Artykuły

Chłopak ze Zduńskiej Woli

- Robiłem co mogłem, trochę się czasami podtapiałem, ale do tej pory jestem na powierzchni i jakoś się trzymam. Czasem się napiję tej wody i zachłysnę, a czasami sobie spokojnie oddycham - mówi RAFAŁ KRÓLIKOWSKI, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

- DLACZEGO został pan aktorem?

- Nie do końca byłem świadomy swego wyboru, trochę był w tym wpływ mojego brata Pawła, który skończył wcześniej szkołę teatralną we Wrocławiu. Kiedy słuchałem jego opowieści ze szkoły i planu filmowego, to myślałem, że jest to coś, co potrafiłbym robić. Wtenczas, w latach 80., ten zawód wydawał mi się takim światem wolności, w którym ludzie inaczej żyją. Lepiej, fajniej, bogaciej.

- Jak czuł się chłopak z małej Zduńskiej Woli w warszawskiej szkole teatralnej, miał kompleksy?

- To był mój duży problem. Do szkoły teatralnej nie dostałem się od razu, zdawałem najpierw do łódzkiej, potem krakowskiej i dopiero takim ostatnim rzutem na taśmę, dostałem się do warszawskiej. Warszawy się trochę obawiałem, myślałem: za wysokie progi... Nawet po skończeniu szkoły, gdy spotykałem znane osobistości, czułem tremę. Z czasem ochłonąłem. Teraz, kiedy jestem poza metropoliami i ktoś mnie prosi o spotkania, także z młodzieżą, nie odmawiam. Staram się im pokazać, że nie jestem jakimś tam gwiazdorem z ekranu, niedostępną dziwną istotą, tylko normalnym facetem, wywodzącym się z takiego środowiska jak oni. I staram się im uświadamiać, że każdy może zaistnieć w świecie. Chociaż teraz młodzież ma łatwiejszy, niż ja kiedyś miałem, dostęp do wszystkiego.

- Ma pan opinię artysty, któremu popularność nie uderzyła do głowy, chociaż mogła. Dostał pan nagrodę za rolę już w spektaklu dyplomowym, zaraz też rolę w filmie Andrzeja Wajdy "Pierścionek z orłem w koronie" i angaż do warszawskiego Teatru Powszechnego...

- Był angaż w Teatrze Powszechnym od razu, ale nie było od razu dużych ról, musiałem poczekać troszeczkę. Spotkanie z Wajdą i debiut przed kamerą był dla mnie bardzo wówczas onieśmielający, czułem się trochę przytłoczony wielkością tego, czułem się rzucony od razu na głęboką wodę. Robiłem co mogłem, trochę się czasami podtapiałem, ale do tej pory jestem na powierzchni i jakoś się trzymam. Czasem się napiję tej wody i zachłysnę, a czasami sobie spokojnie oddycham. Tak już jest w tym zawodzie, że czasami przychodzą takie fale, jeśli już jesteśmy przy wodzie, są momenty, kiedy jest dużo pracy i jest fantastycznie. Czasami jest jej nawet nadmiar, że nie ma się czasu na prywatność, a są momenty jakiegoś zapomnienia i wtenczas człowiek siedzi, nudzi się i wkurza, że nic się nie dzieje.

- Zbyt wiele tych momentów zapomnienia pan akurat nie miał, grając w wielu serialach, w filmach fabularnych, o teatrze nie wspominając. Były kolejne nagrody za role, a mistrz Wajda znowu zaproponował udział w swoim filmie. I to jedną z głównych ról w narodowej komedii, jaką jest "Zemsta". Trudne to było zadanie?

- To było olbrzymie wyzwanie. Duża produkcja, wspaniali partnerzy, do tego jeszcze zima, strasznie więc niesprzyjające warunki. Ale, w porównaniu z pierwszą moją rolą w filmie Wajdy, zdecydowanie pewniej już stałem na nogach. Wiedziałem, co i kogo chcę zagrać i co mógłbym zaproponować w komedii, bo już byłem po takim przedsięwzięciu, które się nazywało "Pół serio", po kilku rolach teatralnych, które były bliskie komedii. Wiedziałem, że czasami potrafię rozśmieszać..

- Miał pan w tym zawodzie swojego mistrza?

- Ze wspaniałymi mistrzami i aktorami spotkałem się w szkole teatralnej. Byłem studentem Ryszardy Hanin, Aleksandry Śląskiej, Jana Englerta, Zofii Kucówny,Wiesława Komasy. Spotkałem się z panem Andrzejem Wajdą, Andrzejem Łapickim, Władysławem Kowalskim. Współpracowałem z reżyserami Agnieszką Glińską, Maciejem Wojtyszką, i od nich bardzo wiele się nauczyłem. I myślę, że cały czas się będę uczył. I mam nadzieję, że te spotkania, które - mam nadzieję - będą w moim życiu zawodowym, nauczą mnie czegoś nowego. I to jest fajne w tym zawodzie. Że nie ma nic stałego, że co chwilę zmieniamy światy.

- Jest rola, o której pan marzy?

- Nie ma.

- Jedną z ulubionych komedii Polaków jest film "Ciało" z 2003 roku. Rolę do odegrania miał pan tam szczególną - nieboszczyka. Ciężko grać, gdy nie można się odezwać?

- Oj, bardzo ciężko, bo człowieka wtenczas roznosi. Czasami koledzy mnie uciszali, gdy mnie ponosiło i chciałem im w czymś pomóc. Ale generalnie było to miłe przeżycie, dobra zabawa, ale też pewne nowe doświadczenie - spojrzenie na wszystko z innej strony, kiedy nic mnie nie obchodzi, bo mi powiedzą, gdzie mam leżeć. Więc mogłem spokojnie obserwować, co się wokół mnie dzieje. Tak jakbym był zawieszony nad całą ekipą i patrzył na wszystko z góry.

- Kiedy los jest wciąż łaskawy, powiększa się bardziej grono przyjaciół czy ludzi nieżyczliwych?

- Trudno mi oceniać, ale sam uważam z żalem i pewnym nawet bólem, że mam mniej czasu dla znajomych i przyjaciół, chociaż, prawdę mówiąc, przyjaciół zostawiłem w Zduńskiej Woli, bo w Warszawę wszystko wiąże się z pracą. Chyba im dalej w las, tym człowiek coraz bardziej samotny. Artysta - samotny... Mówię to z pewną przesadą, ale coś w tym jest. A czy jest jakaś złośliwości i zawiść? Na pewno jest, bo to są normalne ludzkie odruchy, gdy komuś innemu jakoś się powodzi. Ale nie jest to dla mnie aż tak dotkliwe, żebym miał z tym problem. Jakoś da się z tym żyć.

- Gdzie pan spędzi święta i noc sylwestrową?

- Wigilia będzie w domu, a sylwester w teatrze, gdzie gramy "Słomkowy kapelusz". Potem, chyba o północy, będę już znowu z dziećmi, rodziną i może jeszcze z sąsiadami. Bardzo chętnie usiądę sobie i odpocznę w domowej atmosferze.

- Co panu najbardziej smakuje z wigilijnego stołu?

- Pierogi z kapustą i grzybami.

- Życzę panu wielu nowych pięknych chwil w Nowym Roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji