Artykuły

Ja jeszcze zaśpiewam!

- Po raz pierwszy zdecydowałem się reżyserować przedstawienie, w którym występuję. To dość ryzykowne i emocjonujące. Mam nadzieję, że nie zawaliłem. Sztuka się podoba. Widzowie przychodzą po kilka razy - mówi KRZYSZTOF KOLBERGER o spektaklu "Kocham O'Keeffe" w Kino Teatrze Bajka w Warszawie.

Elżbieta Mackiewicz - Co pana uszczęśliwia?

Krzysztof Kolberger - Poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dotyczy to zarówno pracy, jak i prywatności. Jestem szczęśliwy, kiedy zrobię coś, co mnie satysfakcjonuje i innym sprawia radość. W tym roku miałem parę takich momentów.

Który z nich jest na szczycie pana prywatnej listy radości?

- To, że wciąż żyję. Był moment, w którym myślałem, że to koniec. Ale wszystko skończyło się dobrze. Po operacji wróciłem do pracy. Kolejny raz nabrałem niezwykłej radości życia, energii, odwagi. Już w szpitalu zacząłem myśleć o tekście i scenografii sztuki "Kocham O'Keeffe", nad którą pracowaliśmy z Małgosią Zajączkowską. Po raz pierwszy zdecydowałem się reżyserować przedstawienie, w którym występuję. To dość ryzykowne i emocjonujące. Mam nadzieję, że nie zawaliłem. Sztuka się podoba. Widzowie przychodzą po kilka razy. Informacje o przedstawieniu rozchodzą się drogą pantoflową, bo do dziś nie było w prasie recenzji.

Dla mnie "Kocham O'Keeffe" to historia o związku malarki i fotografa, ale również próba oswojenia się ze śmiercią. Dla pana prywatnie także?

- Od jakiegoś czasu wiem, że śmierć jest częścią życia. Niezależnie od tego, czy wierzymy, że coś jest po tamtej stronie... Nie lękam się umierania, ale braku sprawności, niemożności pracy, bycia dla innych ciężarem. Myślę, że gdyby nie moje problemy zdrowotne, to byłoby inne przedstawienie. Paradoksalnie, praca nad tą sztuką pomogła mi szybciej wrócić do zdrowia.

Miliony Polaków od pana pierwszego usłyszały testament Jana Pawła II. W pana wykonaniu ten tekst zabrzmiał szczególnie mocno. Ludzie płakali. A jak pan to przeżył?

- Moja obecność w Watykanie nie była przypadkiem. Nie planowałem wyprawy na pogrzeb. Mimo to znalazłem się w Rzymie. We wtorek dostałem telefon, czy nie mógłbym w sobotę wystąpić w Instytucie Polskim z "Tryptykiem Rzymskim" Jana Pawła II. Potem nastąpił ciąg zdarzeń, które już w czwartek doprowadziły mnie do Rzymu. Coś się w zajęciach przesunęło w naturalny sposób, dostałem ostatni bilet w Locie. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś wziął mnie za rękę i zaprowadził do Włoch, abym miał szansę odczytania testamentu na tle Bazyliki Świętego Piotra. Tekst dostałem tuż przed transmisją, która trwała podobno 22 minuty. W ogóle tego nie pamiętam. Nic mi nie pomagało: stałem na tarasie hotelu, wiał wiatr, nad głową krążyły helikoptery. W tym wszystkim towarzyszyła mi świadomość, jak niezwykły tekst i w jak niezwykłych okolicznościach przekazuję go milionom rodaków.

Po powrocie z Watykanu dowiedziałem się, że jestem chory. Dwa dni po wyjściu ze szpitala zdecydowałem się na występ z wierszami Jana Pawła II. Przypadkowo akompaniował mi ten sam pianista, z którym występowałem w Watykanie. Okres przed i po szpitalu jakby się skleiły. Zupełnie jakby czas szpitala był do wycięcia, zapomnienia. Tak trzeba: pamiętać dobre momenty, zapominać złe. Cieszyć się tym, co przynosi każdy dzień.

Często pan powtarza, że życie nie składa się tylko z radości. W tym roku miał pan swoją golgotę i Betlejem - czas cierpienia i nadziei.

- W 1992 roku zwiedziłem Jerozolimę i nie tylko. Spędziłem nawet noc w Bazylice Grobu. Kto wejdzie tam wieczorem, nie może opuścić jej do rana. Spotkałem polskich zakonników, którzy opiekują się Bazyliką. Jeden z nich zaprowadził mnie do miejsca w podziemiach, w którym skała Golgoty jest niezabudowana. Podarował mi jej odłamek. Nie mam już tego kamienia. Oddałem go, jako najcenniejsze co mam, profesorowi, który uratował mi życie. Znowu mam wrażenie, że to nie przypadek. Że tak miało być. Wszystko się gdzieś zazębia tworzy mozaikę, jaką jest życie. Z rezerwą oceniam wszystkie sukcesy, bo wiem, że są zakotwiczone w jakimś niepowodzeniu. I odwrotnie. Życie jest najlepszym reżyserem - wszystko najlepiej rozwiązuje. Taka świadomość daje mi pogodę - w dwojakim tego słowa znaczeniu. Pogodę ducha i pogodzenie ze wszystkim, co los niesie. Wierzę, że będzie dobrze.

Jak pan spędzi Wigilię?

- Rodzinnie. Będzie mama z siostrzenicą i kilkoro przyjaciół. Spotkam się z córką, która po kilkuletnich studiach za granicą zdała na reżyserię w Łodzi. Jej wybór. Nie chcieliśmy z jej mamą, żeby była aktorką, a tu... Mam nadzieję, że reżyseria da jej satysfakcję i w przyszłości dobre życie w zawodzie.

Czego będą panu życzyć bliscy? Pewnie zdrowia?

- Mam już za sobą kilka opłatków i faktycznie, to stałe życzenie. Chociaż ostatnio kolega życzył mi szczęścia. Powiedział: "Jak będziesz miał szczęście, to i zdrowie się trafi". Coś w tym jest.

A w życiu?

- Zdrowie, trochę szczęścia, miłości i dużo pracy. Kiedy o tym mówię, przypomina mi się Władysław Broniewski, moje ostatnie "odkrycie". Wspaniały poeta utopiony w zestawie lektur szkolnych i wepchnięty do szuflady twórców rewolucyjnych. A jakież on pisał wspaniałe liryki! Zarzekałem się, że nigdy nie będę publicznie śpiewać, a jego wiersze aż proszą się, żeby do nich dopisać muzykę. Poprosiłem o to moich przyjaciół, Włodka Nahornego i Janusza Strobla. Pierwszy zrobił wspaniałą muzykę do "Kocham O'Keeffe", z drugim od lat współpracuję przy swoich wieczorach poetyckich.

Kto wie, może w przyszłym roku znów publicznie zaśpiewam. Pytała mnie pani o szczęście. W jednym z wierszy Broniewski napisał: "Szczęście? To co dzień dostać jeden uśmiech i oddać jeden wiersz".

***

Krzysztof Kolberger

Dzień wcześniej widziałam go w trwającym bez przerwy półtorej godziny spektaklu "Kocham O'Keeffe". Z werwą poruszał się po scenie. Trudno uwierzyć, że ledwie pół roku temu wykryto u niego nowotwór i przeszedł poważną operację. Rozmawiamy w jego mieszkaniu na 14. piętrze warszawskiego apartamentowca. Białe kanapy, jasne ściany, czarno-białe zdjęcia córki Julii i byłej żony, Anny Romantowskiej. Aktor w eleganckiej, szarej marynarce i ciemnych spodniach na przywitanie energicznie ściska mi dłoń. Proponuje herbatę, kawę, ciasto. Jest szczupły, wręcz kruchy, ale sprawia wrażenie mocnego człowieka. Mówi spokojnie, z namysłem. Słucha z zainteresowaniemy. Kiedy opuszczam jego mieszkanie, wszystko wydaje mi się mniej szare niż wcześniej. Przyjaciele Kolbergera mają rację: spotkania z nim krzepią i podpowiadają, co jest w życiu ważne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji