Artykuły

Klata z młodymi

Nie rozumiem, co uprawnia moich rozmaitych - starszych i młodszych - kolegów do pogardliwego wydęcia warg i eleganckiego glanowania Klaty. Jego spektakle są dyskusyjne, nierówne, czasem irytujące. Są nie zawsze jasne ideowo, mylą ślady, wprawiają interpretatorów w zakłopotanie, nie dają zasnąć. Ale do licha, panowie, ten człowiek po pierwsze wie, o czym mówi, a po drugie, coraz lepiej buduje swoje wypowiedzi. Można prowadzić spór interpretacyjny z Klatą, ale nie na poziomie tego, co kogo bierze, a co kogo nie bierze. W dodatku w tajemnej aurze ciemnego żyrandola ze sklepu "Lepsze teatralne jutro na pewno było wczoraj" - polemika Piotra Gruszczyńskiego w Gazecie Wyborczej.

Po grudniowym Klata Fest do warszawskiego dobrego tonu należy wyrzekanie na Jana Klatę [na zdjęciu]. Wszyscy mądrzy chodzą teraz z ulgą - jakby "odetchnięci", że jednak stolica obrała słuszną strategię, nie wpuszczając na salony teatralne tego reżysera. Bo cóż, ten parweniusz zbierający poklask w jakichś tam - excusez le mot - teatrach prowincjonalnych, nic zupełnie niewart. A jeszcze zrobiono mu festiwal, jaki za życia mieli tylko Jerzy Grzegorzewski i Krystian Lupa. Kto zrobił? Inni parweniusze - może z Warszawy, ale cóż, nie z "warszawki". A przecież, nie oszukujmy się, to nie to samo.

I teraz wspiął się ten chór niezadowolonych wujów na złote praktykable i grzmi pieśń niezadowolenia z wysokości stołecznego majestatu.

Niespodziewanie na czele chóru niezadowolonych wujów stanął Tadeusz Nyczek, publikując tekst "Teatr Klaty - rewolucja na niby" ("Gazeta Świąteczna" z 17-18 grudnia 2005).

Nostalgia starych wujów

Artykuł Nyczka napisany jest z perspektywy bardzo osobistej. Autor wielokrotnie to podkreśla. Krytyk towarzyszący teatrowi studenckiemu w jego złotych czasach czyni z pamięci pięknej przeszłości pałkę, którą uderza w teatr dzisiejszy. Tym razem w Klatę, ale, jak rozumiem, sprawa jest znacznie szersza. "Pamięć moich/naszych niegdysiejszych doświadczeń, wyniesionych choćby z teatru alternatywnego, może się okazać zabójcza dla każdego teatru". A zatem królestwo krytyka nie jest z tego, lecz z przeszłego teatru. Wiek złoty minął, przynajmniej jeśli chodzi o gniew i kontestację w teatrze.

Nie chcę negować zdobyczy teatru studenckiego, bo są one niepodważalne, ale przyznać trzeba, że poza pamięcią niewiele z nich dziś zostało, a teatr alternatywny oddał pole teatrowi repertuarowemu, w którym toczy się batalia o kształt dyskursu, jaki będzie prowadzony z publicznością. Zresztą pamięć młodości Nyczka jakoś nie pozwala mu uznać prawa innych do tego, by byli młodzi. Nyczek wspomina, jak zaproponował przerobienie krakowskiego Teatru im. Słowackiego na luksusowy burdel i jak na jakimś festiwalu teatrów studenckich uczestnicy wyrzucili jury składające się ze "starych wujów" i odtąd oceniali się sami. He, he... Dziś na szczęście teatr bardziej zajmuje się tym, co sam chce powiedzieć, a nie tym, co zrobić z teatrem martwym i "starymi wujami".

Ale zostawmy młodzieńcze obyczaje dzisiejszych "starych wujów". I niegdysiejszą chwałę tamtego teatru, w którą większość widzów zapełniających dziś widownie musi uwierzyć na słowo pisane. Taki los teatru, że każdy ma prawo tworzyć go od nowa i przeżywać w nim swój pierwszy raz. Proszę nie nazywać tego barbarzyństwem, bo jedno z drugim nie ma nic wspólnego!

Proce dyżurne

Nyczek przede wszystkim - choć pisze o tym dopiero w wygłosie swego tekstu - ma za złe Klacie retrospektywę twórczości należną tylko geniuszom. "Przeraziło mnie co innego, że oto w glorii chwały urządzono Klacie trzeci w Polsce - po Festiwalu Krystiana Lupy z 2003 i rok późniejszym Festiwalu Jerzego Grzegorzewskiego - autorski przegląd dokonań artystycznych". To zresztą punkt widzenia wspólny dla wielu oburzonych dyżurnych. Trzeba było słuchać uważnie Macieja Nowaka, który Fest zorganizował, gdy tłumaczył, że nie dlatego urządził przegląd, iżby uważał Klatę za geniusza, ale dlatego, że chciał pokazać tego ważnego twórcę w Warszawie, gdzie nikt go jeszcze nie widział. Fest miał charakter poznawczy, a nie hołdowniczy. Więc wyjeżdżanie z Lupą i Grzegorzewskim jest albo nieporozumieniem, albo działaniem pałkarskim.

Nyczek w dzwony na trwogę uderzył, że oto mieszają się już ostatecznie hierarchie i skale wartości. A przecież to nieprawda. Nikt nie mówi, że Lupa i Klata są sobie równi. Swoją drogą jest jakaś tajemnica w tym, że nikt nie zaprosił Klaty do Warszawy, że bardziej jego teatrem ciekawi się Berlin niż stolica.

Od razu wyprostować trzeba jeszcze jedno stwierdzenie Nyczka: "Klata rzeczywiście wszedł przebojem na teatralny rynek". Brzmi niesympatycznie i podejrzanie. Jakieś tu niecne mechanizmy marketingu i reklamy przebijają się przez tkankę teatralnej szlachetności. A jak w rzeczywistości wyglądało to przebojowe wejście na rynek? Sześć lat antyszambrowania w różnych teatrach? Desperackie wystawienie własnej sztuki we Wrocławiu? No, polska dramaturgia współczesna jest, jak wiadomo, wielkim hitem rynkowym. A może wystawienie "Rewizora" w Wałbrzychu? W teatrze, który do czasu odważnej dyrekcji Piotra Kruszczyńskiego - której sukces zresztą Klata współtworzył - był synonimem piekła teatralnej pogardy? Gdzie to cwaniackie przebojowe wejście na rynek?

Przede wszystkim jednak Nyczek walczy z bałwanem Klaty, którego ulepili recenzenci. Ze swego mądrego oddalenia zobaczył od razu, że cały ten teatr nic nie jest wart - pełen sztampy intelektualnej i estetycznego prymitywizmu. Zobaczył też w Klacie nowego Adama Hanuszkiewicza (jeszcze nie tak dawno z tej procy strzelano do Krzysztofa Warlikowskiego, jest to więc proca dyżurna). Nyczek ma za złe Klacie, że "tak naprawdę nie interesują go literki " - czyli zarzuca mu brak szacunku dla tekstu. To też proca dyżurna! Brak szacunku dla tekstu, niedbała dykcja i brak szacunku wobec widza to armatki do wynajęcia - strzelają w każdą stronę. Dalej ma pretensje o to, że Klata niczego nie wymyśla poza "sprawnym zilustrowaniem treści".

Ma też żal, że woltaż w spektaklach Klaty niski - Nyczka takie rzeczy już nie biorą. Bo cóż w tym wielkiego, że w "...córce Fizdejki" biurokraci Unii Europejskiej anektujący Wałbrzych do UE pokazani są jako pracownicy swoistego anszlusu, w ramach którego do Europy tak, ale w pasiakach oświęcimskich i z reklamówką z Biedronki dla odwrócenia uwagi? Nyczek "zbyt dużo tego widział po teatrach, naczytał w literaturze, odporny już jest".

