"Matka" i przeklęła metafizyka
{#au#158}Witkiewicz{/#} do tematu "matka" nie dodał niczego nowego. Pokazał sytuację, w której syn żyje z pracy starej kobiety i miast stać się kimś, zostaje nikim; ona ze zgryzoty umiera. Fabuła żadna. Język postaci, czcza gadanina, w której wzmianki o kuble z pomyjami i makaronie sąsiadują z banalizacją myśli wielkich filozofów i nadmiarem wyrazów obcych: w żadnym wypadku słowo nie może być tu pierwszoplanowym bohaterem. Dramat, widziany bez uprzedzeń, nie jest zapewne perłą literacką czy teatralną; jednocześnie, podobnie jak inne utwory Witkiewicza, stwarza pokusę dowolności, jeśli teatr nie potrafi ujawnić ukrytego planu tej dramaturgii, który nadaje jej znamię niepowtarzalności, a który wolno nazwać egzystencjalnym. Mówię o metafizyce Witkacego.
Inscenizacja Jarockiego uderza koronkową robotą, przynajmniej w porównaniu do pierwszego wystawienia przez niego tej sztuki w 1964. Jest ekspresjonistyczna par excellence. Ma to ją uczynić odkrywczą i przenikającą głębie Witkacego, oporną na zarzut powierzchowności. Aby stworzyć pożądane napięcie emocji i wyrazu, reżyser uwznioslił matkę, a upodlił maksymalnie syna.
Na scenie pojawił się Leon łysy, bezkształtny jak ameba, od razu moralne i intelektualne zero. Od pierwszej sceny pokazany został jako przykład człowieka bez właściwości, sparaliżowanego przez własną niemożność, którego stać jedynie na wyrażanie siebie poprzez sposób mówienia i zachowania. Sposób mówienia jest niedorzeczny: ważne w nim staje się nie to, "co" się mówi, ale "jak". Marek Walczewski skracaniem i wydłużaniem sylab akcentuje sekwencje dosyć nieoczekiwane, zmienia modulację, tempo, timbre głosu, od szeptu przechodzi w krzyk; wypowiada swoje kwestie niczym derwisz w transie. Intelektualna zawartość zdań nie tylko się ulatnia, ale zostaje skompromitowana i zamiast świadomości wyraża nieokiełzaną podświadomość. Sposób zachowania jest minoderyjny: gesty-znaki, uwyraźniające tradycyjne motywy, ustępują seriom zachowań nie-umotywowanych - poziomych, okrągłych, wahadłowych, podległych jedynie prawom geometryzacji. Ośmieszają one w naszych oczach Leona, jak pokaz akrobatyczny z szafą wyłamujący się spod praw fizykalnej determinacji. Gdyby jeszcze te zachowania przynajmniej odpowiadały słowom, niestety, są nie a propos!
Tak zarysowana postać nie może mieć żadnego własnego życia; w zasadzie z Leonem wszystko już się stało w pierwszym akcie, w drugim jest tylko ziewnięcie. Kiedy ta bezkształtna ameba okazuje się sutenerem własnej żony, szpiegiem i utrzymankiem, odczuwamy jedynie mściwą satysfakcję, parszywa esencja zrodziła parszywą egzystencję. Leon przypomina manekina poruszającego się w takt wykoncypowanego mechanizmu, a nie człowieka, istotę obdarzoną wolnością, a u Witkiewicza ponadto zdolnością do przeżywania uczuć metafizycznych.
Matka, oczywiście, nie jest na scenie nałogową alkoholiczką (jak u Witkacego), ani nie wyje, lecz ładnie nuci piosenki, ubrana schludnie w biały peniuar z włóczki, i to własnej roboty, typowa melancholiczka. "Czy dokonałam czegoś nadzwyczajnego? Nie, nic... jestem pospolita kwoka i nic więcej". Ale w przedstawieniu reżyser nie pozwolił jej mówić o sobie tak brzydko, te zdania zostały wykreślone. Matka jest wiecznie zajęta pracą, lecz nie praca ją determinuje, ale "wyrażanie siebie". W myśl projektu reżysera sposób mówienia i zachowania matki musi stanowić kontrast do sposobu bycia Leona; inaczej nie będzie ekspresji, ani w ogóle sztuki. Ewa Lassek gra cały czas "odśrodkowo", jakby na jej życie nic zewnętrznego nie miało wpływu. Jest skupiona, powściągliwa, przykuta do krzesła, mówi głosem monotonnym, z odcieniem smutku i rezygnacji. Od początku do końca gra typową matkę, która uczyniła ofiarę z własnego życia dla syna i chociaż uważa jego idee za pomylone, w nim samym dopatruje się nadzwyczajności. Jest codzienna i wciąż ta sama. Nie zmienia się nawet po śmierci; kiedy wstaje z grobu jako młoda kobieta, ma tak samo zapadnięte oczy i ubrana jest w swój biały peniuar.
Stosunek matki do syna jest osią przedstawienia. Miejsce uczuć zastępuje w nim mówienie o uczuciach, których nie ma. Apogeum tego przynosi scena, w której szafir włóczki zalewa całą przestrzeń, a wykolejony syn próbuje znaleźć ukojenie na łonie matki zwijając się w pozycji embriona. W przejściu do finału ekspresyjność słabnie, ustępując miejsca nadrealizmowi. Ukazują się oto nieboszczka matka, nieboszczyk ojciec, nieboszczka siostra matki - nie jako zjawy, ale realne postacie, a wśród nich na tym samym planie kręci się Leon z grubym sznurem, postanowiwszy dokonać samosądu. Między żywym a umarłym nie ma żadnej różnicy, akcja toczy się w nieokreślonym "wszędzie i nigdzie". W ostatniej scenie pojawiają się robotnicy w maotsetungowskich uniformach i to oni sądzą "w imieniu mdłej demokracji".
Sztuka Witkiewicza tekstem swoim odnosi do przyszłości, do czasów, w których ludzie nie będą już posiadali uczuć metafizycznych, a nieliczni osobnicy - tacy jak Leon, który mówi o sobie, że jest wyjątkiem - zdolni do przeżywania metafizycznego niepokoju, ale nie zdolni do żadnej jego realizacji, czyli potencjalni twórcy, zamykani będą w specjalnych zakładach. Inscenizacja Jarockiego odnosi do teraźniejszości. Interpretacja ekspresjonistyczna może być odczytana tutaj jako ukryta polemika z mitem dobrze zapowiadających się młodych twórców, którzy pokazani zostają jako potencjalnie martwi w punkcie wyjścia i zeszmaceni w punkcie dojścia. Dlatego właśnie reżyser upodlił Leona, a uwznioślił matkę, choć można było odwrotnie. Może ona również mieć wymowę polityczną, która czyni z "Matki" sztukę z tezą, przyznajmy, historiozoficznie mało wybredną. Osiągnął przez to Jarocki głębsze wejrzenie w witkacowską dramaturgię niż ci, którzy jak Puzyna domagali się wystawiania jej bez udziwnień, grubo, czytelnie. Pokazał, że potrafi odczytać ją wieloznacznie, a zrozumiale. Nie udało mu się jednak chwycić Pana Boga za palec u nogi. Ekspresjonizm nie odsłonił ukrytego w tej sztuce planu egzystencjalnego. Reżyser nie dotarł do metafizyki Witkacego; może nie chciał, może jej nie docenił. A jednak nie ma teatru Witkacego bez metafizyki Witkacego, podobnie jak teatru {#au#940}Sartre'a{/#} bez metafizyki Sartre'a, czy teatru {#au#321}Camusa{/#} bez metafizyki Camusa, ponieważ właśnie metafizyka, a nie wielość rzeczywistości jest do odkrycia w teatrze i stanowi wielką szansę teatru. Bez niej dzisiejszy teatr może być tylko narkotykiem. A może "w obecnej naszej fazie nie zasłużyliśmy na nic innego, jak na najpodlejszego gatunku narkotyk ku celu uśpienia w nas artystycznego, przeszkadzającego w automatyzacji, metafizycznego niepokoju"? Co posępnie konstatował Witkacy.