Artykuły

Modlitwa o teatr prawdziwy

Gdy w sierpniu 1975 roku gazety doniosły o katastrofie lotniczej pod Damaszkiem, w której zginął wybitny polski reżyser, Konrad Swinarski, zapanował nastrój całkowitej bezradności. Rozpacz pomieszana z zaskoczeniem wydawała się wówczas wystarczającym wytłumaczeniem owego pomieszania. Ale lata, które nadeszły, bezceremonialnie odsłoniły to, co naprawdę oznaczała śmierć Swinarskiego...

Oznaczała cezurę w dziejach powojennego teatru polskiego. Cezurę, wielkości. I chociaż przez ponad pięć lat wszystko sprawiało jeszcze wrażenie dobrze funkcjonującego organizmu, przecież premiery stawały się coraz bardziej jałowe, a wydarzenia rzadsze. Zabrakło Konrada Swinarskiego jako .punktu odniesienia, jako inspiracji dla pozostałych polskich reżyserów. Legenda Starego Teatru powoli poczęła murszeć, a świątynię zamieniono na muzeum. Różnica zaś między jednym a drugim polega na tym, że do pierwszej idzie się, aby modlić się i przeżywać, zaś do drugiego - tylko zwiedzać. W 10 lat od śmierci Swiniarskiego uderzono w dzwon Starego Teatru: przyjedźcie, aby wspominać. Niczym dawno nie grana melodia, hasło to zabrzmiało na tyle serdecznie, że z całej Polski ruszyli ludzie teatru. Spotkali się podczas "Nocy Swinarskiego". Nie było wśród nich tylko kilku kolegów Konrada: Jana Pawła Gawlika, Andrzeja Wajdy, Jerzego Jarockiego. Byli za to aktorzy i - jak zawsze w wypadku Swinarskiego - tłumy młodzieży.

Tym razem jechałem do Krakowa superekspresem z miejscówką, pokonującym trasę z Warszawy zaledwie w trzy godziny. Z głośnika płynęła przyjemna muzyka. Dawniej jeździłem tak jak wszyscy studenci, wlekącym się osobowym, wciśnięty pomiędzy kaloryfer i drzwi ubikacji. Dawniej bowiem były to pielgrzymki do Starego Teatru, "na Swinarskiego". Jeździło się do Krakowa często: po zapał, po wiarę, po zachwycenie. Po spektaklu dyskutowało się, chodząc bezdomnie po Krakowie, by wrócić rannym osobowym do "zwykłego życia" w Warszawie. Dziś przyjechaliśmy do Krakowa. My, to znaczy ci, którzy niegdyś pielgrzymowali do "teatru Swinarskiego", jakże często o osobie reżysera niewiele bądź zgoła nic nie wiedząc. Czytaliśmy wywiady:

"Widzenie świata w jego sprzecznościach jest jedyną możliwą formą odbicia go na scenie. Sprowadzenie tych sprzeczności do jakiejś jedności nie jest moim zadaniem, bo nie chcę formułować jednoznacznych tez dla widza. Chcę, żeby ludzie po przedstawieniu poszli do domu i myśleli o nim dalej. Widzę swe zadanie w tym, ażeby widz postawiony wobec problemów myślał: dla siebie, w domu. Nienawidzę teatru, który kończy się z góry przyjętą tezą, gdzie, - po prostu - widz zrozumiawszy myśl autora przestaje się nią interesować po przedstawieniu".

Jak zachowałby się Swinarski w roku 1980? Jak dwa lata później? Jakże go wtedy brakowało! Dziwnego, delikatnego człowieka o wielkiej konsekwencji wobec teatru i z wielką wiarą w człowieka. Prawdziwa wielkość jego teatru, co z całą jasnością zdajemy się rozumieć dopiero dzisiaj, to szczerość, uczciwość i PRAWDA. Niepodważalna. Jak każda prawda, przedstawienia Swinarskiego nie były jednoznaczne, nie odpowiadały na żadne intelektualne, propagandowe, ani emocjonalne zamówienia. Miały być częścią życia wewnętrznego każdego z widzów; miały to życie rozbudzać. Dlatego jego "Nie-Boska Komedia" Krasińskiego, "Dziady" Mickiewicza i "Wyzwolenie" Wyspiańskiego pozostaną niedoścignionymi arcydziełami, nie posiadającymi konkurentów w sercach i pamięci tych widzów, którzy w teatrze szukają sztuki, etyki, moralności, a nie polityki.

"Dni Swinarskiego", jakie Stary Teatr zorganizował między 29 listopada a 1 grudnia 1985, stały się trzydniowym spotkaniem ludzi teatru. Wystawy poświęcone reżyserowi, przeglądy materiałów z prób zarejestrowanych na video, "Noc Swinarskiego", podczas której aktorzy przypominali kwestie z różnych jego inscenizacji, wreszcie dyskusje publiczne służące wspomnieniom - stały się tylko tłem. Od zdjęć wszak bardziej interesujące były wspomnienia dawnych spektakli; listy Swinarskiego wystawione w gablotach kazały przecież domyślać się, że znacznie bardziej interesująca ich część ze względu na dyskrecję i prośby zainteresowanych musiała zapewne pozostać w przepastnym archiwum szefa literackiego Starego Teatru, dr Józefa Opalskiego: podczas "Nocy Swinarskiego" mimo wielu sentymentów nie sposób było nie zauważyć, że nastrój celebrowanej akademii nie wiele ma wspólnego z duchem Swinarskiego, który przecież nawiedził przez chwilę Elżbietę Karkoszkę, powodując wzruszającą "sypkę aktorską" przywitaną brawami publiczności; zaś podczas dyskusji i wspomnień o Swinarskim z trudem udawało się wyciągnąć na scenę zainteresowanych. Chcieli być prywatni, chronili zazdrośnie swoich wspomnień. Nie dziwię się im i nie winię ich o to. Dzięki temu w kuluarach opowiadano różne wersje anegdot o Swinarskim, które choć różniły się szczegółami, przecież zawsze identyczną kreską malowały postać reżysera. Ze szczególnym upodobaniem opowiadano historię jego pogrzebu, kiedy to w chwili, gdy kondukt zbliżył się do otwartego grobu, z głośników budowy położonej za murem cmentarnym popłynęła piosenka Jonasza Kofty w wykonaniu Maryli Rodowicz "Do łezki łezka, aż będę niebieska". Dziś to wspomnienie wywołuje uśmiech i stwierdzenie, że przecież to "takie typowe dla całego życia Konrada".

Swinarski nie nadaje się na pomnik. Nigdy nie był spiżowy i nie pretendował do miana autorytetu. Choć wykładał w Szkole Teatralnej, przecież jego student, Mikołaj Grabowski, podkreśla, iż "nas uczył i się uczył jednocześnie". Jego postawa zachłannego poznawania życia, próbowania wszystkich jego smaków i wkraczania na wszystkie drogi uczyła go tolerancji, cichej mądrości i - co zabrzmi może zaskakująco - wiary w człowieka. Ale cóż, jeśli nie ta wiara, pozwoliłoby na tworzenie "teatru prawdy", który miał się zrealizować nie tyle na scenie, co w duszy widza?

Marta Fik podczas jednej z krakowskich dyskusji rzuciła proste pytanie: "Czy Swinarski lubi ludzi? "Jakże to? - żachnięto się. Ale pytanie to, choć retoryczne, wiele nam wyjaśniło. Wróciły słowa Swinarskiego: "Jedna publiczność płaci za bilet i wymaga, aby uwolnić ją od myślenia, rzecz przedstawić i rozwiązać czarno na białym. Chce, aby ją umoralniać i bawić. Ale ponad wszystko pragnie katharsis, uwolnienia od niepokojów. Jest to zabieg higieniczny, spowiedź bez konieczności poprawy. Polska publiczność jest bardziej sceptyczna i naiwna zarazem. Sceptyczna, bo patrzy i słucha z dystansem, konfrontuje teatr z własnym życiowym doświadczeniem. Naiwna, bo bierze teatr na serio, przeżywa jako coś obiektywnie istniejącego, akceptuje, chociaż z wieloma zastrzeżeniami jako integralną część rzeczywistości, do której może się włączyć ze swoimi pytaniami i problemami, w której szuka się dyskusji i odpowiedzi. Nie znosi pouczania, lubi kiedy ją prowokować do myślenia, lubi samodzielnie wyciągać wnioski. Dni Konrada Swinarskiego to jakby spłacenie długu, jaki Stary Teatr, a właściwie polski teatr zaciągnął wobec niego. To także okazja, aby pojąć, że choć przedstawienia Swinarskiego (z wyjątkiem "Wyzwolenia") dawno zeszły już ze sceny, przecież on sam nie zamierza nas opuścić. Jego duch, czy też jego nazwisko traktowane jako hasło - wciąż pobudza do najszczerszego i najgłębszego myślenia o teatrze dzisiejszym: "Skąd przyszliśmy, gdzie jesteśmy, dokąd idziemy?" Takie pytania zadali sobie także laureaci nagrody im. Swinarskiego, przyznawanej co roku przez miesięcznik "Teatr" najzdolniejszym młodym reżyserom, którzy zgodnie stawili się w Krakowie: Maciej Englert, Mikołaj Grabowski, Janusz Wiśniewski, Krzysztof Babicki, Janusz Nyczak. Mikołaj Grabowski zaproponował coś na kształt inwokacji, a może modlitwy ludzi polskiego teatru do Konrada Swinarskiego. Modlitwy o teatr prawdziwy. Rozumiem ją tak: Niech będzie uczciwy i szczery. Niech unika kłamstwa: tego uwodzącego operetkowym blichtrem i tego pozorującego zgrzebny intelektualizm. Niech będzie teatrem, a nie trybuną, ani salonem. Niech skupia artystów, nie zaś ich imitacje. Niech zwraca uwagę na myśli, a nie na nazwiska. Niech kocha, a to znaczy, akceptuje każdego człowieka, zawsze wierząc, iż można w nim obudzić Najlepsze. Niech będzie świątynią, a nie instytucją. Tym razem w Krakowie nieistotne było to, co się działo w Teatrze. Tym razem ważne były rozmowy w hotelach, w domach, pod Wawelem. Rozmowy z ludźmi, którzy tu przyjechali, bo wciąż jeszcze wierzą w sens wspólnego myślenia i przeżywania. Bo wciąż jeszcze pamiętają owe nocne jazdy osobowym, pomiędzy ubikacją a kaloryferem. Taki był ostatni capstrzyk byłych pielgrzymów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji