Artykuły

Warszawa: Kosmos w Teatrze Narodowym (reż. Jerzy Jarocki)

Przedstawienie Jarockiego zapisze się w dziejach teatru polskiego jako punkt zwrotny w recepcji Gombrowicza. Zwrot w tym wypadku polega na zupełnie mimowolnym ze strony reżysera roznegliżowaniu Kosmosu, demistyfikacji Kosmosu, a może nawet - jego kompromitacji. Idźmy jednak po kolei. W sensie teatralnym Kosmos w Teatrze Narodowym ma wszelkie cechy doskonale rozpoznawalnego stylu, jaki Jarocki od lat ćwiczy, tworząc co jakiś czas arcydzieło absolutne (przykładem absolutnego arcydzieła był Ślub w Starym Teatrze). Cechy tego stylu, łatwo zauważalne na Małej Scenie Teatru Narodowego, to skrajna asceza inscenizacyjna, intelektualna kalkulacja, emocjonalny chłód, wystudiowanie, matematyka, geometria. Tym razem jednak styl się nie sprawdza: Kosmos nie jest arcydziełem, w dorobku Jarockiego zajmuje miejsce nieco wyższe niż przeciętne, choć zważywszy rangę tego reżysera i w przełożeniu na realia polskiej codzienności teatralnej oznacza to, paradoksalnie, że przedstawienie wyróżnia się swoją wybitną klasą artystyczną. Stały scenograf Jarockiego, Jerzy Juk Kowarski, przestrzeń Kosmosu zamknął hermetycznie w kącie dwu sterylnych ścian, ponumerowanych i regularnie podzielonych na prostokąty, spośród których ten czy ów, niekiedy usuwany, odsłania jakąś dodatkową przestrzeń gry, jakby komórkę czy celkę. W tej przestrzeni, którą światło czyni czasem oślepiająco białą, innym razem mroczną i tajemniczą, toczy się z wolna historia, będąca ni to groteskowym kryminałem, ni to niedorzecznym horrorem. Porażka adaptacji polega na tym, że rytm przedstawienia wyznacza, wymuszona poniekąd przez scenografię, zasada black-offu, czyli że kolejne scenki oddzielane są wyciemnieniami zrywającymi płynność narracji. Mamy do czynienia jakby z teatralnymi koralikami, nizanymi pojedynczo na sznur widowiska. Niektóre z tych koralików zachwycają aktorską ekspresją, zwłaszcza wtedy, gdy oglądamy solowe popisy Zbigniewa Zapasiewicza w roli Leona Wojtysa lub Anny Seniuk w roli jego żony, Kulki. Kiedy jednak pozostajemy sam na sam z Oskarem Hamerskim, grającym Witolda, przedstawienie siada, zresztą wcale nie z winy zdolnego skądinąd aktora; po prostu Jarocki nie znalazł pomysłu na tę postać. Odkryciem jest bez wątpienia debiutujący Marcin Hycnar w roli Fuksa, jedyny aktor, który tworzy postać nadającą przedstawieniu cechy spójności i jedności.

Trwający trzy godziny spektakl nadweręża nieco cierpliwość widza. Jarocki z powagą traktuje tekst, tymczasem im dłużej śledzimy akcję Kosmosu, tym bardziej mamy wrażenie, że mit, jakim ta ostatnia powieść Gombrowicza była otoczona, jest niemy. Jarocki swoim przedstawieniem niechcący udowadnia, że Kosmos to nic innego niż gra fantazji wyczerpująca się w parodii kryminału i horroru, na powierzchni ekwilibrystycznego stylu. Pod stylem nie ukrywa się - dla mnie - żadna filozoficzna czy epistemologiczna głębia. Mamił nas nią autor, reklamując Kosmos jako niebywałe tajemnicze objawienie, którego właściwy sens poznamy może za tysiąc lat. Może tak będzie. Od publikacji Kosmosu minęło lat czterdzieści i oglądając przedstawienie, odniosłem wrażenie, że ta błyskotliwa językowa mistyfikacja sypie się i odsłania swoją nicość. Jedynym pocieszeniem jest fakt, iż jak zwykle milowe kroki w recepcji Gombrowicza w Polsce stawia teatr. A na dodatek tym razem uczynił to mimowiednie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji