Artykuły

Kantor - mistrz i legenda

Tadeusz Kantor nie żyje od piętnastu lat. Jego spektakle istnieją tylko w dokumentach filmowych, fotografiach, zapisach, w pamięci widzów i aktorów. Nie miał uczniów w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale jego teatr wywarł głęboki wpływ na wielu twórców. O swoim zetknięciu się z Kantorem opowiadali niedawno w Krakowie dwaj wybitni reżyserzy Luk Perceval i Krystian Lupa.

Luk Perceval; Moje pierwsze spotkanie z Kantorem miało miejsce w Antwerpii. Miałem wtedy dziewiętnaście lat i studiowałem w szkole aktorskiej. To był chyba 1976 rok. Zobaczyłem wtedy fragment "Umarłej klasy" w telewizji. Był to zapis występu gościnnego w Gent. I ten krótki fragment natychmiast mnie zafascynował. Potem był wywiad z Kantorem; uderzyła mnie ogromna pasja, z jaką mówił, i ogromna ilość papierosów, jakie wypalał. Trzy lata później skończyłem studia i zacząłem grać w Narodowym Teatrze w Antwerpii. To był mieszczański teatr i praca tam zupełnie mnie nie satysfakcjonowała. Byłem pewien, że chcę robić coś zupełnie innego, choć nie potrafiłem jeszcze zdefiniować tego, czego szukałem w teatrze. I znów, chyba w 1984 lub 1986 roku, pojawił się w Antwerpii Kantor. Odszedłem wówczas już z narodowej sceny, byłem przekonany, że jeśli teatr niszczy własny sens, to tkwienie w nim jest bez sensu. Byłem tak przygnębiony, że postanowiłem rzucić teatr na dobre. I właśnie wtedy z "Umarłą klasą" i "Wielopole, Wielopole..." przyjechał teatr Kantora, i wtedy zobaczyłem tak naprawdę po raz pierwszy jego przedstawienie. Miałem poczucie, że zobaczyłem coś, czego zupełnie nie rozumiałem. Nie byłem w stanie znaleźć żadnego, ani psychologicznego, ani logicznego, ani sytuacyjnego klucza. Ale ta tajemnica była nie tylko fascynująca, ale też bardzo, bardzo poruszająca. To był teatr, który na całe dnie, jak u kogoś szalonego, opanował mój umysł, nie tylko z powodu obrazów, ale też uczuć, jakie we mnie wywołał. Wiedziałem, że jest to taki rodzaj teatru, takie doświadczenie, jakie sam chciałbym realizować. Nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego, nie chodziło tylko o jakieś szczególne dotknięcie.

Wczoraj, kiedy w tym pomieszczeniu pojawili się aktorzy Kantora, uderzyło mnie, że wypełnia je szczególne uczucie miłości. I o to chyba mi chodziło. Nie o miłość do aktorów, ale o to, że poprzez miłość do aktorów pojawia się uczucie miłości do ludzi. I to jest to, co najistotniejsze, czego wtedy nie byłem świadomy, ale co z roku na rok odkrywałem. Teatr - w to wierzę - jest rytuałem, który sprawia, że w naszej samotnej egzystencji zaczynamy tęsknić za solidarnością. Teatr wyzwala w nas uczucia i daje nam formę, w której możemy poczuć się wspólnotą, wolną od jakiejkolwiek moralności i od jakiejkolwiek religii. To, co religie próbują nam przekazać, jest dla mnie drogą teatru. To, o czym mówią buddyści, wspominając o spotkaniu ludzi "heart to heart, mind to mind, face to face", odnosi się też do teatru - znalazłem to wtedy u Kantora.

Potem założyłem własny zespół. Nie miałem oczywiście zamiaru kopiować Kantora, próbowałem tworzyć teatr, w którym rzeczywistość na scenie jest bardziej rzeczywista niż poza nim. Jestem samoukiem - chciałem być zawodowym piłkarzem, ale zamiast na boisku wylądowałem na scenie. Dlatego musiałem stworzyć sobie takie warunki, żeby uprawianie teatru miało sens przede wszystkim dla mnie samego.

Potem zacząłem pisać i na początku lat 90. natknąłem się na książkę z tekstami Kantora. Odkryłem w niej wiele myśli, które mnie oświeciły. Niektóre zapisywałem w dzienniku, szukając własnego języka, własnej drogi. Kiedy zaproszono mnie do udziału w tym sympozjum, zdjąłem z półki tę książkę, żeby zobaczyć, co wtedy w niej podkreślałem, co notowałem. I okazało się, że dopiero dzisiaj zrozumiałem to, co wtedy zaznaczałem. Uświadomiłem sobie też, że w swoim teatrze przejąłem wiele z Kantora, np. aspekt autobiograficzny. Prawie wszystkie zrealizowane przeze mnie sztuki są tak zaadaptowane, tak przerobione, że dotyczą mojego życia, bo to jedyne, o czym mogę opowiedzieć widzom. U mnie też, podobnie jak u Kantora, przestrzeń sceniczna wypełniona jest obiektami, które ściśle określają sytuację aktorów, aktorzy są zmuszeni ocierać się o tę przestrzeń. Bardzo lubię zdanie, które powiedział Kantor, że trzeba być przeciw wszystkim, także przeciw samemu sobie. Za każdym razem, kiedy zaczynam wypróbowywać coś nowego - potem krytycy mają zwykle z tym problem - staram się odrzucać wszystko, co zrobiłem do tej pory. Staram się odkrywać za każdym razem nowy język, nową drogę. To właśnie sprawia mi dużo radości w pracy.

Moim absolutnym credo jest przekonanie, że teatr nie służy rozrywce. Wierzę głęboko, że w teatrze - i stąd moja fascynacja Szekspirem i Czechowem - chodzi przede wszystkim o zaakceptowanie przeszłości, czy tego, co czasami wydaje nam się bezsensowne. Pod koniec życia Kantor powiedział, i jest to piękne zdanie: "W końcu wszystko jest bez sensu". W naszych zachodnich uszach brzmi to trochę cynicznie, ale jeśli popatrzy się na to z innej perspektywy, a mianowicie sensu w bezsensowności, to teatr jest rytuałem, który pozwala nam zaakceptować naszą walkę, nasze kłótnie, a zaakceptowanie bezsensowności w jakiś sposób nas i oswobadza, i jednoczy. Moje, trwające od 21 lat, poszukiwania duchowej drogi wywodzą się z teatru Kantora, z jego formy i przede wszystkich z emocji, jakie towarzyszyły mi podczas oglądania jego spektakli.

Teatr dzisiaj stał się bardziej instytucją gospodarczą niż artystyczną. Od Kantora możemy się nauczyć tego, że za wszelką cenę trzeba być niezależnym. To znacznie ważniejsze niż 20, 30 lat temu. Dzisiejszemu teatrowi, przede wszystkim w Europie Zachodniej, grozi komercjalizacja i jest to bardzo smutny stan. Czuję się wyróżniony zaproszeniem do Krakowa, ponieważ jestem przekonany, że tu przetrwała jeszcze idea radykalnego teatru, który nie tylko poszerza nasze duchowe horyzonty, ale też otwiera drogę do dalszego rozwoju. Pochodzę z tej części Europy, gdzie nie tylko drożeją bilety do teatru, ale też publiczność coraz mniej zainteresowana jest eksperymentem i radykalizmem w teatrze.

Luk Perceval

Od kilku lat uznawany za jednego z najlepszych europejskich reżyserów. Ma 48 lat, urodził się w Antwerpii, gdzie ukończył wydział aktorski szkoły teatralnej. Przez siedem lat grał w teatrze, w 1984 r. założył własną grupę - Blauwe Maandag. W 1998 r. został dyrektorem teatru Het Toneelhuis, który stał się jedną z ważniejszych scen europejskich. Reżyseruje głównie w swoim teatrze i na scenach niemieckich. Pierwszy sukcesem odniósł dzięki 12-godzinnemu spektaklowi wg kronik historycznych Szekspira - "Schlachten!". W Polsce gościły jego trzy przedstawienia - na festiwalu Dialog - Wrocław "Sen o jesieni" i "Wujaszek Wania", na baz@rcie - "Andromacha". Na przyszły sezon planuje spektakl w Starym Teatrze.

***

Krystian Lupa: Gdy studiowałem na ASP, Kantor był legendarną postacią w środowisku, wielu zazdrośników nazywało go wtedy kolporterem zachodnich nowinek. Szczerze powiedziawszy, rzeczywiście jako malarz był wtórnym artystą, a prawdziwie sobą był w teatrze, sztuce łączącej w sobie wiele artystycznych bytów. Niemniej Kantor był wówczas barwną postacią; wygłaszał prelekcje, co uwielbiał - i my, studenci, wsłuchiwaliśmy się w jego niesamowite opowieści o tym, co dzieje się w świecie, a o czym nie mieliśmy bladego pojęcia. Był oczywiście trochę dumny z tego, że jest takim wiedzącym... Przyjęto go na Akademię jako profesora, ale był profesorem tylko przez rok, bo wystawa końcoworoczna okazała się takim skandalem na Akademii, że z niego zrezygnowano. Później, gdy studiowałem reżyserię w krakowskiej PWST, Jerzy Krasowski [ówczesny rektor PWST - przyp. red.] zaangażował Kantora. Byliśmy trochę zazdrośni, ponieważ przypadł mu pierwszy rok, a my byliśmy na drugim. Ale niedługo byliśmy zazdrośni, bo na pierwszych zajęciach Kantor wszedł w konflikt z jednym ze studentów, trzasnął drzwiami i poszedł sobie.

Jeździliśmy wówczas do Wrocławia, na festiwal teatru otwartego, który był też takim oknem na świat. Po obejrzeniu "Apocalypsis cum figuris" zraziłem się do Grotowskiego, byłem natomiast wielbicielem "Nadobniś i koczkodanów" Kantora. Fascynowało mnie to, czego wtedy nie umiałem nazwać, co wyczyniał z aktorem i z fabułą zdarzenia - bo nawet nie można powiedzieć dramatu.

Żeby wrócić do wspomnień - ze wzruszeniem słuchałem wspomnienia Luka Percevala o jego kontakcie z "Umarłą klasą" i "Wielopolem, Wielopolem...", co było przeżyciem inicjalnym, magicznym. Dokładnie tak samo przeżyłem "Umarłą klasę" - miałem szczęście być jednym z pierwszych widzów tego spektaklu, bo zostałem jakoś, nie pamiętam już, na jakiej zasadzie, wpuszczony na próbę generalną. Kantor wtedy pieklił się i krzyczał, że jest europejskim twórcą, a premiery nie będzie, jeżeli aktorzy będą dalej tak grać, jak grają. Parę razy przerywał próbę i nazywał aktorów strasznymi epitetami, których nie będę tutaj powtarzał. Premiery miało więc nie być, bo - jak twierdził Kantor - haniebnie się to zapowiadało. Ja poczułem natychmiast, że powstaje dzieło nieprawdopodobne, niesamowite, że doszło do szczęśliwego połączenia, sprzężenia genialnego artysty i genialnego tematu. Schulzowskiego tematu dziecka istniejącego w starcu, dziecka pokątnego, niedozwolonego, dziecka, które jest królem i jednocześnie nosi w sobie wszystkie upokorzenia. To upokorzenie i królestwo dzieciństwa, które w człowieku dojrzałym - jak mówi Rilke - zatopione są jak w morzu.

Poczułem, że jest to arcydzieło, że wszystko, co Kantor do tej pory zrobił w teatrze, zmierzało do tego dzieła. Wyszedłem z "Umarłej klasy" z poczuciem wstrząsu. Jeżeli kiedykolwiek odczułem katharsis, to właśnie wówczas. Chodziłem namiętnie na "Umarłą klasę" jak do wodopoju, nie mogłem żyć bez tego przedstawienia. Później patrzyłem, jak się zmienia, jak się zmienia obsada, moim zdaniem na gorsze. Nie byłem w stanie zaakceptować zmiany w czymś, co zostało uświęcone tak wielkim przeżyciem.

Byłem przez wiele lat zniewolony wyobraźnią Kantora. Miałem wrażenie, że jako artysta jestem oszustem, bo podszywam się pod nie swoje życie i pod nie swoją wyobraźnię. Aż się dziwiłem, że nikt tego nie zauważa i nie wytyka, jak to się zdarzyło innym reżyserom. Jakoś to uszło mi na sucho. Teraz rozumiem, że młody człowiek musi zacząć swoją twórczość od innych dzieł, innych artystów, żeby później dojść do własnej wyobraźni. Być może nie mamy bezpośredniego dostępu do własnej wyobraźni, musimy ten dostęp niejako wypożyczać od innych artystów i dopiero przez to do własnej wyobraźni dotrzeć. Może na tym właśnie polega ta nasza generacyjna sztafeta.

Krystian Lupa

Reżyser, scenograf, autor kilku książek, tłumacz, pedagog krakowskiej szkoły teatralnej. Jedna z największych osobowości polskiego teatru. Pracuje w teatrze od prawie trzydziestu lat, na koncie ma czterdzieści kilka przedstawień, zawsze wzbudzających wielkie zainteresowanie i sprzeczne emocje. Od początku związany z krakowskim Starym Teatrem, w którym powstały takie przedstawienia, jak m.in. "Marzyciele", "Bracia Karamazow", "Kalkwerk", "Lunatycy", "Mistrz i Małgorzata", "Zaratustra". Reżyseruje również w Warszawie i Wrocławiu, najnowszą jego premierą były "Trzy siostry" w American Repertory Theatre w Bostonie.

Obie wypowiedzi są zapisem wystąpień podczas spotkania kończącego sympozjum "Kantor, Niemcy i Szwajcaria", jakie odbyło się w dniach 8-11 grudnia 2005 r. Tłumaczenie Renata Kopyto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji