puść mnie na balkon! Ta scena jest żywa. Ale Konrad i jego gołębie...

Bo miał gołębia. Ukochanego. Zrobił mu własnoręcznie gniazdo. Chyba sobie samemu na złość przyhołubił tę bestyję. A może i na złość jej sąsiadki, synogarlicom. W każdym razie gołąb tak się rozpanoszył pod Konrada możną protekcją, tak się rozzuchwalił, że zaczynał gruchać już o trzeciej nad ranem. Chcąc go spłoszyć, żępoliła menażkami po balkonie. Ale to gorszyło Panka i pół kamienicy, zaś gołąb nawet nie czuł się speszony. Wywiesiła błękitną płachtę - gołąb nic! A Konrad pewnie sobie myślał: Ależ z tej sąsiadki czarownica!

Wreszcie sam miał dosyć sublokatora. Przyszedł: Co to będzie? Czuję, że już po naszym pojednaniu! No i któregoś dnia stwierdziła ze zdumieniem, że udało się spokojnie dospać do rana! Gołąb zniknął. Nazajutrz Konrad miał chytrą minę. Znalazłem sposób - pochwalił się - wysmarowałem balkon musztardą!

To było o życiu.

Teraz będzie o śmierci.

Bo śniło się pani Więckowskiej (jakby na jawie), że ktoś puka, ona otwiera drzwi, a tu wchodzi malutka kobietka (artystka zrywa się, pokazuje 15-centymetrową odległość nad podłogą) ot, taka lilipucia kobietka z chustką na głowie i mówi: ja jestem śmierć, przyszłam po ciebie.

- O, nie! - odpowiedziała zagadnięta. - Ja się absolutnie nie zgadzam, ja mam jeszcze bardzo dużo do zrobienia w malarstwie.

- To za dwa lata - tamta na to.

- Owszem, ale jak zdążę wszystko zrobić - odpowiedziała pani Maria i widząc, że śmierć nie akceptuje tego warunku, zamieniła gościa w biedronkę i - fiut! - wyrzuciła przez okno.

-No, to się dopiero naraziłam - stwierdziła po przebudzeniu.

Za drugim razem, a było to po śmierci matki, znajoma postać, ale już większa (ot, tak ze 60 cm.) stała z kobietami na Szerokiej i wskazując mieszkanie w Palmie mówiła, że chce je wynająć. Nie - zaprotestowała malarka - nie jest wolne!

Po śmierci Konrada (to znów sen) znajoma postać stała na podwórku. O tam, koło tych garaży, których nie cierpiał, bo zajęły miejsce przeznaczone dla róż. Otóż stała tam, a była ludziom do ramion. I pytała wskazując na balkon Swinarskiego: - A gdzie jest ten pan?

- Nie wiem - odpowiedziała malarka swemu snowi i obudziła się zlana potem.

Jak zwalczyła swój strach, który wparł się nękać ją snami - to już inna historia. Teraz pospiesznie przebiega pokój, jakby chciała coś niewidzialnego przenieść z kąta, gdzie w kołysce śpi lalka (jeszcze z czasów dzieciństwa) w kąt, gdzie na stole stoi lampa bez klosza. Klosz był zielony, z łabędziem, piękny, stuletni, jeszcze z rodzinnego domu. Czasem budziła się w nocy, żeby sprawdzić, czy stoi cały. No i stało się, przyszedł elektryk i wziął w swoje łapy...

- Śmierć Konrada - mówi artystka - to było dla człowieka coś bardzo trudnego do przeżycia. Po powrocie z wakacji czekałam, kiedy on przyjedzie. Mieliśmy robić razem drabinkę na wino, bo nam pięknie rosło na balkonie, cieszyliśmy się każdym listkiem... ,

I mówiono: dwa, trzy dni, a wróci z Damaszku.

Kobieta łapie głębszy oddech: - Myję się. otwieram radio, mówią, ze była katastrofa. Owszem - myślę - była, ale on musi żyć. Różne śmierci przeżyłam, ale on był do tego stopnia żywy, że nie sposób było uwierzyć...

I dalej, już bez uniesienia, lecz z najgłębszym spokojem wiedzy:

- To był człowiek, który wzbudzał miłość. Jakieś dziwne wzruszenie. Taki bezradny, taki (zastanawia się) niewyrachowany, który za grosz nie miał pewności siebie, tupetu ani śladu - wręcz odwrotnie. Jeden z tych, którzy nigdy nie osiągają dna ciemna. Ja właśnie takich maluję.

Postacie Marii Więckowskiej są maleńkie, zagubione w ogromnej, mglistej przestrzeni, a jednak wyraźne dzięki tajemniczemu, wewnętrznemu promieniowaniu. Co jest w nich światłem? A co jest światłem w takich jak Konrad?

Kończymy Dziady. A wino zmarniało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji