Artykuły

Miał być tłumaczem, został dyrygentem

- Jestem świadomy, że każdy teatr jest jak las. Wolno rośnie, szybko płonie. Buduje się go długo, zniszczyć można łatwo - mówi Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy.

Marta Leszczyńska: Już jutro bydgoska premiera "Potępienia Fausta" i początek Festiwalu Operowego. Nerwy są?

Maciej Figas: - Oczywiście. Jutrzejszy wieczór może przynieść wiele niespodzianek - i dobrych, i złych.

Zaglądał pan na próby?

- Byłbym bardzo nierozsądnym dyrektorem opery, gdybym nie sprawdzał, jak idą przygotowania do najważniejszej premiery w roku. Życie teatralne nauczyło mnie jednak, żeby niczego nie przesądzać, bo jeżeli coś idzie nadspodziewanie dobrze, to wcale nie gwarantuje sukcesu. I odwrotnie, jeżeli coś rodzi się w wielkich bólach, niekoniecznie skończy się porażką.

Z tym spektaklem było dużo problemów?

- Od początku nie miał szczęścia. Kierownictwo muzyczne najpierw miał sprawować Wojciech Rajski. Niestety, pewnego dnia odebrałem od niego telefon z fatalną wiadomością. Musiał zrezygnować ze względu na poważne schorzenie ręki, które odezwało się w najgorszym dla nas momencie.

Ale z tego kłopotu chyba udało się wybrnąć szczęśliwie? Do współpracy zaprosił pan Michała Klauzę, który bardzo dobrze zna "Potępienie Fausta".

- To, że udało się go pozyskać, było zrządzeniem losu. Nie wiem, kto inny uratowałby nas w tej kryzysowej sytuacji. Czasu było mało, a tytuł uchodzi za niezwykle trudny.

Potem namieszali soliści.

- Byłem bardzo rozczarowany, kiedy kolejno rzucali ręcznikiem, tłumacząc się mniej lub bardziej zręcznie najróżniejszymi względami. Zrobili to Janusz Ratajczak, Paweł Tołstoj i Tadeusz Szlenkier. To nie jest miłe dla dyrektora teatru, kiedy mając na etacie trzech tenorów, dowiaduje się, że właściwie jest skazany na artystów gościnnych, a na żadnego ze swoich nie może liczyć. Mam nadzieję, że jest to wyjątkowa sytuacja i nie zmieni mojego myślenia o sposobie zatrudniania solistów w operze. Oczywiście drżałem też o naszego reżysera, Macieja Prusa, który też ma swoje problemy zdrowotne.

Można powiedzieć, że sam pan się o to prosił. Nie bez powodu "Potępienia Fausta" nie gra żaden teatr operowy w Polsce.

- Lubię takie wyzwania, bo często tytuły, których realizacja wydaje się przedsięwzięciem niemożliwym - przynoszą nadspodziewany efekt. Wiem, że podejmuję ryzyko, ale nigdy nie robię nic pochopnie. Mamy świetnych realizatorów, a samo dzieło na pewno jest bardzo ciekawe i nie zasługuje na zapomnienie, którego doświadcza w naszym kraju.

Ta sama brawura towarzyszyła panu w 1994 r., kiedy organizował pan pierwszy festiwal w niedokończonym budynku Opery Nova. Niektórzy mówili, że niespełna 30-letni wówczas dyrektor Maciej Figas porywa się z motyką na słońce.

- Był to dość szaleńczy krok. Dziś, gdybym miał to robić drugi raz, zastanawiałbym się trzy razy dłużej.

To co wtedy sprawiło, że na samym początku kariery tak pan zaryzykował?

- W tamtych czasach, uważam, nie można było tego rozegrać inaczej. Budowa opery w Bydgoszczy była jedną z tzw. inwestycji centralnych, czyli wpisanych do budżetu państwa. Jak wiadomo, te inwestycje cieszyły się różną życzliwością władz. Były lata, kiedy opera nie dostawała żadnych pieniędzy lub tylko tyle, by zabezpieczyć plac budowy. Chciałem uzmysłowić bydgoszczanom, ale przede wszystkim władzom, że skoro ten obiekt już powstał, to nie ma sensu dywagowanie, czy lepiej zrobić w nim magazyn, czy fabrykę, ale trzeba go dokończyć zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Chciałem wbrew różnym niedowiarkom i pesymistycznym głosom udowodnić, że Bydgoszcz - miasto, które już wówczas miało sławę bardzo muzycznego, podoła utrzymaniu teatru operowego. Festiwal miał być przeglądem kilku bardzo różnych spektakli, które pokazałyby możliwości gmachu. Z tego względu zdecydowaliśmy się też pokazać "Straszny Dwór". Wcześniej miał premierę na deskach Teatru Polskiego. Chcieliśmy, by publiczność mogła porównać, jak prezentuje się w teatrze, ą jak na dużej scenie Opery Nova.

Ambitny plan.

- Nie gloryfikowałbym tej decyzji. Kiedy przejmowałem kierownictwo nad bydgoską operą, przedstawienia graliśmy kątem w Teatrze Polskim, którego dyrektor udostępniał nam scenę. Zależeliśmy jednak od jego decyzji, a spektakle odbywały się w jakichś kuriozalnych terminach - w niedzielę rano lub w poniedziałki i wtorki wieczorem. Po co było grać w ciasnocie, skoro nad rzeką stał wielki, dający ogromne możliwości gmach? Chyba każdego na moim miejscu korciłoby, aby jak najszybciej się przeprowadzić. Kiedy obejmowałem stanowisko dyrektora opery, miałem okazję zwiedzać obiekt w stanie surowym i ciągle powtarzam, że naprawdę nie trzeba było mieć wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie, jak w tym wnętrzu, które już wtedy robiło duże wrażenie, mogą wyglądać spektakle operowe.

Wrażenia na pewno robiła widownia, na której nie było wówczas ani jednego fotela.

- Na widowni ustawiliśmy 500 drewnianych krzeseł, wypożyczonych od wojska i zbijaliśmy je listwami w prowizoryczne rzędy. Przygotowania były prawdziwym wyzwaniem. Było zimno, wszędzie straszył goły beton, w pomieszczeniach unosił się pył. Ściągaliśmy agregaty prądotwórcze, a wnętrza ogrzewały wielkie dmuchawy pożyczone od firm budowlanych. Proszę sobie wyobrazić pracę orkiestry w takich warunkach, budowlany kurz dostawał się we wszystkie zakamarki instrumentów i urządzeń technicznych.

Dyrektorzy oper, których zaprosiliście na festiwal, nie pukali się w czoło, zastanawiając się, co ten młokos z Bydgoszczy wyprawia?

- Ich reakcja była przesympatyczna. Pamiętam, że były to wtedy takie uznane nazwiska jak Sławomir Pietras czy niedawno zmarły Antoni Wicherek. Do mojej inicjatywy podeszli niezmiernie życzliwie. Nie tylko przyjechali ze swoimi spektaklami w takie warunki, ale także ulgowo skalkulowali koszty. Dziś pewnie byliby posądzeni, że defraudują środki na swoją działalność, wówczas zrobili to bez wahania.

A jak zachowała się publiczność? Nie bał się pan, że mimo zaproszenia doskonałych teatrów festiwal organizowany w spartańskich warunkach będzie wygwizdany?

- Pamiętam, jak apelowałem w "Gazecie Wyborczej", by panie nie zakładały długich sukien, którymi zamiatałyby kurz z podłogi. Oczywiście nikt mnie nie posłuchał. Goście zaskoczyli mnie i pojawili się w eleganckich strojach, jak na wielką galę operową przystało.

I jakie były reakcje?

- Ci, którzy to wspominają, nie żałują i traktują to jako jedną z najpiękniejszych przygód związanych ze światem operowym w swoim życiu. Jakoś nikt nie zrażał się unoszącym się w powietrzu kurzem, koniecznością strzepywania pyłu z ramion marynarek, czy poszarzałymi dołami sukien, czy nogawek spodni. Nieoczekiwanie też w tych gołych ścianach wszystko świetnie zabrzmiało. Pojawiły się nawet głosy, że może nie warto wykańczać wnętrza, że trzeba zrezygnować z tynków, okładzin, by tak dobrej akustyki nie zepsuć.

Ten entuzjazm od razu udzielił się władzom centralnym, które dzieliły pieniądze na instytucje kulturalne?

- Festiwal bez wątpienia spełnił swoje zadanie. Udało się dzięki niemu wypromować Operę Nova. W kolejnych latach na dokończenie zaczętej jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku budowy przyznawano coraz większe pieniądze. To był bardzo miły moment, bo nie ukrywam, że na początku nie wszyscy mi dopingowali. Teraz, kiedy patrzę, jak rozwija się opera, staram się nie myśleć o tamtych trudnościach. Patrzę w przyszłość. Cieszę się, że udało mi się skompletować dobrą kadrę kierowniczą i zespoły, które są naszą świetną wizytówką.

Który z tych wszystkich dotychczasowych festiwali najbardziej panu zapadł w pamięć?

- Było wiele przedstawień, które wręcz niespodziewanie rzucały publiczność na kolana. Ze śmiechu płakałem na musicalu Teatru Muzycznego w Gdyni - "Spamlot, czyli Monty Python i święty Graal". Były i łzy wzruszenia. Policzki wycierałem na "Wertherze" Masseneta, który na festiwal przywiózł Teatr Wielki z Poznania. Poruszyła mnie niezwykle "Alcina" Haendla, którą na szósty festiwal przywiozła z Rygi Łotewska Opera Narodowa. Spektakl reżyserowała Kristina Wuss. Zachwycił mnie jej pomysł na inscenizację i właśnie dlatego zaprosiłem ją później do reżyserowania naszej "Rusałki".

Nadal z przyjemnością siada pan na widowni. Czy lubi pan wciąż stawać za pulpitem dyrygenta?

- To dla mnie nadal wielka frajda. Pasja, która we mnie nie gaśnie. Mimo wielu obowiązków administracyjnych zawsze z radością chwytam za batutę.

Pasję do muzyki ma pan chyba zakodowaną w genach. Pana ojciec był przez wiele lat czołowym śpiewakiem Opery Bałtyckiej.

- Na pewno, choć to, kim zostanę w przyszłości, wcale nie było przesądzone. Teraz, kiedy patrzę na mojego syna, który wciąż zastanawia się, jaką pójść drogą w życiu, trochę widzę siebie sprzed lat.

Namawia go pan na przyszłość muzyczną?

- Skończył podstawową szkołę muzyczną, ale nie kształcił się już dalej w tym kierunku. Nie naciskałem na niego, bo i na mnie nikt nie wywierał presji. Miałem wiele różnych planów, kompletnie niezwiązanych z muzyką. Myślałem o anglistyce lub skandynawistyce. Dużo nie brakowało, a byłbym dzisiaj pewnie tłumaczem. Nikt się tym moim rozterkom nie dziwił. To były takie czasy, kiedy ludzie sztuki zwykle mieli też inne zawody. Wykształcenie muzyczne nie było traktowane jako pewna przyszłość, która pozwoli utrzymać rodzinę. Mój ojciec był inżynierem. Jego siostra, też śpiewaczka operowa, była geografem. Tak robili wszyscy. Choćby słynny Wiesław Ochman, z wykształcenia inżynier ceramiki.

To co się stało, że jednak wybrał pan w życiu muzykę?

- Ja wierzę w opatrzność. Chociaż muszę przyznać, że ten inżynierski, matematyczny umysł mojego ojca też jakoś odzywa się w genach. Zawsze myślę, że to dzięki niemu mogę być artystą na scenie i jednocześnie zajmować się wszystkimi prawnymi i ekonomicznymi sprawami związanymi z prowadzeniem opery jako instytucji.

A dlaczego jak ojciec nie został pan śpiewakiem?

- Odpowiem trochę żartobliwie. Pamiętam ojca, który zawsze musiał bardzo dbać o gardło i struny głosowe. Przed premierami był nawet przesadnie ostrożny. Nigdy nie jadł lodów, zawijał się w szalik, w domu zamykał okna i pilnował, by nie robiły się przeciągi. Jakoś nie umiałem w podobny sposób wyobrazić sobie siebie w przyszłości.

Za to z batutą w ręku tak?

- Dyrygenturą łatwo się zafascynować. Jest marzeniem wielu muzyków.

Co jest w tym pociągającego?

- Możliwość kreowania czegoś, wpływanie na kształt dzieła muzycznego. Prowadzenie orkiestry jest jak malowanie obrazu. Wyobrażam sobie, że malarz, kiedy ma wpływ na dobór farb, na linie, które powstają pod pędzlem, czuje równie wielką satysfakcję. Oczywiście rola dyrygenta jest bardziej odtwórcza, mimo to skala problemów, na jakie ma wpływ, jest niezwykle podniecająca. Niewielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę i dlatego jest w tym coś wręcz magicznego. Bo oto stoi człowiek przed dużym zespołem, wykonuje dziwne ruchy, orkiestra gra, a wszyscy się zastanawiają, czy to rzeczywiście on tak wpływa na grę muzyków, czy to jakaś tajemnicza mistyfikacja. Dyrygent jest trochę iluzjonistą. Publiczności zawsze pozostaje pytanie, na ile to, co on robi, jest sprytną sztuczką, na ile iskrą bożą.

Jakie dzieła pobudzają w panu tę iskrę najsilniej?

- Na pewno są to utwory Pucciniego. Doskonale czuję się, prowadząc orkiestrę w "Tosce". Niezwykłych wzruszeń dostarcza "Rusałka" Dvoraka, ale wspomniałbym też "Zemstę Nietoperza", którą uważam za wielki przebłysk geniuszu Straussa.

To sztandarowe tytuły Opery Nova.

- To prawda. Chyba właśnie to lubię w swojej pracy najbardziej. Będąc dyrektorem decydującym o repertuarze, mam szansę jako dyrygent realizować to, o czym zawsze marzyłem.

Długa jest lista tych muzycznych marzeń?

- Jak i lista tytułów, za którymi bardzo tęsknię. Do takich oper należy choćby "Turandot", którą realizowałem przed laty.

Jestem świadomy, że każdy teatr jest jak las. Wolno rośnie, szybko płonie. Buduje się go długo, zniszczyć można łatwo.

***

JUTRO "POTĘPIENIE FAUSTA"

Zgodnie z tradycją Bydgoski Festiwal Operowy otworzy premiera w wykonaniu gospodarzy, czyli zespołu bydgoskiej Opery Nova. Melomani zobaczą "Potępienie Fausta" Hectora Berlioza. - Ci, którzy będą w tym przedstawieniu szukać "Fausta" Goethego, nie znajdą go - uprzedza reżyser Maciej Prus. - Berlioz zrobił coś, czego dziś tak chętnie podejmują się współcześni dramaturdzy. Nie odwoływał się do oryginalnego dramatu, ale do adaptacji Nervala i ingerował w tekst tak dalece, że można to nazwać swobodną interpretacją. Nie interesował go wątek fabularny. Na jego kanwie tworzył pojedyncze sceny liryczne - opisywał sny, wrażenia, spotkania bohaterów. To trochę jak u Felliniego w "Osiem i pół" - opowiada Prus. Michał Klauza, sprawujący kierownictwo muzyczne, jest zachwycony językiem muzycznym Berlioza. - Kompozytor nakreślił bogaty wachlarz emocji i namalował dźwiękiem niezwykłe obrazy, wbrew pozorom bardzo prostymi środkami - opowiada dyrygent. Berlioz wyprzedził "Faustem" swoje czasy. Opera powstała w 1846 r. Wówczas nie było możliwości technicznych, by utwór wystawić na scenie tak, jak by tego chciał autor. Pierwsze wykonanie było kompletną klapą. Opera Paryska wystawiła tylko dwa spektakle, trzeci odwołała. "Faust" Berlioza jest też ogromnym wyzwaniem dla solistów.

Ewelina Rakoca, która zagra rolę Małgorzaty, przyznaje, że przygotowania do premiery były wyjątkowo stresujące. - Partie wokalne rzeczywiście są trudne, a tak się złożyło, że solistami są bardzo młodzi śpiewacy. Denerwuję się bardzo, ale nie zamieniłabym tych ostatnich tygodni na nic innego - mówi Rakoca.

Trudne zadanie czeka balet. - To co zobaczymy, to teatr ruchu, gdzie każdy gest i mimika mają swoje określone znaczenie - zdradza choreograf Jacek Przybyłowicz. Soliści, chór i balet na scenie poruszać się będą na tle monumentalnej scenografii wg projektu Arkadiusza Chrustowskiego. Do wykonania ważącej 24 tony konstrukcji użyto aluminium. Pionowa ściana o wysokości 7 m na planie półokręgu wypełnia całe tb sceny. Scenografię już w ubiegłym tygodniu przywiozły trzy tiry z Austrii. - Wygląda imponująco, choć jest ascetyczna. Ma być to przestrzeń pozbawiona dosłowności, która ożyje dzięki grze świateł - mówi Chrustowski. Dla autorki kostiumów Jagny Janickiej "Potępienie Fausta" jest opowieścią o współczesnym człowieku. - Żeby podkreślić uniwersalność tej historii, zrezygnowałam ze strojów charakterystycznych dla epoki. Nazwałabym je "kostiumami ideami" - mówi Janicka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji