Nasz naród jak lawa
"Dziady - Improwizacje". Sceny z poematu dramatycznego Adama Mickiewicza w układzie Jerzego Grzegorzewskiego. Reżyseria, scenografia, kostiumy - Jerzy Grzegorzewski, muzyka - Stanisław Radwan. Centrum Sztuki Studio.
NAJŁATWIEJ powiedzieć, że u Grzegorzewskiego wszystko musi być dziwne. Przykleić etykietki, wypisać w programie bałamutne "interpretacje" (vide
.....jest ewokacją pamięci cofającej się wstecz" itp.), powołać się na wcześniejsze i niedoszłe realizacje reżysera, żeby rzecz całą jeszcze mocniej zagmatwać. Wszystko po to, aby niewczesnym zdziwieniem zasłonić lęk, lęk przed spojrzeniem wprost na najnowsze polskie "Dziady". Na przedstawienie zrywające bezceremonialnie z przyzwyczajeniami filologów, z grzecznym i nabożnym układem tekstu, który i tak nie da się ułożyć, zważywszy objętość, formę no i - nie na końcu przecież - sens.
Łatwiej sarkać niż myśleć, gwarzyć niż czuć. A ten właśnie spektakl, jak rzadko który w ostatnich sezonach, trzeba przeżyć. Nie jest to żadna wyprzedaż narodowych rekwizytów, ani inscenizatorskich min. To wielki krzyk w narodowej sprawie, pieśń pamięci i wyznanie wiary w to, że "Nasz naród jak lawa. /Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,/Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi.../.
W chłodnym, intelektualnym teatrze Grzegorzewskiego pojawiło się nadzwyczaj gorące, precyzyjnie skonstruowane wyzwanie, rzucone czasom i przyszłości. Sobie i Państwu.
Naturalnie idąc do teatru (a chodzi tłumnie przede wszystkim chłonna młodzież) trzeba znać arcydramat, bo teatr nie nauczy lektury. Będzie zaskakiwał redakcją tekstu układem scen, konstelacją ról. Te zabiegi służyć mają uwydatnieniu tego, co z gruntu Mickiewiczowskie - ponadczasowej władzy historii i polityki, rozognionych losem Konrada. Mają też zmienić proporcje historii utajonej i jawnej, zawartych w "Dziadach", po to tylko, aby uwypuklić Mickiewiczowską koncepcję martyrologii polskich dziejów. Te "Dziady" to nie sen, ale głośny dyskurs, nie dźwięk "złotego rogu" Wernyhory, ale proces wytoczony przez naocznego świadka.
Dla porządku: rzecz ma się tak. Obrzęd jest ledwie sygnałem. Pierwszą postacią, jaką wprowadzi jeden z dwóch (!) Guślarzy (Jerzy Zelnik i Józef Wieczorek) będzie zapisany w "Dziadów" części I - Widowisku - Starzec (Mieczysław Milecki). Starzec okaże się niegdysiejszym Konradem - mędrcem, zdolnym swoje dawne doświadczenia złożyć na ołtarzu przyszłości. To dlatego u Grzegorzewskiego Gustaw - Konrad nie musi być romantycznym kochankiem; od razu stać go na bunt w ramionach Ducha (finał I części to monolog z Prologu cz. III dramatu). Do tego momentu jest on tylko znakiem historii, jak mara Hetmana czy Rycerza, recytującego piosnkę Konrada ("zemsta, zemsta na wroga..."). Jak Cichowski o którego losie opowie Adolf (monolog z Salonu cz. III), jak kukły i marionety balu u Senatora.
Część druga przedstawienia rozpoczyna się "Wielką Improwizacją", przejętą przez Konrada (Wojciech Malajkat) z ust Starca. Ta "chwila Samsona" wprowadza bardzo współczesną melodię. Malajkat, młodzieńczy i porywczy, mówi tekst raczej w desperacji niż w natchnieniu, cytuje pamięć, a nie mękę wybrańca. Spiskowcy także są raczej uczniami historii niż jej motorem. Zazwyczaj pomijana opowieść Konrada brzmi przejmująco, jako jeszcze jedna ilustracja narodowej gehenny.
Część trzecia tego wieczoru to próba uniwersalizacji wszystkiego, co zapisane w scenach części III "Dziadów", rozgrywających się tu zresztą na tle kolumnady wileńskiej katedry Wawrzyńca Gucewicza. Spotkają się: Senator - strażnik teraźniejszości (popisowa rola Andrzeja Żarneckiego - gościnnie) i Guślarz - prawodawca upływającego czasu - przywołujący z "Ustępu" fragmenty pieśni Oleszkiewicza, i Pani Rollison (porywająca Teresa Budzisz-Krzyżanowska), mówiąca tekst "Widzenia Księdza Piotra", co automatycznie z proroctwa czyni posłanie do synów i wnuków.
Finał to z "Balu u Senatora" pożegnanie dwóch Konradów: "każdy w swoję drogę".
Naturalnie trzeba by analizować spektakl precyzyjniej i dokładniej, bo bywa i tak, że wersy - części I, IV, III i II łączą się w jednolite kwestie. Jest tak, że muzyka współtworzy klimat tego przedstawienia, posiłkując się znienacka wielomównymi cytatami z innych kompozytorów. Jest i tak, że w zespołowym, orkiestrowym brzmieniu zespołu nie zgrzyta fałszywie żaden aktorski głos.
Niech to czynią inni. Publiczności pozostanie satysfakcja przeżycia "godziny myśli". Niecodziennego spotkania z tekstem, którego romantyczna, otwarta konstrukcja sprowokowała XX-wiecznego inscenizatora do zacieśniania węzła gordyjskiego planów i problematyki i "Dziadów". Rozplątywanie tego splotu należy do każdego z widzów.