Artykuły

Wesele

CHYBA nie było na scenach ani ekranach "Wesela ", które zadowoliłoby wszystkich. Ile inscenizacji, tyle głośnych sporów o kształt, o sens, o interpretację aktorską i wiele innych elementów. Reżyser telewizyjnego przedstawienia, Jan Kulczyński, najwidoczniej chciał omi­nąć rozliczne rafy. Odrzucił (vide rozmowa z reżyserem "Ekran" nr 10 z br.) wszystkie komentarze historyczno-lite­rackie do "Wesela", świadom specyfiki telewizji, czyli jej ograniczeń, w nich właśnie upatrywał szansę. Łudził się, że ów dramat symboliczny, nie poddany interpretacji, poprzez przekaz aktorski objawi własną ekspresję. Zaangażował więc aktorów świetnych, gruntownie przedtem skalkulowa­wszy ich psychofizyczne predyspozycje do poszczególnych ról. Powstało przedstawienie aktorskie, które można by potraktować jako studium obrazujące pozytywy i negatywy autonomizacji sztuki aktorskiej. Aktor zdolny wzbogacić współczesną panoramę społeczną o typy historyczne i całą plejadę ludzi niepospolitych, oryginałów, doskonale rozu­mujący kulturowe dystanse i wynikłe stąd różnice zacho­wań, postaw, wzorów, w przedstawieniu nie kontrolowa­nym przez rygor myśli reżyserskiej potrafi rozbić strukturę dzieła. Unicestwiając w ten sposób jego ekspresyjność, układ znaczeń ideowych, sens. Nie przypadkiem tzw. przedstawienia aktorskie, perfekcyjne w odtwarzaniu postaci, grzeszą na ogół brakiem jasności wywodu ideowego. Aktor jakby od wewnątrz uwikłany w proces tworzenia nie ogarnia całego przebiegu tego procesu ani jego skutków. Prawie nie znam przedstawień aktorskich, tzn. reżyserowanych przez aktorów, bądź takich, w których aktor zdominowuje reżysera, by zawierały pierwiastki odkrywcze w szerszym planie. Aktora, co naturalne, interesuje przede wszystkim postać, a nie całość kompozycji. Potrafi ją twórczo dopełnić i na tym się jego rola kończy.

W "Weselu" aktorzy zagrali wybornie, ale też wydatnie przyczynili się do tego, że nie czuło się w tym spektaklu ani ducha epoki, z jej wołaniem "o naród, o jego samoświado­mość historyczną...", ani dzisiejszego ducha przekory wo­bec poetyki modernizmu. "Wesele" telewizyjne oscylowało ku modnym obecnie socjoobyczajowym rekonstrukcjom krakowsko-galicyjskiej społeczności sprzed 80 lat.

Czy rezultat okazał się na miarę oczekiwań samego reżysera? We wspomnianym wywiadzie stwierdził: "Myślę, że mając do czynienia z taką erupcją poezji jak w przypadku "Wesela", trzeba przede wszystkim starać się zainscenizować wszystkie osobliwości stylistyczne tej poezji, całą jej złożoność. Dominująca jest oczywiście ironia...". Spektakl Jana Kulczyńskiego bronił się wieloma walorami. Czysty, komunikatywny przekaz tekstu, precyzja w budowaniu po­staci, stylistyczna spójność widowiska. Nie było tylko poe­zji, ironii, gry. I "chata rozkochana w polskości" jakby osadzona na zbyt twardym podłożu rodzajowej podbudowy - poświstywała pustką recytacji. Przedstawienie nie dostar­czyło wprawdzie powodów do wzburzenia, jakie przed laty wywołała inscenizacji Lidii Zamkow, ale właśnie o tę bezna­miętną poprawność, o pedanterię w rekonstruowaniu rodzajowości typów ludzkich i tła, a przede wszystkim o zagu­biony drugi wymiar dzieła warto by się z reżyserem nie zgodzić. Także z powodu rezygnacji z wszelkich prób okre­ślenia aktualnych sensów dramatu. "Wesele" to legenda i mit. Kulczyński zainscenizował starannie osadzoną w sce­nicznych konkretach legendę. Na tej kanwie mit nie zdołał się wyrazić. Powstał spektakl sprawny, chwilami sugestyw­ny, a jednak ubogi. Trochę podobny temu, czym był telewi­zyjny serial Wajdy o dulszczyźnie i Młodej Polsce - z pietyz­mem przywoływał słowa poety, tylko w przesadnie zracjo­nalizowanej strukturze gubiła się ich wieloznaczność.

Sprawiedliwie trzeba przyznać, że na charakter przedsta­wienia nie pozostały bez wpływu i pewne okoliczności zewnętrzne. Przede wszystkim emisja zaplanowana w 80 rocznicę prapremiery podsuwała pokusę realizacji możli­wie najbliższą tej wersji, nad którą w 1901 roku pracował autor. I stąd zapewne realizm scenicznego obrazowania. Ponadto warunki studia niejako z góry ograniczyły element widowiskowości, swobodnego kojarzenia planów, symulta­nicznej nimi gry. Niemożliwy był także malarski entourage, poprzez który Andrzej Wajda tak efektownie usytuował w czasie filmową wizję dramatu. Wreszcie obsada, szcze­gólna, jubileuszowa - spowodowała, że spektakl przypomi­nał popis koncertujących na partyturze "Wesela" aktor­skich gwiazd. I jak to w okolicznościowych koncertach bywa każda z gwiazd potraktowała swój epizod jako partię solową, indywidualny wkład w dzieło jubileuszowe. Rozepizodowaniu przedstawienia sprzyjało i opracowanie tekstu. Skreślenia nie były drastyczne, ocalały przecież prawie wszystkie wątki akcji, wszystkie słynne strofy i pointy, nato­miast przestawienia nie psuły a nawet "poprawiały" logicz­ny tok zdarzeń. Przepadło tylko sporo owych dialogów "w stylu skrzydełkowym" i o nie mniejsza, ale i znaczące partie w scenie z Wernyhorą, w akcie III i kilka innych. Powstał w rezultacie scenariusz złożony jakby z samych wiązań głównych, oczyszczony z poetyckiego wielosłowia, przejrzysty jak antologia strof dobrze znanych, funkcjonujących niemal jak aforyzmy. Te pozornie niewinne zabiegi odebrały jednak dialogom i całości pewną naturalną płynność. Płyn­ność. Postaci wpadają, recytują swoje partie i znikają z za­sięgu kamer, niczym lalki w teatrze marionetek. Uzyskana w ten sposób dynamika, przy zwolnionym rytmie wewnętrz­nym poszczególnych, cyzelowanych aktorsko scen, zwłasz­cza w akcie I, nadawała całemu widowisku charakter skła­danki słowno-muzycznej. Składanka eksponowała urodę epizodów, ale nie podsuwała widowni pytań o sens tego "dramatu sumień", o rację w starciu postaw, o żywotność "szczególnie polskiego mitu powstania narodowego", jak widział "Wesele" Kazimierz Wyka. W strukturze przestrzeni i narracji kamerowej telewizyjne "Wesele" zyskało formę bardzo skameralizowaną, daleką od poetyckiej feerii snów. Stylistyczną konsekwencją takiego ujęcia była właśnie tro­ska o prawdę detalu, widoczna w charakterystyce postaci, w ustawieniu zjaw, w rozwiązaniach sytuacyjnych. W zamy­śle tym oczywiście dobrze odnaleźli się aktorzy, dając wzorcowe niemal upostaciowanie wszystkich osób drama­tu, z wyjątkiem Maryny, która w wykonaniu Joanny Żółkow­skiej wydawała się bardziej z teatru Zapolskiej niż Wyspiań­skiego. I chyba także Krzysztof Chamiec w roli Gospodarza stworzył postać, której związek z otaczającym środowi­skiem trzeba było przyjąć na wiarę. Aktor jakby umyślnie więzi tych nie próbował uwierzytelnić, pozostając bardziej narratorem niż uczestnikiem zdarzeń. Za sprawą aktorów również dokonały się osobliwe przesunięcia. W spektaklu tym wieś góruje nad inteligencją autentyzmem i siłą indywidualności ją reprezentujących (Czepiec-Pieczki, Żyd Zapasiewicza, Gospodyni-Seniuk, Klimina-Kucówny i Dziad w kapitalnym ujęciu Jana Ciecierskiego, wreszcie Ksiądz-Siemiona). Poeta, Pan Młody, Gospodarz, Dziennikarz, a także zjawy: Stańczyk-Holoubka, Wernyhora-Szczepkowskiego to postaci, które w odpoetyzowanej realności tego widowiska nie znalazły właściwie dla siebie pełnych szans i nie potrafiły roziskrzyć spektaklu poezją. Może tylko jeden jedyny raz strofa Wyspiańskiego zabrzmiała żywo, współ­cześnie, gdy Gospodarz w finałowej scenie mówi wprost do kamery: "... ażeby to była prawda, że tej nocy, gdy my przy muzyce, /przy weselu, gdy my w tańcowaniu, /tam kędyś, stało się tak wiele: że Kraków ogniami płonie, /a Matka Boża w koronie, na wawelskim zamkowym tronie/ siedząca, manifest pisze: /skrypt, co przez cały kraj poleci/ i tysiące obudzi i wznieci..." Raz jeszcze okazało się, że w przypadku "Wesela" szukając wierności, gubi się najwięcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji