Impresja kiczem uszyta
Teatr Narodowy za nowej dyrekcji zabrał się za lansowanie mało znanych, a posiadających polskie wątki pozycji z repertuaru światowego. Dlatego wystawienie "Chopina" Giacoma Oreficego, włoskiej opery z początku XX wieku, nie wywołuje zdziwienia. Powstaje jednak pytanie: czy warto wystawiać dzieła, które z trudem wytrzymują próbę czasu, gdy arcydzieł na naszych scenach brakuje.
"Chopin" to przedziwna hybryda. Muzyka wielkiego Polaka ubrana jest w arcysłodkie barwy orkiestrowe. Orefice wydaje się być dzieckiem epoki weryzmu, ale ustępuje włoskim mistrzom tego stylu, jak Leoncavallo i Mascagni. Wykorzystuje jednak modernistyczne libretto Angiola Orvieta, pełne metaforycznych obrazów i ledwie zaznaczonej akcji.
Nic dziwnego, że reżyser Michał Znaniecki spróbował przełożyć tekst dzieła na cykl własnych poetyckich impresji. Nie zawsze jest to czytelne i zrozumiałe, co przy podobnych założeniach inscenizacyjnych można wybaczyć. Każdy znajdzie w tym pomysłowym, lecz nierównym przedstawieniu, sceny szczególnie zapadające w pamięć, jak choćby exodus powstańców 1830 roku.
Niewybaczalna jest natomiast strona estetyczna tej inscenizacji, pełna krzykliwych barw, tandetnych świateł i brzydko wykonanych elementów dekoracji. Inscenizatorzy nie mogą się do tego zdecydować, czy podążać drogą weryzmu, czy metafory. Broni się jedynie konsekwentnie i wzruszająco poprowadzona rola Stelli, muzy Chopina i alegorii jego młodości w rodzinnym kraju, w której pięknie zadebiutowała Justyna Stępień.
Operę Oreficego planowano wystawić początkowo na scenie Bogusławskiego. Źle się stało, że przeniesiono ją na olbrzymią scenę Moniuszki, gdzie śpiewacy z trudem docierają do publiczności, chór brzmi blado, podobnie orkiestra, a Leszek Świdziński w tytułowej roli śpiewa kulturalnie, lecz zbyt często pozwala sobie na dźwięki, których nie usprawiedliwia nawet ciężka choroba jego bohatera.