Czasami zdarza się nawet, że krytyk nie widzi w przedstawieniu tego, co chciałby zobaczyć, chociaż to właśnie w spektaklu jest. Chciałby na przykład zobaczyć "Fantazego", który pokaże, "co się dzieje z arystokracją ducha, gdy weźmie ją w kleszcze własna dekadencja wespół z twardymi prawami rynku". Tymczasem Klata nie zaufał rzekomo horyzontom intelektualnym sztuki, lecz "własnym doświadczeniom mieszkańca parteru z oknem na śmietnik"! To jest chyba nawet nieco obraźliwe, ale obrażają się, jak wiadomo, tylko służące, więc nie zajmujmy się tonem artykułu - wahającym się od protekcjonalnego poklepywania gówniarza do ostrego stawiania gówniarza do pionu. Nie wiem, na co ze swych okien patrzy Tadeusz Nyczek, ale większość inteligentów ma właśnie widok na śmietnik z okna starego mieszkania w rozpadającym się bloku. A życie ich często - tak jak życie Respektów - toczy się w trójkącie bermudzkim podwórka, jak to pokazał Klata: między punktem lotto, lombardem i sklepem z działem monopolowym.

Oczywiście, że można by odczytać "Fantazego" jako dramat o Tadeuszu Nyczku - inteligencie z najwyższej półki, człowieku wrażliwym i mądrym, któremu rząd dusz wypadł z rąk, tak jak całemu ugrupowaniu spod znaku Unii Wolności. Tyle że wtedy sztuka ta dotyczyłaby mimo wszystko małego kręgu widzów.

Jest więc Klata nowym barbarzyńcą, który przyniósł ze sobą "sztampę intelektualną i estetyczny prymitywizm". Stanowi realne zagrożenie dla sztuki teatru i właściwie nie wiadomo, co z nim zrobić, jak z każdym złem. Nie wiadomo, co lepsze - czy milczeć na jego temat, czy próbować zwalczać, bo jedno i drugie powoduje, jak wiadomo, że zło, czyli w tym wypadku Klata, rośnie.

Zapałki dla publiczności

Szanuję osobny (choć niestety chóralny) głos Tadeusza Nyczka, proponuję jednak jeszcze raz przyjrzeć się Klacie i jego teatrowi. Nie z fałszywej perspektywy arcydzieł, które trzeba zdemaskować i udowodnić wszystkim, że są tylko jakimiś krowimi plackami teatru polskiego. Proponuję natomiast, by rzetelnie namyślić się nad tym, jaką funkcję przypisuje Klata teatrowi i jakie stawia mu zadania wobec widowni. Bo to w jego teatrze najciekawsze i raczej nowatorskie, jeśli wziąć pod uwagę, jak dawno nie uprawiano u nas teatru wprost krytykującego rzeczywistość - przepraszam za wyrażenie - społeczną i polityczną.

Klacie zależy przede wszystkim na drastycznie krytycznym oglądzie rzeczywistości i na szybkim porozumieniu z widownią. Klata jest niezadowolony ze świata, w którym żyje, ale nie chce żyć gdzie indziej, więc stara się to miejsce naprawić. Ponieważ artysta nie jest jednak od tego, żeby tworzyć programy pozytywne, może ograniczyć się do rebelii, poprzestać na wyrażeniu niezadowolenia. I dogadaniu się w tej sprawie z widownią.

Klacie nie podoba się to, co się stało z "Solidarnością", jak strawiliśmy śmierć Papieża, jaki jest nasz katolicyzm, kapitalizm, inteligencja, ksenofobia, nasza Unia Europejska dla wybranych, nasze zakłamanie wobec peerelowskiej przeszłości, nasza hipokryzja społeczna. Lista jest długa i nie ulegnie wyczerpaniu. Dlatego w teatrze Klaty - wzorem Franka Castorfa i jego Volksbuhne - powinno się wychodzącym z teatru rozdawać zapałki. Nie żeby zapalili papierosa, ale żeby podpalili miasto.

Rozumiem, że Nyczka to nie bierze, ale innych - zwłaszcza młodszych, którzy nie czują się szczęśliwcami, że nie muszą żyć w kraju komunistycznym, bo po prostu żyją w nim od dziecka - bierze. Nadejście nowych niezadowolonych było łatwe do przewidzenia. I można też było przewidzieć, że ich brak szacunku wzbudzi niechęć, a nawet taki festiwal nienawiści, jakim był Klata Fest. Bo niezadowoleni są niesympatyczni i krzyczą, kiedy uda im się zabrać głos. Inaczej rozumieją też szacunek do Słowackiego czy Szekspira. Tego nauczyli się zresztą od starszych kolegów - czytają po sensach, a nie po słowach, i sprawdzają, jaki te sensy mają dla nich sens dzisiaj.

Krystian Lupa ma 62 lata, Krzysztof Warlikowski - 42, Jan Klata - 32. Spirala przemian pokoleniowych zaczęła się wreszcie kręcić z normalną prędkością. Luka stanu pourazowego po stanie wojennym, mam nadzieję, nie powtórzy się. Klata ze swoim gniewnym niezadowoleniem nie jest jedyny. Myślę, że proponowany przez niego styl wypowiedzi teatralnej stanie się teraz w teatrze dominujący. Pewnie zresztą ten teatr antykapitalistyczny - jak go nazywa Sławomir Sierakowski - ulegnie szybkiemu wyjałowieniu i jego twórcy zaczną szukać teatralnego kształtu metafizycznie i egzystencjalnie nieszczelnego, jak to miało miejsce w wypadku Castorfa, a nie zdarzyło się jego epigonom. Wtedy pewnie Klata wystawi "Biesy". Ale nie czas jeszcze na taką dyskusję.

Nie rozumiem natomiast, co uprawnia moich rozmaitych - starszych i młodszych - kolegów do pogardliwego wydęcia warg i eleganckiego glanowania Klaty. Jego spektakle są dyskusyjne, nierówne, czasem irytujące. To prawda. Sam o tym pisałem, choć pewnie Tadeusz Nyczek zaliczyłby mnie do grona lepicieli bałwana Klaty. Są nie zawsze jasne ideowo, mylą ślady, wprawiają interpretatorów w zakłopotanie, nie dają zasnąć - bo trzeba myśleć, z kim Klata trzyma i w jakiej sprawie. Ale do licha, panowie, ten człowiek po pierwsze wie, o czym mówi, a po drugie, coraz lepiej buduje swoje wypowiedzi. Można prowadzić spór interpretacyjny z Klatą, ale nie na poziomie tego, co kogo bierze, a co kogo nie bierze. W dodatku w tajemnej aurze ciemnego żyrandola ze sklepu "Lepsze teatralne jutro na pewno było wczoraj".

Posłuchajcie, co mówi młodzież z klubu Transfuzja, jakiego domaga się teatru w Warszawie. Nie śmiem zaproponować przysłuchiwania się rozmowom w tramwajach i na osiedlach. Ani tym bardziej wycieczki do Wałbrzycha. Bo to nieprzyjemna podróż, jeśli się mieszka z widokiem na rzekę lub na park. Widok na śmietnik jest nieprzyjemny i pewnie niegodny teatru. Ale co mają powiedzieć ci, którzy innego, przynajmniej na razie, nie mają?

Ciekawe swoją drogą, co na ten chór oburzonych wujów odpowiedziałby Chór Bojarów, których w wałbrzyskiej "...córce Fizdejki" grają tamtejsi bezrobotni.

* Piotr Gruszczyński - krytyk związany z "Tygodnikiem Powszechnym", od stycznia kierownik dramaturgiczny TR Warszawa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji