Włoski Chopin w Teatrze Narodowym
CHYBA żadna z operowych premier kończącego się sezonu w Teatrze Narodowym w Warszawie nie zbulwersowała tak bardzo stołecznych melomanów, jak "Chopin" Giacoma Oreficego do libretta Angiola Orvieta, wystawiony polsko-włoskimi siłami na Scenie Moniuszki 17 i 18 maja w reżyserii Michała Znanieckiego i pod kierownictwem muzycznym Grzegorza Nowaka. Już podczas pierwszej przerwy dały się słyszeć w kuluarowych rozmowach głosy protestu i oburzenia, choć gromkie oklaski po zakończeniu zdawały się świadczyć, że dzieło się publiczności spodobało. Oponenci protestowali jednak przeciwko "reanimacji" na siłę tej zapomnianej "ramoty" z początku wieku i zżymali się na jej nieznośny dziś sentymentalizm, egzaltację i melodramatyczny ton. Trzeba jednak pamiętać, że dzieło to powstało w epoce, gdy egzaltacja i sentymentalizm stanowiły dla operowej publiczności codzienną "strawę duchową". Nie można też zapominać, że Orefice skomponował swojego "Chopina" z jak najszlachetniejszych intencji - bardzo kochał jego muzykę i chciał ją jeszcze bardziej spopularyzować w świecie. Przełożył ją na język operowego śpiewu, dokonując dość zręcznej kompilacji najbardziej znanych chopinowskich melodii, pod które z kolei autor libretta - luźnego zlepku kilku epizodów z życia Chopina - Orvieto podłożył egzaltowane, rozwichrzone,wybujałe wierszowane teksty w stylu poezji Gabriella D'Annunzia. Wszystko to podlano pseudopolskim, martyrologicznym sosem. Chcąc jak najlepiej, Orefice wyrządził Chopinowi niedźwiedzią przysługę, ukazując go w zupełnie fałszywym świetle przez pryzmat sobie współczesnych, z końca XIX wieku, wyobrażeń o artystach romantycznych, a jego muzykę wyrywając z jej naturalnego fortepianowego podłoża strywializował i spłycił. Można było albo "Chopina" nie wystawiać w ogóle, albo, jeśli już zdecydowano się przypomnieć to kuriozalne dzieło, wystawić je w formie pastiszu i mniejszym nakładem kosztów, jako ciekawostkę, relikt dawno minionej epoki, bez, całej drażniącej martyrologicznej symboliki, samego zaś tytułowego bohatera ukazać jako normalnego człowieka, a nie męczennika miotającego się po scenie w porywach rozpaczy. Bardzo kontrowersyjna mogła wydać się oprawa sceniczna pomysłu Gabrielle Amadoriego, ni to nowoczesna, ni tradycyjna, z natrętnym eksponowaniem symboliki fortepianu (albo rozkładanego na czynniki pierwsze, albo pokazywanego w monstrualnym wymiarze) i klawiatury o nie najlepszych zresztą proporcjach. Bardzo ładne były natomiast kostiumy pomysłu Dalii Gallico wiernie oddające czasy, w których toczy się akcja opery. Robiła wrażenie gra świateł i praca wiatrownicy w scenie burzy na Majorce. Grzegorz Nowak pewną ręką wydobywał z orkiestry bogactwo chopinowskich melodii i motywów, starali się pomóc dziełu jak mogli najlepiej (choć z różnym skutkiem) soliści: Leszek Świdziński (Chopin), Ewa Iżykowska (Flora), Zbigniew Macias (Elio), Piotr Nowacki (Zakonnik), Justyna Stępień (Stella) i Karolina Pacek (Grazia). W roli Chopina grającego na fortepianie pokazał się na scenie pianista Szymon Kowalczyk. W przedstawieniu nie wiedzieć czemu nie wystąpił Chór Teatru Narodowego, lecz Warszawski Chór Kameralny pod dyrekcją Ryszarda Zimaka i Chór Alla Polacca pod kierownictwem Sabiny Włodarczyk, co niekoniecznie korzystnie wpłynęło na poziom muzyczny wykonania. W sumie oceniam tę kolejną manifestację bardzo owocnej zresztą i dobrej współpracy Narodowego z operową Italią jako niezbyt szczęśliwą, co mówię ze smutkiem jako wielki miłośnik wszystkiego, co włoskie.