"Dziady" w teatrze Grzegorzewskiego
Na początku był Wyspiański. Tak przynajmniej wynika z tekstu zamieszczonego w programie. Przedstawienie miało nosić tytuł "Wyspiański - sceny" i było - w zamierzeniu - kolejną autorską wypowiedzią Jerzego Grzegorzewskiego. Do materializacji idei ostatecznie nie doszło, zamiast scen z Wyspiańskiego powstał spektakl "Dziady - Improwizacje" opatrzony podtytułem: "sceny z poematu dramatycznego Adama Mickiewicza w układzie Jerzego Grzegorzewskiego". Podtytułem w istocie mylącym, albowiem mamy tu do czynienia nie tyle z montażem fragmentów z Mickiewicza ile - z próbą zmierzenia się z całością utworu, ogarnięcia wszystkich jego najważniejszych motywów i wątków, wpisania ich w jedną, spójną wizję sceniczną oprawioną ponadto własną scenografią i kostiumami. Wizję, moim zdaniem, porównywalną z najwybitniejszymi osiągnięciami inscenizatorskimi, z ,,Dziadami" Swinarskiego i Dejmka, choć zupełnie od nich odmienną.
Na początku miał być Wyspiański. Rzeczywiście, gdy oglądamy "Dziady - Improwizacje" dostrzegamy bardzo wiele odniesień do twórczości autora "Wyzwolenia". Widać je na przykład w pięknych kostiumach jednego z dwójki Guślarzy i Anioła Stróża wykorzystujących ludowe motywy strojów huculskich, a więc stanowiących czytelne nawiązanie do kostiumów zaprojektowanych przez Wyspiańskiego do "Bolesława Śmiałego". Zauważyć je można w otwierającej IV część, znamiennie przekształconej, scenie wywoływania widma Gustawa - przypominającej wprost scenę przywoływania Chochoła w "Weselu". Podobnych tropów i odniesień jest zresztą w spektaklu Teatru Studio o wiele więcej. Sądzę jednak, że dotyczą one raczej formy teatralnej, aniżeli sfery treści. Użycie pewnych, znanych skądinąd, znaków i symboli rozszerza oczywiście pole znaczeń, jednak dokonywana przez Grzegorzewskiego interpretacja utworu Mickiewicza odbywa się na innym, by tak rzec, piętrze. W przedstawieniach tego twórcy sfera wizualna, plastyka, odgrywała zawsze bardzo ważną, często pierwszoplanową rolę - w wypadku "Dziadów" akurat warto, jak sądzę, zmienić trochę perspektywę, by przyjrzeć się, jak Grzegorzewskł pracuje nad tekstem. W tej sferze bowiem dzieją się rzeczy najważniejsze.
Jak można było przypuszczać, reżyser bardzo zdecydowanie używa ołówka (skróty dotyczą około dwóch trzecich utworu). Wiele sekwencji wypadło w całości, inne zostały ze sobą połączone (podobnie jak niektóre postaci), z jeszcze innych pozostało tylko kilka krótkich, doskonale udramatyzowanych kwestii (podobnie zresztą jak kiedyś w inscenizacji "Wesela" w krakowskim Starym Teatrze, gdy z obszernej sceny Wernyhory reżyser skreślił wszystko prócz jednego tylko słowa: "Jutro!").
Zanim jednak o skrótach, powiedzieć trzeba o tym, co Grzegorzewski do tekstu dodał. A dodał bardzo niewiele: krótki fragment "Ustępu" III części zatytułowanego "Oleszkiewicz". W tej bardzo rzadko wprowadzanej na scenę partii "Dziadów" poświęconej Józefowi Oleszkiewiczowi - malarzowi i mistykowi zarazem (portret Mickiewicza pędzla Oleszkiewicza otwiera program do przedstawienia) autor "Dziadów" przeprowadza porównanie artysty z guślarzem-wizjonerem:
"(...) I któż on? - Polak, jest
malarzem.
Lecz go właściwiej nazywać
guślarzem,
Bo dawno od farb i pędzla
odwyknął;
Biblię tylko i kabałę bada,
I mówią nawet, że z duchami
gada."
Akurat tego fragmentu nie ma w przedstawieniu, choć być może pod jego właśnie wpływem zrodziła się koncepcja "Dziadów - Improwizacji" i postać, która w koncepcji tej pełni najważniejszą bodaj rolę: Stary Konrad (gra go Mieczysław Milecki). W dotychczasowych dziejach scenicznych utworu Mickiewicza zdarzało się już, iż reżyserzy "poprawiali" metrykę Konradowi (np. w "Dziadach" Macieja Prusa w gdańskim Teatrze Wybrzeże), nikt jednak nie poszedł tak dalego i nie wyprowadził ze swej decyzji tak istotnych konsekwencji. "Dziady" Grzegorzewskiego są więc projekcją pamięci Starego Konrada, który u kresu, u schyłku życia powraca do minionych zdarzeń, do przeszłości. Czego w niej szuka? Zapomnienia? Ukojenia? Pociechy?
Świadomość zbliżającego się końca, mądrość, jaką niesie wiek dojrzały, pozwala inaczej spojrzeć na wiele spraw, oddzielić rzeczywiste wartości od tego, co było tylko pozorem. Z tej perspektywy na przykład bunt młodego Konrada (oszczędny, skupiony Wojciech Malajkat), choć emocjonalnie umotywowany, wydaje się także nonszalanckim wybrykiem młodości. Młodości, która jeszcze bezgranicznie wierzy w swoją wszechmoc, w swą niczym nie ograniczoną potęgę. Domagać się od Boga rządu dusz? Jak nieodpowiedzialne były to porywy...
Z odległości minionego czasu blednie też dramatyzm przeżyć prześladowanej przez zaborcę młodzieży wieleńskiej, cichnie gwar politycznych dyskursów Salonu Warszawskiego, ograniczonego jedynie do kilku skonwencjonalizowanych postaci i sytuacji spuentowanych mocnym, drapieżnym monologiem Adolfa (Jerzy Dominik), zaciera się zupełnie wspomnienie balu u Senatora. Po cóż więc Stary Konrad uparcie powraca do przeszłości, skoro "wszystkie dziedziczne skarby znikły w czasu toniach"? Na pytanie to Grzegorzewski daje odpowiedź jednoznaczną: jedyną wartością, która może się oprzeć niszczącemu działaniu czasu jest sztuka, jest twórczość. Twórczość, która może być radością, choć najczęściej bywa udręką i cierpieniem. Dzięki niej właśnie możemy wyzwolić się z niewoli przemijania. W spektaklu Grzegorzewskiego najpełniejszym ucieleśnieniem twórcy jest postać nazwana Guślarzem II (dla odróżnienia od Guślarza z części IV), co w tym wypadku jest właśnie synonimem słowa "artysta". Guślarz II - postać zbudowana z ułamków kwestii Guślarza, by tak rzec, właściwego i fragmentów "Ustępu - Oleszkiewicz" (w tej rola Jerzy Zelnik) - to zarazem kolejne, pośrednie jak gdyby, wcielenie Konrada: pomiędzy naiwnymi złudzeniami młodości a zwątpieniem, jakie niesie starość.
Pisząc o inscenizacji Grzegorzewskiego, trzeba też zauważyć, iż reżyser - poddając tekst Mickiewicza bardzo subiektywnej interpretacji - zarazem go zuniwersalizował. Wyprowadził z opłotków "przeklętych" polskich problemów (narodowej martyrologii, spraw polsko-rosyjskich, które zawsze ciążyły nad inscenizacjami "Dziadów"), a także na swój sposób zdesakralizował. Mówiąc inaczej: w "Dziadach" Grzegorzewskiego najważniejsze jest nie to, co dzieje się pomiędzy niebem a ziemią, nie to, co na ziemi, lecz to, co w świadomości (lub jak kto woli: w duszy) artysty. Mianem artysty określić zresztą można w tym przedstawieniu nie tylko Konrada we wszystkich jego wcieleniach, ale i inne postaci na przykład panią Rollison. Ta rola najbardziej chyba odbiega od prezentowanych dotychczas koncepcji interpretacyjnych. Teresa Budzisz-Krzyżanowska nie gra, jak każe tradycja, bolesnej Matki-Polki, budzącej litość i wzruszenie swą miłością do syna tudzież kalectwem oczu. Ba, ona wcale nie jest ślepa... Powierzone jej interpretacji "Widzenie" Księdza Piotra traci swój religijno-mistyczny kontekst, wznosi się też ponad ból udręczonego macierzyństwa, staje się jeszcze jedną manifestacją potęgi twórczej wyobraźni, która "z duchami gada".
Już od ponad dwudziestu lat Jerzy Grzegorzewski tworzy swój własny, odrębny teatr. Choć pracuje w różnych miejscach, sięga po różne teksty - jego przedstawienia mówią w istocie o tym samym: o kondycji artysty, o jego niepokojach, zmaganiach z własną słabością, o syzyfowym dążeniu do doskonałości. Sam pewnie tych uczuć doświadcza, dlatego jego wypowiedzi teatralne - choć nieraz szokują swą formą - są niezwykle uczciwe, pozbawione kokieterii i pustego, nieodpowiedzialnego efekciarstwa. Podejrzewam, że - jak każdy wybitny twórca - Grzegorzewski jest człowiekiem - samotnym, rzadko znajduje partnerów, z którymi mógłby podjąć rozmowę. Podobnie jest i tym razem; obok ról prowadzących, obsadzonych przez aktorów, którzy teatralny język Grzegorzewskiego czują i rozumieją, są epizody, są miejsca słabsze, jak gdyby nie dopracowane do końca. Tak jak na obrazie: świetna kompozycja i nierówno położony werniks. Być może dlatego teatralne malowidła Jerzego Grzegorzewskiego szybko ciemnieją. Choć kto wie - może w tym właśnie ich największa siła...