Artykuły

Miłość kochanków humorem naznaczona

SCENICZNE realizacje "Romea i Julii" - utworu zaliczane­go przez krytyków do je­dnej ze słabszych tragedii Szekspira, mają również w Polsce swoją odrębną histo­rię. Wystawiano tę sztukę, dochowując w różnym sto­pniu wierności stylowi i atmosferze teatru elżbietańskiego, próbowano też ro­zmaicie uwspółcześniać dzieje miłości kochanków z Werony, aby lepiej przemó­wiły do widza. Inscenizacyjne koncepcje na tym się właściwie wyczerpywały, dając w każdym z przypad­ków raczej mierne efekty. Na pytanie czy można "Romea i Julię" wystawić jakoś inaczej, niekoniecznie na modłę elżbietańską, ale też nie przeciw Szekspiro­wi, jego epoce i kulturze teatralnej owych czasów, spróbował odpowiedzieć aktor Teatru "Wybrzeże" Florian Staniewski, który tym razem wystąpił jako reżyser. Przegotował spe­ktakl spełniający dwa po­wyższe warunki, pokazał "Romea i Julię" wbrew przyzwyczajeniom lecz chyba zgodnie z podświadomymi oczekiwaniami publicznoś­ci, o czym świadczyło naj­lepiej gorące przyjęcie przedstawienia.

Zamysł inscenizatora był w gruncie rzeczy prosty. W 1616 roku, a więc w kilkanaście lat po napisaniu "Romea i Julii" zawitali do Gdańska angielscy aktorzy, co odnotowano w kro­nikach. To wydarzenie dało pretekst do potraktowania ca­łego spektaklu "jako "teatru w teatrze". Oto na scenę wtacza się wóz z wesołą, rozśpiewaną grupą aktorów, którzy zaraz dadzą przedstawienie - opowiedzą nam historię miłości Romea i Julii. Pojawienie się aktorskiej trupy poprzedza tekst (także autentyk) supliki angielskich gości, wygłoszony przez znakomicie ucharakteryzowanego na Szekspira Kubę Zaklukiewicza. Wprowadzenie na scenę postaci Szekspira, który jest tam obecny niemal przez cały czas, aby na koniec rozdać aktorom należytą za­płatę - to nie jedyna innowa­cja. Ogladamy tu bowiem potem i królową Mab (Hanna Walerysiak) i Rozalinę (Małgorzata Konieczna), a więc osoby, których daremnie szukać na liście bohaterów w oryginale dramatu. Królowa Mab jawi się przecież tylko w mo­nologu Merkucja w pierwszym akcie jako "ta co to babi wieszczkom i co noc harcuje po głowach kochanków", a imię Rozaliny nosi wspominana jedynie w rozmowach dziewczyna do której wzdycha Romeo przed poznaniem Julii.

TE i inne niezgodności z tekstem okazują się zabiegiem logicznym i celowym. Słuszne na przykład wydaje się opu­szczenie całego wywodu ojca Laurentego, w którym ten tłumaczy Julii istotę swego planu tak fatal­nie zniweczonego przez zbieg okoliczności. Widz nie wie, że śmierć Julii ma być tylko fortelem i to właśnie wzmaga napięcie, potęguje dramatyzm wydarzeń. Re­zygnacja z finałowego po­jednania przedstawicieli zwaśnionych rodów nad grobem dzieci także nie przynosi szkody całości.

Uzasadnione jest również ubóstwo dekoracji wynika­jące z przyjętego pomysłu pokazania "teatru w tea­trze".

To ubóstwo jest skrajne, chwilami prawie drastyczne. Żadnych ogrodów, balkonów sal balowych. W słynnej scenie balkonowej Julia stoi w wodzie, rodzinny grobowiec wyobraża pochyła deska, na której, na oczach widzów kładą się kolejne ofiary - Tybalt, Merkucjo, Julia; małżeńskim łożem staje się wysoka skrzynia. Surowość, wielofunkcyjność drewnianych elementów scenografii (jej autorem jest Jan Banucha) daleko posu­nięta umowność wywołać mo­że nie zamierzony efekt komiczny i rzeczywiście przywołu­je niekiedy śmiech, nie przy­stający do treści, będący reakcją na sytuacje obserwowa­ne na scenie. Czy jest to rze­czywiście śmiech nie zamierzony, czy też z premedytacją prowokowany przez realizato­rów spektaklu? Czy ta opo­wieść o nieszczęśliwej miłości ma prawo nas bawić? Prawdzi­wym zaskoczeniem staje się wręcz komediowa konwencja, w jakiej utrzymany jest cały pierwszy akt, kończący się ślubem zakochanych. A zatem "Romeo i Julia" - na wesoło?

JERZY Limon spra­wujący funkcję "kon­sultanta szekspirologicznego" w trakcie przy­gotowywania gdańskiego spektaklu napisał w zamieszczonym w programie szkicu, że komponenty tragizmu "Romea i Julii" są od­wrócone w swych propor­cjach. Z tego między inny­mi wynika słabość tej tra­gedii, której wątki zbliża­ją ją nawet do komedii Szekspira pisanych w tym samym czasie, na co zwra­cało uwagę wielu wybi­tnych znawców jego twór­czości. Jest przy tym wszy­stkim "Romeo i Julia" je­dną z bardziej "nieprzy­zwoitych" sztuk Szekspira, pełną sytuacji i zwrotów skrzętnie tuszowanych w polskich przekładach.

Tej soczystości języka, dosadności słowa i gestu nie bał się jednak angiel­ski teatr I połowy XVII wieku. Nie stroni też od nich gdańska inscenizacja, odkrywająca w tej war­stwie prawdziwe pokłady komizmu. I chyba takie odczytanie tragedii jest - wbrew pozorom - najbliż­sze intencjom autora i kli­matowi jego epoki. W tym tkwi również przyczyna świeżości tej inscenizacji i jej ogromnego uroku, tym większego, że nie kłóci się to wszystko z pomysłem ujęcia "teatru w teatrze".

"Romeo i Julia" uderza ubóstwem dekoracji i kontra­stującą z nimi wspaniałością ubiorów, świetnie uszytych, misternie wykończonych, znakomicie skomponowanych ko­lorystycznie kostiumów. Gra świateł i kolorów ma w ogóle w tym spektaklu niebagatelne znaczenie podobnie jak ruch. Przedstawienie wystudiowane malarsko i poetycko jest je­dnocześnie widowiskiem nie­zwykle dynamicznym. W po­jedynkach i tańcach aktorzy dają dowody ogromnej spra­wności i w tym również są bliscy wymaganiom i stylowi angielskiej sceny doby Szeks­pira. Efektowne układy chore­ograficzne opracowane przez Zofię Kuleszankę nadają nie­którym scenom (np. bal, przy­gotowania do wesela) chara­kter symboliczny, zbliżają je do pantomimy. W budowaniu nastroju, w sygnalizowaniu je­go zmian uczestniczy muzyka Andrzeja Głowińskiego, dosko­nała jako integralny składnik spektaklu.

W konwencji tak dale­kiej od uświęcone; przez naszą tradycję wspaniale znaleźli się akto­rzy, w większości jeszcze bardzo młodzi. Romea grał na premierze Krzysztof Zach, w roli Julii wystąpi­ła Marzena Nieczuja-Urbańska (słuchaczka stu­dium), aktorka odbiegająca typem urody od literackie­go portretu Julii, ale za­chwycająca świeżością, na­turalnością i wdziękiem. Romeo Krzysztofa Zacha - urodziwy i bardziej przekonywający jako zbla­zowany amant i skory do wybryków młodzian niż natchniony kochanek. Znakomicie spisali się ponadto trzej inni adepci studium - Adam Szymański jako piękny strojniś - Parys, Sławomir Jóźwik - elokwentny Merkucjo, a zwła­szcza Jarosław Koźmiański - w roli Benwolia. Na dal­szym planie daje się rów­nież zauważyć Adam Kazi­mierz Trela - sługa Piotr i Jacek Godek -- Grzegorz. Prawdziwą niespodziankę zgotował natomiast Zbi­gniew Olszewski jako Kapulet, z frywolnego i łago­dnego starca przeistacza­jący się w despotę i tyra­na, ściągającego w zaśle­pieniu nieszczęście na wła­sny dom i rodzinę swego wroga. Scena, w której beszta Julię, używając wobec córki przemocy fizycznej jest bardzo naturalistyczna i ma w sobie coś z nieme­go filmu. Wywołuje śmiech podobnie jak każde wejście ojca Laurentego (Jan Sieradziński), który chyba mimo wszystko niepotrze­bnie nosi przez cały czas drewniany klęcznik. Udana jest też Marta w interpre­tacji Barbary Patorskiej, której udało się pogłębić charakterystykę tej postaci, oddać jej chytrość, przebie­głość i wyrafinowanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji