Starcie physis z ideałem
"Po dwudziestu z górą latach wraca wreszcie na warszawski afisz jeden z największych przebojów scenicznych drugiej połowy dwudziestego wieku". Trudno nie zainteresować się tak sformułowaną zapowiedzią najnowszej premiery Teatru Powszechnego. I nie ma w tym stwierdzeniu przesady, bo mowa u "Białym małżeństwie" Tadeusza Różewicza, utworze również dziś zaskakującym aktualnością tematu.
Właściwie można by poprzestać na obszernym cytacie programu omawiającego tekst wyreżyserowany przez Grzegorza Wiśniewskiego i ze wszystkim się zgodzić. Rzeczywiście, jest to sztuka "przełamująca obyczajowe tabu". Nie ma też większego sensu zaprzeczać, że przejmuje "ostentacyjną otwartością, ale i głęboką mądrością w traktowaniu obsesji seksualnych". Dramat Różewicza - jeżeli nie "bije na głowę", to z powodzeniem konkuruje ze współczesną twórczością sceniczną, wciąż bowiem porusza wstydliwe tematy w o wiele bardziej atrakcyjny sposób, niż czyni to współczesna, często wulgarna dramaturgia, świecąca triumfy również na deskach stołecznych teatrów.
Sprawa komplikuje się jednak w momencie konfrontacji literatury z realizacją sceniczną. Wprawdzie reżyser, co jest widoczne niemal na każdym kroku, wsłuchuje się w głos autora - czasami nawet odnosi się wrażenie, że mamy do czytania z lekturą "Białego małżeństwa" strona po stronie - ale nie ma tu tak ważnego dla teatru nerwu. Spektakl właściwie nie wykracza poza historie rodziny, w łonie której toczy się walka ideału z rozbuchaną fizycznością. Fizycznością, która próbuje sięgnąć po kolejną ofiarę - wciąż niewinnie postrzegającą świat Biankę (Anna Moskal). Niby wszystko jest na swoim miejscu: bohaterowie, tak jak ich sobie wyobraził dramaturg, myśl utworu wyłuskana i nawet podkreślona. Sceny oniryczne zrealizowane śmiało. Tylko co z tego, chciałoby się powiedzieć. Poza nielicznymi momentami, kiedy to widz jest w stanie uwierzyć aktorom - tu wypada wspomnieć scenę "próby", w której dochodzi do "zbliżenia" pomiędzy smakującą swojej kobiecości Paulina (Paulina Holtz), a zaskoczonym dualizmem własnej natury Beniaminem (Adam Woronowicz), jak również ciekawie zagraną postać wciąż targanego namiętnościami Dziadka (Stanisław Brudny) - wydaje się, że całość położył właśnie zespół. Jeżeli to prawda, winą trzeba by obarczyć tych, od których najwięcej zależy. Zarówno Ojciec (Cezary Żak), jak i dwie "zasłużone" panie: Matka (Ewa Dałkowska) i Ciotka (Joanna Żółkowska) wydają się wychodzić na scenę uzbrojeni tylko w arsenał dość już zrutynizowanej techniki. Niestety, zbroja popularnego nazwiska okazuje się tym razem raczej listkiem figowym artystów.
Cóż z tego, że fabuła poprowadzona jest dość interesująco, a koncepcja Grzegorza Wiśniewskiego jest całkiem przyzwoita. Duża w tym zresztą zasługa wyrazistej scenografii. Jan Kozikowski zanurzając scenę w krwawej czerwieni, otaczającej nieśmiały błękit koła - bardzo przejrzyście uwydatnił starcie physis z ideałem. Tylko, że kto szuka przyzwoitości, powinien spędzić czas na tradycyjnym obiedzie przy rodzinnym stole. A teatr powinien drażnić, może nawet odbierać apetyt do jedzenia w zamian za to dając powody do przemyśleń. Szkoda, jeśli są to jedynie smutne refleksje na temat kondycji sztuki scenicznej.