Artykuły

Nieulękła Filomena

Teatr Powszechny w Warszawie wystawił komedię w trzech ak­tach Eduardo de Filippo "Filome­na Maturano". Przekładu dokonała Jadwiga Pasenkiewicz. Reżyserował Adam Hanuszkiewicz, autorem scenografii jest Eugeniusz Markow­ski. Dodajmy jeszcze, że premiera tej sympatycznej sztuki odbyła się 8 września, że kierownikiem arty­stycznym teatru jest Irena Babel, literackim zaś Zbigniew Krawczykowski.

Sztuka o Filomenie Maturano jest w rzeczy samej sympatyczna. Pewnie dlatego, że de Filippo bar­dzo ciepło i z dobrym, ludzkim uśmiechem potraktował postać bo­haterki tytułowej. Pani Filomena to prosto, zdecydowanie nakreślo­ny wizerunek człowieczy. Wizeru­nek trafiony zgrabnie i prawdzi­wie. Swoboda w operowaniu kon­wencją komediową równie tu pochwalna, jak rzeczywistość obserwacji społecznej i charakterologicznej. Należy również odnotować, że au­tor ani na chwilę nie błądzi w re­jonach "wielkich" problemów, je­go sztuka nie ma podwójnych den, metafor intelektualnych i filozo­ficznych. Słowa mają tu jedno tylko znaczenie, i to znaczenie zro­zumiałe.

Proszę po tej małej refleksji ogólnej nie wnosić, że jestem prze­ciw podwójnym dnom znaczenio­wym, metaforom, filozofii i wsze­lakim głębiom. Przeciwnie, nie je­stem przeciw, ale za. Jak najbar­dziej, zawodowo za. Za wszelaki­mi cudami, którymi od czasów Maeterlincka i Strindberga po dziś forsownie unowocześnia się sztukę dramatyczną. Oczywiście, bardzo jest przyjemnie, gdy za chmurami wielkich problemów mo­żemy zobaczyć rzeczywiście nowe i mądre propozycje intelektualne i moralne. Ba, jakże często za groź­nymi chmurami jest zwykła sobie stratosferyczna pustka. Jak już się rzekło, "Filomena Maturano" nie obiecuje rewelacji, nie odsłania żadnych tajemnic - nie budzi przeto rozczarowań.

Filomena była biedną dziewczyną z neapolitańskiego zaułka. Nędza wyrzuciła ją na ulicę. Odwieczna, smutna historia. Tyle że Filomena nie jest zwyczajną, pognębioną przez życie dziewczyną. To osoba krzepka i z charakterem. Nie chciała się pozbyć dzieci. Pomo­dliła się do Matki Boskiej, osobi­ście od niej usłyszała, że "dzieci to dzieci". Przez 25 lat była czymś pośrednim między utrzymanką i służącą u bogatego pana Domenico Soriano, przez 25 lat podbierała mu kasę, by z daleka wspierać swych trzech chłopców, z których jeden, ale do końca nie wiadomo który, jest nieprawym dziecięciem samego pana Domenico.

Filomena śmiertelnie zachorowa­ła. Pan Domenico "wspaniało­myślnie" poślubia umierającą przy­jaciółkę. W trzy godziny po ślu­bie Filomena wstaje z łóżka. To był jej wielki plan. Zdobyć ojca i nazwisko dla swych trzech dry­blasów. Możecie sobie wyobrazić, jaka burza zaczyna się w domu, jak śmieje się służba, jak ryczy i wścieka się niecnie oszukany lowelas. W tym punkcie zaczyna się sztuka. Nie trzeba dodawać, że po licz­nych perypetiach wszystko dobrze się kończy. Podstępne małżeństwo zostało unieważnione, ale podsta­rzały lowelas Domenico sam wra­ca do Filomeny, w jej trzech dzielnych synach odnajduje rodzi­nę. Kończy się, jak w komediach Fredry, ślubem.

To przypadkowe porównanie nie jest całkiem bezzasadne. W tej sztuce, właśnie jak w tylu kome­diach Fredry, nieposkromiony op­tymizm triumfuje nad smutnymi, tragicznymi nawet sprawami, o których się w tekście mówi. Filomena jest dzielna, nieulękle wal­czy o przyszłość synów, mocna i dobra krew ludu włoskiego pły­nie w jej żyłach.

W wersji scenicznej polskiej wie­le z neapolitańskich wdzięków tej komedii musi nieuchronnie zginąć. O ile sądzić mogę z interesująco opracowanego programu teatralne­go, to oryginał "Filomeny" pisany jest w neapolitańskim dialekcie lu­dowym. Słusznie, że poprawny przekład Jadwigi Pasenkiewicz obracał się w kręgu żwawej, lecz literackiej polszczyzny, że nie pró­bował szukać odpowiednika w dia­lektach. Pamiętam koszmarne wspomnienia z młodzieńczej lek­tury tłumaczenia "Buddenbrooków", gdzie partie hamurskiego platt-deutsch oddane były przez słabą imitację lwowskiej gwary.

Również dobre tempo całości widowiska, nadane przez reżysera Hanuszkiewicza, nie stało w pro­porcji do arcyromańskiej żywości mowy, bogactwa gestu i ruchu prawdziwych Włochów. Na to ra­dy nie ma. Nawet Jacques Fabbri skarżył się w czasie pobytu w Warszawie, że jego piekielnie spra­wni aktorzy nie dość dynamicznie grają role włoskie. A na aktorów polskiej premiery komedii de Filippo nie ma co narzekać. Przede wszystkim zaś na Zofię Tymowską w roli Filomeny. Tymowska podobała mi się. I ja­ko sylwetka, i jako czytelny, moc­ną linią kreślony szkic charakteru. Na uwagę zasługuje Juliusz Łusz­czewski (Domenico), Teofila Koronkiewicz (Rozalia) i Zofia Ankwicz (Lucia).

Na uwagę zasługuje również po­mysł scenograficzny Eugeniusza Markowskiego. Z jego krótkiej wy­powiedzi w programie wynika, że celowo nie przytrzymywał się wzo­rów teatru de Filippo i sugestii samego tekstu, kierujących wizję plastyczną w stronę obyczajowej dokumentacji neapolitańskiej. W polskiej wersji szło raczej o wyra­ziste konstrukcyjnie, a jednocześ­nie dyskretne dostatecznie miejsce akcji komediowej. Przeładowanie detalem byłoby podobnie nieuza­sadnione, jak dekoracja abstrakcyjna czy nadmiernie syntetyzowana. Obraz sceniczny nie udaje Nea­polu, tworzy ramę dla komedii w Neapolu się dziejącej.

Sympatyczna, prosta sztuka. Mo­że dzielna bohaterka nie zawsze mogła moralnie się prowadzić, przecież tenor dydaktyczny całości jest nieskazitelny: miłość dzieci, pochwała uczuć rodzinnych, pochwa­ła dobroci i życzliwości,

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji