"Matka" klasyczna
"Matki" {#au#158}Witkacego{/#} w Teatrze Kameralnym słucha się gładko jak klasycznego sonetu: kunsztowny układ rymów, precyzyjne rozłożenie akcentów, elegancka, ekonomiczna ekspresja całości. Znak plastyczny nigdzie nie przesadzony, aktorzy poruszają się po scenie złapani nieomylnie w siatkę znaczeń. Żadnych szumów informacyjnych, chaosu, każdy ruch niezbędny, każda kwestia dialogu celowa, komunikat czytelny i jasny jak matematyczne równanie.
To dążenie do ładu, do harmonii jest świadectwem konsekwentnie uprawianego stylu teatralnego. W pierwszej chwili spektakl fascynuje - mistrzowska, doskonała robota; ale potem... Potem przychodzi wspomnienie rozwichrzonego "Witkacego" Szajny i już wiem, czego mi brak w przedstawieniu Jarockiego i czego w jego teatrze nie zobaczę. Już wiem, dlaczego ta "Matka" nie potrafi mną owładnąć bez reszty, chociaż prowadziłabym na nią młodzież szkolną, aby zrozumiała Witkacego. Ale czy odbiór sztuki to tylko zrozumienie, czy odbiór sztuki to tylko wyczerpanie sensów zdań dialogu, sensów plastycznych znaków, sensów ruchu scenicznego? Nie nawołuję do programowego irracjonalizmu, do bełkotliwych niejasności - ale uważam, że prawdziwa wielkość sztuki polega na wyzwalaniu emocji, uczuć nieprostych, których przedmiot nie zawsze jednoznacznie potrafimy wskazać. A teatr Jarockiego, racjonalistyczny, zrównoważony, teatr, w którym nie ma miejsca na wątpliwość, gdzie panuje wzorowa dyscyplina artystyczna, funkcjonuje jak nowoczesna maszyna. W tej funkcjonalności wszystkich elementów spektaklu, w ich nienagannej architekturze jest duch nowoczesności zmatematyzowanej, nowoczesności, od której w sztuce uciekamy. Ten teatr można w całości akceptować, lub w całości odrzucać. Akceptować nie mogę, lojalnie byłoby przeto recenzji z przedstawienia nie pisać. A przecież teatr Jarockiego jest zjawiskiem zbyt znaczącym na mapie teatralnej kraju, aby o nim milczeć. Powiem więc: jeśli powinniśmy mieć w Polsce prawdziwie klasyczny teatr narodowy - a o jego potrzebie nikt chyba nie wątpi - jego kierownikiem artystycznym uczyniłabym właśnie Jerzego Jarockiego. Takiego ucha dla tekstu dramatycznego, takiej skromności wobec niego nikt inny w Polsce nie ma. Zresztą sam Jarocki w podobnych słowach wypowiedział się na temat roli reżysera w wywiadzie opublikowanym w "Polityce".
Tak - quais-obiekiywnie oddawszy sprawiedliwość stylowi Jerzego Jarockiego przyjrzyjmy się krakowskiemu spektaklowi "Matki".
Akt I rozgrywa się na scenie prawie pustej. Duże tanie szafy, stół, krzesła. Matka (Ewa Lassek) równie precyzyjnie monologuje jak robi na drutach. Z każdego zdania aktorki powstaje rys postaci - ściśle według recepty autora - "pospolitowanej i dystyngowanej" zarazem. Tonacja sceny biało-czarna. Brudno-białe kostiumy - wszystko robota szydełkowa. Zauważmy jakie misterne nici utkał tu reżyser, jak skończone motywacje. Leon Węgorzewski "wysysa" przecież swoją matkę, żyje z pracy jej rąk - mamy tego prosty znak w kostiumie. Ponadto Leon jest zbuntowanym artystą - nosi się więc z cygańska, byle jak - i to odnajdziemy w szydełkowym jego sweterku. Leon podejmuje prometejskie zadania, chce ocalić indywidualność przed powszechnym zglajszachtowaniem? Każemy mu wygłaszać monolog i dźwigać mozolnie na własnych barkach szafę - o nędzo współczesnych Atlasów!
Rzeczywistość jest nędzna, bezsensowna i wulgarna - i oto Matka z bezmyślną miną wybiera łapami makaron z wazy i żuje go w przeraźliwym majestacie tępoty.
W akcie II króluje fałszywy blichtr. Sprzęty te same, powleczone tanią pozłotką. Matka wciąż przy robótce, strój bez zmian. Ojciec żony Leona, Apolinary Plejtus, chce jej objawić rewelacje na temat podejrzanych źródeł dochodów córki i zięcia. Matka ucieka z labiryntu przemówień wysnuwając zbawczą nitkę włóczkową z szafy. Potem wpadają w szaleńcze tango argumentacji. Wbiega wyfraczony, wściekły Leon. Koniec z robótkami - i zewsząd - z szaf, które gwałtownie otwiera, z sufitu - sypią się kłęby ciemnoniebieskiej włóczki. Scena-świat tonie w bezsensownych zwojach włóczkowego śmiecia. Na tym kłębowisku rozgrywa się prawdziwie liryczna rozmowa z matką, spiętrzony dynamizm plastyczno-ruchowy scen poprzednich rozładowuje się w kwestiach dialogu, które brzmią bardzo zwyczajnie, kunsztownie obnażone mówią najprościej o ludzkich uczuciach, o potrzebie miłości. Potem znów jest kabaret, Zofia Plejtus and heir boys, Lucyna Beer, Antoni Murdel-Bęski, przeskakujemy śmierć matki i szybko zmierzamy ku aktowi III. Tu znów według wskazówek autora - cmentarzysko, podłoga powleczona czarnym aksamitem, pokój bez wyjścia. Ale tej bezwyjściowości sytuacji, przymusu samotności, konieczności przedarcia się artysty ku własnej prawdzie, człowieka ku własnemu losowi widz chyba nie odczuwa. Nie tylko dlatego, że nie wierzy w uproszczoną symbolikę pokoju bez wyjścia. Nie znalazł przecież ich korzeni w aktach poprzednich, znalazł tylko grę, precyzyjną ekwilibrystykę aktorską i plastyczną, znak teatralny, który nie pozostawia miejsca niejasnego. I kiedy w epilogu "niestworzonych wydarzeń" tego aktu, nadkabaretu wskrzeszeń i zmartwychwstań, na scenę opuszcza się długa kolumna, z której wychodzą jednakowe, szare postacie zamaskowanych robotników - wizja przyszłości świata - i z wolna podejmują swój rytmiczny marsz w miejscu, przerażenie nasze jest absolutnie irracjonalne, nie znajduje żadnego oparcia w rozwoju scenicznych wydarzeń, jest reakcją na określoną, wyizolowaną plastyczną formę - jak w horror-filmach.
Dwojgu aktorom tego spektaklu należą się najwyższe słowa uznania. O Ewie Lassek, której szczególnym triumfem jest akt I, już pisałam. Dodam jeszcze, iż niezwykłe wyczucie słowa Witkacego, czułość na fizyczny, biologiczny niemal wolumen tego słowa sprawia, że wszystkie kwestie w ustach aktorki stają się budulcem realności, materialności postaci. Marek Walczewski (Leon Węgorzewski) jeszcze raz zadziwił niebywałą, cyrkową wprost sprawnością w żonglowaniu słowem i ciałem równocześnie. Monolog z szafą na plecach, ekwilibrystyka na chyboczącej szafie - zdaje się, że Walczewski ma ciało z gumy. A jak zwija się w embrionalny kłębek na kolanach Matki w akcie II! Taki jest więc ten teatr Jarockiego - budzi sprzeciw racjonalną oschłością i podziw dla doskonałości i precyzji rzemiosła.