Fizycy i świat
STRESZCZANIE paradoksów jest absurdem. Równym absurdem jest dopisywanie im ideologii. Dürrematt chciał napisać traktat o sprawach ostatecznych, więc akcję swej sztuki zlokalizował w domu wariatów. Co prawda stwierdzenie, że tylko w Tworkach można sobie pozwolić na luksus normalności, straciło dziś dużo z dawnej paradoksalności, ale trik Dürrematta ma przecież sens. Nadaje bowiem "Fizykom" drugi punkt odniesienia. Wbrew przyjętym regułom tradycyjnej dramaturgii filozofującej, właśnie ów drugi punkt jest punktem jak najbardziej realnym, ziemskim, niemetafizycznym. I tak, wychodząc od spraw ostatecznych, dochodzimy - widzowie i autor - do spraw dnia codziennego.
Kiedy Hamlet krzyczał, że cała Dania jest więzieniem, ów krzyk był literacką metaforą. Ale za czasów Szekspira królewicze udawali obłąkanych, żeby móc sobie spokojnie porozmyślać. Kiedy Dürremattowski Möbius stwierdza, że jesteśmy wolni dopiero w szpitalach dla obłąkanych, zdanie jego ma wyzywający posmak konkretu. W durrenmattowskich czasach fizycy fingują obłęd, aby móc nie myśleć. Bowiem i Möbius i Dürrematt zrozumieli wszystkie konsekwencje, wypływające z okrutnego aksjomatu: "Dialektyka może się zgadzać, ale na życie nie ma recept". Nauka jest wektorem postępu, ale może również stać się instrumentem masowej zagłady. Świat osiągnął jednomyślność w potępieniu zbrodni, ale przypadki są nieprawymi dziećmi reguł. "Nienawiść jest zawsze gotowa, zawsze czujna, jest obok nas i w nas, czeka tylko, aby móc się objawić. Nie podejrzewamy często jej istnienia, nie wiemy o niej prawie nic, gdy ona w każdej chwili gotuje się do skoku. Nienawiść chce się rozszerzać jak miłość, zagarniać, obejmować przestrzeń i czas. Kiedy pozwolimy jej wybujać w naszym wnętrzu, niełatwo będzie wygonić ją stamtąd. Nie przechodzi bezkarnie, zostawia popiół, którego niepodobna usunąć z duszy" (M. Jastrun "Mit śródziemnomorski"). Dürremattowski Möbius uczynił w sinych fizycznych obliczeniach poprawkę na ludzką nienawiść. Po czym rzucił dom, katedrę i laboratorium, by schronić się w domu obłąkanych. Chybił: nie wziął w swoich rachubach pod uwagę ludzi, u których nienawiść przybrała kliniczną postać obłędu. Grożący światu zagładą wynalazek Möbiusa dostał się w ręce zwariowanej dyrektorki sanatorium - Matyldy von Zahnd. Przypadek, mimo wszystko, okazał się koniecznością - Möbiusowi i światu brak jest faktycznych alternatyw...
Dürremattowska metafora, która rozpiętością swą obejmowała dotąd całą współczesną rzeczywistość, uległa w "Fizykach" swoistej kondensacji. Zarówno "Wizyta starszej pani", jak też "Frank V, czyli opera banku" ukazywały mechanizm zjawiska, którego zakres był zakresem globalnym. Demaskowały istotę procesów społecznych o zasięgu klas i narodów. "Fizycy" są dramatem kameralnym, zachowana jest tu klasyczna jedność czasu, miejsca i akcji, od biedy można nawet otworzyć je kluczem tradycyjnej la piece de la these. Ograniczenia te przecież potęgują tylko ważność metafory. Los świata może być w ręku jednostki. Trochę to wbrew Plechanowowi, ale Plechanow nie mógł przewidzieć istnienia guziczków, które nacisnąć może jeden człowiek... Tyle Dürrematt, a teatr? Teatr, który przyzwyczaił widza, że nie referuje mu beznamiętnie literackich racji, lecz je interpretuje. Teatr, który w "Makbecie" dostrzega współczesny konflikt władzy i sumienia, w "Hamlecie" - dramat współczesnej samotności. Dewizą Ludwika René w tych "Fizykach" jest absolutna lojalność. Traktuje dialog Dürrematta z równym nabożeństwem jak młodzi poloniści "Bartka Zwycięzcę". Aktorzy grają tekst, rezygnują z pokus obgrywania niecodziennej scenerii i groteskowych kostiumów. Momentami odnosi się wrażenie, że zaproszono nas na osobliwy, maskaradowy konwentykiel, gdzie przebrany za Einsteina Płotnicki, przebrany za Newtona Fetting i Świderski ze źle przyklejoną peruką mówią do siebie cytatami ze sztuki,którą niedawno wszyscyśmy przeczytali w "Dialogu". Ta wstrzemięźliwość w wyrażaniu własnego sądu o sytuacjach najpierw denerwuje, potem zachwyca. Zwłaszcza Wanda Łuczycka imponuje żelazną konsekwencją w przeprowadzeniu trudnej roli Matyldy von Zahnd. Obłęd podstarzałej dyrektorki zaznacza środkami tak wysublimowanymi, że są one prawie literaturą, nie aktorstwem: bezbarwność głosu w pierwszych scenach i charkliwy skowyt w finałowym wybuchu nie mają w sobie nic z naturalistycznych symptomów szaleństwa, nic z teatralnego banału. Banał pojawia się w tym przedstawieniu jedynie tam, gdzie kazał się nim posłużyć sam autor: groteskowa wizyta rodziny Möbiusa w sanatorium (wyrazisty epizod Heleny Bystrzanowskiej) stereotypowy Inspektor policji, któremu codzienne obcowanie ze zbrodnią pospolitą pozwala nie myśleć o wizji zbrodni apokaliptycznej...
Jak już powiedziałem, podobne nasilenie lojalności teatru wobec autora budzi w pierwszym odruchu sprzeciw. Jest to jednak reakcja tyleż szlachetna, co bezsensowna. Podobnie, jak dürremattowski świat nie stwarza fizykom żadnych alternatyw, tak "Fizycy" pozbawiają alternatyw teatr. Można ich wystawiać, albo nie. Nie sposób im dopisywać ideologię. A wystawiać "Fizyków" trzeba. Bowiem - wbrew Dürremattowi - istnieją alternatywy. Przypadku - co prawda! I niestety! - nie można wykluczyć, ale można zmniejszyć do minimum ryzyko. Można zapakować do Tworek panią von Zahnd, a wypuścić stamtąd Möbiusa. Żeby zaś o możliwościach alternatyw nie zapominać, pożytecznymi są nawet sztuki, które wieszczą, że ich brak. Każą przecież pilnie baczyć na Matyldę von Zahnd...