Artykuły

Rusztowanie dla artysty

- Cały czas staram się realizować teatr, w którym wszystko będzie się zgadzało: treść, styl, forma, rzemiosło. Raz się to udaje lepiej, raz gorzej, ale jednemu jestem wierny: jak obiecywałem, w moim teatrze nie otwieramy siekierą puszki sardynek - mówi JAN ENGLERT, dyrektor Teatru Narodowego.

Jolanta Ciosek: - Kiedy rozmawialiśmy dzień przed Pańską nominacją na dyrektora Teatru Narodowego, powiedział Pan: "Aktor powinien mieć osobowość, charakter i talent. A dyrektor jeszcze armaty". Minęły trzy lata dyrektorowania - znalazł je Pan?

Jan Englert: - Może i znalazłem, tylko nie wiedziałem, że one mają taki rozrzut i będą strzelać również we mnie. Początki były bardzo trudne, później - trochę lżej, ale rozczarowania są bezustanne. Na posadzie dyrektora Teatru Narodowego po raz pierwszy w życiu poczułem, co to jest palpitacja serca. Wcześniej znałem ją jedynie jako pojęcie z melodramatu. Nawet jako rektor Akademii Teatralnej nie miałem "przyjemności" z nim obcować. Parę razy zaznałem już tego łomotu, nie w piersiach, ale w głowie. Nie życzę go największemu wrogowi.

- Ma ich Pan wielu?

- Zawsze ich miałem, a z czasem dyrektorowania przybyło ich. To naturalne.

- Czyżby uwiarygodnił się SMS, który otrzymał Pan po nominacji od jednego z kolegów: "Witamy w klubie samobójców"?

- Myślę, że to dopiero przede mną. Samobójstwem dla artysty nie jest podjęcie dyrekcji, ale jej zakończenie. Wtedy dopiero nastaje śmierć rzeczywista - na razie odbywa się cicha agonia. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że zakończenie pełnienia funkcji dyrektora Teatru Narodowego jest jak dwunastokrotna emerytura. Mam na myśli siłę stresu, który mnie czeka. Zanim odrobię kredyt zaufania jako artysta i kolega, minie sporo czasu. To naturalny bieg rzeczy, że zdetronizowany władca zawsze jest poniewierany i długo musi się odnajdywać. Jestem na taką sytuację przygotowany. No, chyba że uda mi się - ku uciesze potomnych - zejść w efektowny sposób "w trakcie".

- Wtedy efektownie przeszedłby Pan do historii, jeśli już nie ma Pan takiej gwaranqi jako aktor, reżyser i rektor.

- Do historii przejść łatwiej, niż z niej powrócić.

- Mieliśmy rozmawiać o Pańskich armatach, a Pan wciąż o końcu, zejściu, przejściu...

- O swojej przyszłości trzeba myśleć zawczasu.

- Obejmując Teatr Narodowy, marzyło się Panu stworzenie elitarnego salonu Warszawy.

- Częściowo się to udało. Myślę, że ten teatr traktowany jest - nawet przez nienawistników - serio. Sądzę, że udało się zbudować fundament czy raczej rusztowanie. Żyjemy w kraju, w którym z tysiąca aktorów rodzi się jeden rzemieślnik, podczas gdy naturalną proporcją jest: z tysiąca rzemieślników - jeden artysta. A my mamy samych artystów. Doróbmy się prawdziwego rzemiosła i na tym dopiero budujmy artyzm. Wszystko, co dotychczas robiłem jako aktor, reżyser, rektor i dyrektor, było budowaniem rzemiosła. I dodam megalomańsko: uważam się za dobrego rzemieślnika. Dlatego prowadząc Narodowy, chcę budować i buduję - raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem - solidne rusztowanie, na którym artyści mogą malować piękne freski. Niestety, czasami zdarzają się też bohomazy.

- Powstało więcej fresków czy bohomazów?

- Na dwadzieścia premier trzy uważam za nieudane. Tytułów nie wymienię, bo nie będę sobie strzelał samobójczych goli. Jest kilka wybitnych przedstawień. Dla równowagi także ich nie wymienię, zostawiając tytuły do subiektywnego wyboru.

- Zgodnie z obietnicą wyreżyserował Pan spektakl dopiero po dwóch latach od objęcia funkcji. Rzadko też jednak Pan gra - nie tęskni Pan za sceną?

- Oczywiście, że tęsknię do grania. Proszę sobie jednak wyobrazić, że jeśli reżyserzy obsadzają sztuki, w których jest rola dla faceta w sile wieku, to w ogóle nie biorą mnie pod uwagę. Nawet nie jestem w rezerwie, bo oni obsadzają piłkarzy, a ja jestem dla nich hokeistą - zmieniłem kategorię, gram w innej dyscyplinie. To dla mnie naturalne zjawisko, choć uwierające. Nikomu jednak nie narzucam swojej osoby. Obejmując dyrekcję, miałem pełną świadomość, że pójdę na artystyczny aut, mimo poczucia, że jestem w dobrym aktorskim okresie i miałbym ze sceny dużo do powiedzenia.

- Może reżyserzy boją się Pana, uchodzi Pan przecież za człowieka apodyktycznego?

- Bóg mi świadkiem, nie wiem, skąd się to wzięło. Zresztą jest wiele obiegowych opinii o mnie. Może dlatego, że zwykłem wypowiadać kategoryczne sądy? Nie lubię ględzenia nie na temat - wtedy przywołuję do porządku. Na pewno mam w sobie pewne cechy przywódcze, organizacyjne. Może przejąłem je w genach: brat tyle lat jest dyrektorem. W moim wypadku dochodzi jeszcze wieloletnie doświadczenie w Akademii Teatralnej. Tam nauczyłem się kompromisu, obiektywizmu...

- Są też tacy, którzy mówią: ma ogromne poczucie humoru, jest człowiekiem tolerancyjnym, ostrożnym, we wszystkim zachowującym umiar, nawet w piciu alkoholu i w hazardzie.

- Ostrożny nie jestem, raczej za dobry. Za daleko posunąłem się w tolerowaniu przeciwnika. Zaczyna mi to nawet wyglądać na jakiś straszliwy konformizm. Muszę to zmienić, bo jest opacznie rozumiane. Jeśli ktoś, kto prowadzi jakikolwiek dział publicznej pracy wykazuje tzw. dobrą wolę wobec podwładnych czy przeciwników - postrzegany jest jako człowiek słaby. Złapałem się na tym, że moi aktorzy myślą: A, z Englertem to się załatwi. To zły sygnał, bo powoduje wiele nieporozumień. Słuchania argumentów, obiektywizowania ataków nauczyłem się od Erwina Axera. To odstresowuje, ale jednocześnie jest odbierane jako oznaka słabości. Na razie wszystkie ataki przemilczam, żadnych wojen nie prowadzę, a tym bardziej prasowych, mimo ciągłych prowokacji z tamtej strony.

- Poczuł się Pan w roli worka treningowego?

- Od dawna nim jestem, i to z niewiadomych dla mnie przyczyn. Być może jest we mnie rodzaj prowokacji powodującej, że od dłuższego czasu cieszę się wyjątkową antypatią części krytyków. Nieraz myślę sobie: czy to bicie pięścią w nos bierze się z przekonania, że robię wrażenie człowieka nie do znokautowania?

- Może płaci Pan cenę za swoją bezkonfliktowość czy też dobroć, jak Pan to nazywa?

- Staram się być bezkonfliktowy. Tej sztuki nauczyłem się od momentu, kiedy zacząłem reżyserować. Jako aktor byłem trudny i konfliktowy. Z wiekiem człowiek łagodnieje i mądrzeje. Wiele doświadczyłem w teatrze i znam życie. Jednak byłem też szczęściarzem, który miał swoich mistrzów. Mogłem ich podglądać, ścigać się z nimi i wysysać z nich, co najlepsze. Dziś młodzi, często bezczelnie, sami uważają się za mistrzów. A nie daj Bóg, jak 30-latek osiągnie tzw. sukces. Na tym poprzestaje i zaczyna się zjadanie własnego ogona. A ja cały czas walczę o to, żeby Narodowy był miejscem, w którym młodzi, zdolni artyści zechcą wyrzucać z siebie swoje twórcze niepokoje. Niech się nawet buntują na to moje solidne rusztowanie, niech walczą, byle nie udawali helikoptera, będąc deskorolką.

Wie pani, co mnie w dzisiejszym świecie, a więc i w teatrze, najbardziej przeraża? Anarchia, brak jakichkolwiek zasad, którymi młodzi chcieliby się kierować. Brak podstawowych kryteriów wartości, zatracenie granicy między dobrem a złem, pięknem a brzydotą staje się dojmujące. To dotyczy artystów, krytyków, ale także publiczności. Coraz głośniejsi są ci, którzy chcieliby oglądać prawdziwą krew na scenie. Gdybym zrobił przedstawienie, w którym Otello naprawdę dusi Desdemonę, to tłumy waliłyby drzwiami i oknami.

- Przeraża Pana brutalność współczesnego teatru?

- Jestem ostatnim, który mówiłby, że czegoś nie wolno. Robię swoje, a ono jest różne od tego, co często widzimy w tzw. młodym teatrze. Nie akceptuję złej literatury, twórczej hucpy, prowokacji dla samej prowokacji. Cały czas staram się realizować teatr, w którym wszystko będzie się zgadzało: treść, styl, forma, rzemiosło. Raz się to udaje lepiej, raz gorzej, ale jednemu jestem wierny: jak obiecywałem, w moim teatrze nie otwieramy siekierą puszki sardynek. Jednak też nikomu nigdy nie wmawiałem, że to, co ja uważam za słuszne, jest naprawdę słuszne.

Oczywiście, istnieje granica tolerancji, szczególnie na chamstwo. Ono mnie ubezwłasnowolnia, a połączone z głupotą - przeraża. Zarówno w życiu, jak i w teatrze. Nie jestem też pozbawiony naszej szlacheckiej pychy, w myśl której wystarczy być człowiekiem inteligentnym, kulturalnym, przyzwoitym, mieć program i porządnie robić swoje. Otóż okazuje się, że to dziś nie wystarczy. Programem trzeba dać w pysk, to może wówczas ktoś go przeczyta. A jeśli jest się kulturalnym, to zwykle samemu dostaje się w pysk. Mimo to staram się trzymać tej "pysznej" zasady. Realizuję program, czyli próbuję reanimować polski repertuar z lat 60., 70., wystawiam ambitne teksty współczesne i dobrą klasykę zachodnią. Różne są tego efekty, ale nigdy poniżej normy.

- Czyżby Pan nie wiedział, że w opinii progresywnej krytyki taki program jest matecznikiem anachronizmu, nietolerancji i ksenofobii?

- Proszę pamiętać, że Teatr Narodowy zawsze był i jest punktem odniesienia wobec tego, co w ogóle dzieje się w polskim teatrze. Jeśli wczytać się w książkę Magdaleny Raszewskiej, córki profesora Raszewskiego, którą wydaliśmy z okazji przypadającego w tym roku 240-lecia naszego teatru, to bardzo wyraźnie widać, że zawsze był tym punktem odniesienia. Bez względu na to, czy był udany, czy nie. Ma opinię, że nigdy nie był udany, a jednak o nim się wciąż pisze, do niego odwołuje.

- Dlaczego?

- Bo zawsze trwał i był wierny temu, czemu i ja staram się być - rzemiosłu. Dzisiaj młodzi twórcy w swej pysze i anarchii przekonani są o tym, że wolno im wszystko, bo rozliczani są z efektowności swych dzieł, a nie z bagażu intelektualnego czy z rzemiosła. Często traktują teksty jako pretekst do wykrzyczenia własnych fobii, własnej agresji. To jest komfort grafomana, bo tylko grafoman może wykrzyczeć wszystko, co chce i do tego być sobą zachwycony. Odkąd jako dyrektor przeszedłem na drugą stronę barykady, jestem przerażony nieprawdopodobnie dobrym samopoczuciem twórców w Polsce i niezwykłym mniemaniem o własnym posłannictwie i umiejętnościach.

- Z czego to wynika?

- Wśród reżyserów z poczucia, że tych dobrych jest naprawdę kilku, więc mogą dyktować warunki. Wśród aktorów - z ogromnego rynku pracy, jaki się przed nimi otworzył. Nie mówię tylko o gwiazdach. Dziś aktor, do trzeciej ligi włącznie, nieźle zarabia na kilku posadach: teatr, seriale telewizyjne, radio, reklama... W Warszawie może dziesięcioro aktorów z ponad 400 zarejestrowanych wśród bezrobotnych nie utrzymuje się z zawodu. I jeszcze jedno: dziś dane słowo nic nie znaczy. To, że ktoś coś obieca, do niczego go nie zobowiązuje. To są dla mnie nowe doświadczenia, bo wychowany byłem na teatrze Axera i Dejmka, gdzie obowiązywały inne zasady. Idealizowałem to środowisko, a nie jest ono zbyt piękne. To moje największe rozczarowanie, ale mimo to nadal wrzucam kulkę do puszki z napisem "teatr".

- Czyli miejsca, o którym coraz częściej mówi się, że umiera?

- Najgłośniej mówią ci, którzy z teatru żyją. I to najbardziej wkurza. Dobry teatr jest i pozostanie potrzebny. Im bardziej świat będzie się wirtualizował, tym bardziej będziemy złaknieni kontaktu z drugim człowiekiem. A to jest możliwe tylko w teatrze. Dopóki mamy Boga, to będziemy szukać porozumienia z drugim człowiekiem. Jeśli stracimy Boga, wtedy przestaniemy szukać. Nie wierzę, że tak się stanie kiedykolwiek, bo transcendencja jest człowiekowi potrzebna.

- Zostawmy na chwilę wielkie sprawy tego świata, a przejdźmy do Pańskiej osoby...

- O sobie najmniej chętnie mówię. Czuję się dobrze.

- To widzę, widzę również, że świetnie Pan wygląda. Nie sądzi Pan jednak, że grając kiedyś Gustawa - Konrada, Hamleta, Don Juana, dziś zbyt wielką cenę płaci Pan, schodząc w aktorskie kulisy?

- Owszem, wiem o tym, ale przecież nikt mi nie kazał brać posady dyrektora. A że tęsknię za aktorstwem, to jasne. Po sześciu latach przerwy gram w filmie - "Bezmiar sprawiedliwości" - i znów poczułem duży komfort, bo mogę odpowiadać tylko za siebie. Dzięki tym ciągłym zmianom w moim życiu zawodowym nie żyję letnio. Nie ukrywam też, że dopiero niedawno poczułem lekkie zmęczenie, zobaczyłem, że jednak mam nieco mniej sił. Do 55. roku życia nie liczyłem lat, od niedawna zacząłem się sobie przyglądać.

- A jeszcze nie tak dawno mówił mi Pan, że chciałby zagranym lub wyreżyserowanym "Hamletem" powalić świat na kolana.

- Nadal bym chciał, ale chwilowo bawię się w budowniczego. To też duża frajda.

- Był nim Pan już jako rektor.

- To trochę inna sytuacja. Tam ważniejsze było "ministerstwo spraw wewnętrznych" - tutaj istotniejsze jest "ministerstwo spraw zagranicznych". W teatrze nieważne jak jest w środku, ale na zewnątrz. W szkole odwrotnie.

- Czuje się Pan bardziej urzędnikiem czy artystą?

- Jako artysta miałem 50-proc. ulgę przy płaceniu podatków. Jako dyrektor artystyczny - nie mam jej. Środowisko artystyczne też postrzega mnie raczej jako urzędnika. Jednak nie ma co mentorować, kiedy przejdę na emeryturę, to może załapię się na jakiegoś dziadka do filmu lub teatru.

- Czy jako miłośnik hazardu widzi Pan jakiś jego związek z prowadzeniem teatru?

- Kierowanie teatrem jest wyłącznie hazardem. Nawet ruletką. Z tą tylko różnicą, że w teatrze na rejon, w który wpadnie kulka, mam wpływ. W kasynie jest z tym gorzej.

- Grał Pan ostatnio?

- W tym roku dwa razy i dwa razy wygrałem. Lubię grać, ale nie jestem hazardzistą, bo nie mam w sobie potrzeby odgrywania się. Również w zawodzie. Zawsze stosuję zasady fair play.

- Czyli boks nie wchodzi w rachubę?

- Wchodzi, ale pod warunkiem, że obie strony zakładają rękawice i znają zasady gry. Związanego nigdy nie walę młotem pneumatycznym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji