W oparach Chopina
,,Cel wystawienia u nas "Chopina" po blisko 30-letniej przerwie jest tajemnicą kierownictwa opery. Dzieło w osnowie swej pozbawione pierwiastków twórczych, więc martwe, skazane jest na zagładę. Niech więc nie łudzą się na placu Teatralnym, że "Chopin" zasili pustą kasę [...]." To nie ja. To Piotr Rytel w roku 1933. Ale wystarczy w miejsce "blisko 30" wstawić "64" - i pasuje jak ulał do dzisiejszej sytuacji. Dziś również trudno docięć, z jakiego powodu "na placu Teatralnym" uszczęśliwiono nas wspomnianym dziełem. Ponieważ wśród realizatorów spotykamy włoskie nazwiska (Gabriele Amadori - scenografia; Dalia Gallico - kostiumy), zaś reżyserię powierzono polskiemu reżyserowi z Mediolanu Michałowi Znanieckiemu, można snuć domysły, że chodzi o współpracę z włoskimi scenami operowymi, które - kto wie? - są być może "Chopina" ogromnie spragnione. Może zatem chodzi o przypadek repertuarowej Realpolitik...
Utwór ten miał i ma u nas swych sympatyków, którzy wcale nie mijają się z prawdą głosząc, że jest zręcznie z Chopinowskich motywów utkany i ze znawstwem rzeczy zorkiestrowany. Jest to przy okazji kawałek historii warszawskiej sceny operowej, bowiem wystawiano go na niej już dwukrotnie - w 1904 i w 1933 - ponoć z powodzeniem. Ale niezależnie od tych rzemieślniczych, historycznych czy frekwencyjnych aspektów pozytywnych stwierdzić trzeba sine ira et studio, że "Chopin" Giacomo Oreficego i jego librecisty Orvieto jest stuprocentowym kiczem. Ponieważ pod względem muzycznym oferuje złudę, pozór "wzbogacenia"; coś "dopowiada", gdzie niczego dopowiadać nie potrzeba. Przy tym jego libretto to jedynie niezdarnie rozpisany na sytuacje sceniczne łzawy stereotyp Chopina jako ,,musicien de chambre de malade" (tęskni albo cierpi, a przeważnie jedno i drugie naraz).
Ambicją Oreficego wydaje się wykorzystanie jak najdłuższej listy kompozycji Chopina (ciekawe są tu proporcje; cytuje on np. większość - aż czternaście - nokturnów, za to tylko jednego walca). Jest to właściwie potpourri, wyśpiewane, wysmyczkowane i wytrąbione na Chopinowskich cytatach. Może zaciekawiać jako historyczny dokument recepcji muzyki naszego wielkiego kompozytora, ale zupełnie nie odpowiada wrażliwości współczesnego słuchacza (zwłaszcza polskiego), dla którego oczywistym i niezbywalnym elementem kontaktu z muzyką Chopina jest doświadczenie jej pianistyczności, jej organicznego związku z właściwościami instrumentu i techniką gry. W czasach Oreficego to poczucie nierozłączości mogło być słabsze (na tyle przynajmniej, że nie przeszkodziło mu w napisaniu opery) i chyba też nie determinowało w takim jak dzisiaj stopniu postaw odbiorczych. Jeśli wierzyć Romanowi Jasińskiemu, sam Artur Rubinstein - wówczas bodaj osiemnastoletni - wzruszył się do łez oglądając pierwszą warszawską realizację "Chopina". "Muzyka Chopina pomimo wszystko wytrzymała próbę i zwyciężyła" - konkludował wielki pianista. Muzyka Chopina może wytrzymać i więcej. Tylko po co? Dziś powiedzieć trzeba i to, że zorkiestrowana i śpiewana - choć Orefice nie zmienił w niej ani jednej nuty - wydaje się w porównaniu z pierwowzorem właśnie mniej atrakcyjna, jakby zarażona banałem i pospolitością.
Opera jako gatunek (skądinąd także jako obyczaj i sposób bycia) nieraz ociera się o kicz, toteż i wprowadzenie kiczu na scenę Teatru Narodowego nie jest nieszczęściem, co najwyżej przykrym doświadczeniem na nasz wspólny koszt. (Nieszczęściem jest to, że na kopy liczyć można dzieła ważne, wartościowe i wybitne, polskie i obce, klasyczne i dwudziestowieczne, które na scenę warszawską nie trafiły w ogóle lub nie gościły na niej od dziesięcioleci.) W sytuacji tej jednak nieostrożnością było powierzenie reżyserii młodemu artyście, któremu raczej należało umożliwić dobrze przygotowany debiut w obiegowym repertuarze; tutaj bowiem, we frontalnym starciu z kiczem Michał Znaniecki okazał się bezradny, nie znajdując innego wyjścia, jak potęgowanie efektu kiczowatości. Trudno było doprawdy zachować powagę wobec martyrologicznych żywych obrazów z powstania listopadowego, zdystansował je wszelako kondukt ze zwłokami topielicy na pokrytym wodorostami, najwyraźniej również wyłowionym z morza fortepianie, w połączeniu z Preludium h-moll. Fortepianowe motywy (klawiatury, kołkownica, klapa) zdominowały zresztą całą scenografię, która dzięki temu przypominała niekiedy dekorację estrady prowincjonalnego festiwalu pianistycznego w latach sześćdziesiątych.
"Nic ważnego ani ciekawego się nie dzieje na scenie, [...] akcja toczy się niepewnie i nikło poprzez opary Chopina." To także nie ja. To Karol Stromenger w roku 1933. Też pasuje jak ulał. Ale przy tym wszystkim muzyczny poziom premierowego przedstawienia pod batutą Grzegorza Nowaka (17 maja) był naprawdę dobry. Ładnie, bardzo muzykalnie zaśpiewał tytułową partię młody tenor Leszek Świdziński - wypada mu teraz życzyć prawdziwych ról operowych. Na życzliwą uwagę zasłużyli Ewa Iżykowska jako Flora (czyli wcielenie George Sand), Zbigniew Macias, Piotr Nowacki i Justyna Stępień. Całość precyzyjna, kulturalnie brzmiąca, dopracowana. Nie pytam, czy było warto. Bo zawsze trzeba.