Artykuły

Tak jakby o czymś innym

Ja byłam "lepsza" od Konrada w filmach przedwojennych. Konrad "lepszy" ode mnie w filmach z czasów wojny do sierpnia 43 roku.

Poznaliśmy się na etapie "Obywatela Kane" i "Hamleta" - Oliviera. Do kina przed wojną chodziłam z mamą i ze szkołą na tzw. "poranki". Spotykały się wtedy wszystkie szkoły. I męskie też. Część biletów opłacał Komitet Rodzicielski. Bilet kosztował 49 groszy (3 litry mleka). Na sześćdziesiąt uczennic w klasie (30 Żydówek i 30 chrześcijanek) chodziło zaledwie 15-20. Skład socjalny uczęszczających do kina to dzieci średniej klasy urzędniczej i nieortodoksyjne Żydówki. A było ich najwyżej siedem. Prawie nie chodziły podoficerówny.

Izraelitki (bo tylko tak wolno nam było w szkole oficjalnie nazywać nasze koleżanki mojżeszowego wyznania) sunęły na "Obronę Częstochowy" pod wodzą pani Taubeles, nauczycielki religii żydowskiej, nas wiódł ksiądz Basta.

Na film "Dybuk" zabrał mnie mój wuj Karol Kwiczala (obacz "Teatr" nr 7/90, Piotr Krakowski: "Szkolne lata T. Kantora") - postać barwna, socjalista, anarchista, irracjonalista, birbant, członek "Sokoła", księgarz, drukarz, aktor-amator, śpiewał barytonem i pijał tęgo z Jaraczem. W kinie na "Dybuku" większy był rejwach niż w Talmud-Tora, chederze róg Kołłątaja i Siennej i biedna dusza osaczona między ekranem a kabiną z projektorem bezskutecznie usiłowała się wyswobodzić.

Również na "bolszewickich" "Bezprizornych" byłam. I mieliśmy wspólną tajemnicę, bo do żadnego z tych dwóch filmów mnie, uczennicy szkoły powszechnej, nie wolno się było przyznawać.

Z mamą chodziłam na filmy niedozwolone dla młodzieży, przebrana za dorosłą osobę, w kapeluszu z woalką, w okularach i w lisie na szyi. Przebranie było nieodzowne, bo nauczyciele pilnowali w kinie przed kasą, czy młodzież nie uczęszcza na coś, co by mogło ją zgorszyć. Matka była maniaczką kinową i nawet należała do jakiegoś klubu kinomanek.

Konrad chodził do kina z panią Kansy. Osoba ta zatrudniona była w domu matki Konrada jako opiekunka, nauczycielka, guwernantka. Właściwie to ona wychowywała chłopców. Na fotografiach pojawia się już w 36 roku. Pani Swinarska ciągle była w jakichś rozjazdach. (Obacz "Teatr" nr 4/5/92 Janusz Majcherek: "Konradel") Do kina nie chodziła. O zainteresowaniach kulturalnych Henryka, brata Konrada, niewiele wiadomo.

Na zadany temat: "Inspiracje filmowe Swinarskiego" nie bardzo umiem odpowiedzieć. Nie było jakichś konkretnych odniesień.

Na Hamlecie był - jak mówił - kilka razy. Z Jankiem Biczyckim śpiewali piosenkę Ofelii-Jean Simmons i Konrad znał na pamięć kadr po kadrze.

Po latach, już kiedy miał robić "Hamleta" w Tel Awiwie i pracował z Dieterem Sturmem (kierownik literacki Schaubühne) nad marksistowską interpretacją utworu (pomysł na Kraków niewiele się różni od pomysłu na Tel Awiw), mówił o Olivierze, że "wypierdził" Hamleta-indywidualiste, że nic nie zrozumiał z postaci Króla. A kiedy już próbował w Krakowie, twierdził, że dopiero Trela i Radziwiłowicz pokażą Anglikom, co to "Hamlet" i jak go jeść.

Z przedwojennych filmów Konrad pamiętał "Królewnę Śnieżkę", filmy z Shirley Temple, "Ben-Hura". Jako postać wolał Królowe-Czarownicę od Śnieżki i czarny charakter (Messala się nazywał?) od szlachetnego Ramona Novarro.

Ogromnie lubiło się wtedy filmy "do płaczu". Ja płakałam z koleżankami z klasy, Konrad z panią Kansy. Po śmierci trędowatej Stefci Rudeckiej napisałam rapsod żałobny na stron dwanaście. Łzami rozcieńczyłam atrament. Konrad pamiętał welony Barszczewskiej snujące się wśród drzew i pamiętał zasmarkany nos swojej preceptorki. Obydwoje stwierdziliśmy, że ordynat Waldi nie wzbudzał w nas żadnych uczuć. Z urody wyglądał jak wielokrotność mojego dziadka.

Za to panicz Janusz w "Halce" (Witold Zacharewicz) był akurat taki, jak być powinien: ładny, miękki, słodki, ale w tej słodkości robak ohydny jakiś siedział. Karaluch lub stonoga zgoła. I ja, wbrew wszystkim dziewczynkom, stanęłam po stronie robaka. Bo ani Halce do pałacu (w tych kierpcach?), ani Januszowi do kierdela owiec. I wcale nie płakałam. Nazwiska z czołówki: Leon Schiller - kierownictwo artystyczne i Jarosław Iwaszkiewicz - dialogi, nic nam nie mówiły ani nas nie interesowały. Również ci starzy - Jerzy Leszczyński i Leokadia Pancewiczowa. Władysław Ladis, owszem, jako brat Kiepury, ale nie jako piernikowaty Jontek. Tylko Panicz! - choć w programie określono go strasznie nieprzyzwoitym słowem: "kochanek".

Na "Pani Walewskiej" płakałyśmy z upokorzenia. Jeżeli ten łysy grubas nie podobał się nam, uczennicom VI A, to tym samym nie mógł się podobać Marii Walewskiej? Czyż miał bicepsy Errola Flynna, czar Gary Coopera, dowcip Gary Granta, elegancję Roberta Taylora, zmysłowość Clarka Gable'a? Nie miał. Na programie z tego filmu Napoleon-Charles Boyer ma na czole przybitą pieczątkę: "10 groszy". Tyle kosztował program. A nad głową Grety Garbo nadruk tłustym drukiem: "Następny program kina L.O.P.P. (Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej) Greta Walewska. Maria Garbo". Tak. Pani Kansy prowadziła Konrada na filmy muzyczne: "Podlotek" i "Pensjonarka" ze śpiewającą Deaną Durbin, "Zapomniana melodia", "Paweł i Gaweł", "Księżycowa Sonata" z Ignacym Paderewskim w roli głównej jakby. I na filmy patriotyczne jak "Młody las" czy "Kościuszko pod Racławicami".

Film z Paderewskim był w naszej szkole obowiązkowy. Bilety dla dzieci biednych (a takich było 75%) wykupywał Komitet Rodzicielski. I obowiązkowe wypracowanie szkolne: "Wpływ muzyki na ludzkie uczucia".

Również obowiązkowo obdarowano nas biletami na film o olimpiadzie w Berlinie w 36 roku. I to aż w dwóch seansach: "Święto piękna" i "Święto narodów". Wtedy oczywiście nie wiedziałam kim jest Leni Riefenstahl, reżyserka filmu. Że ulubienica Hitlera, że nagrodzona nagrodą państwową w dziedzinie filmu za rok 34/35, za film "Tryumf woli" o zjeździe partii w Norymberdze. Ale nawet gdybym wiedziała, cóż mogłoby to mnie obchodzić. Bo w tym filmie żadnej miłości, żadnej zdrady, samobójstwa żadnego, nic do płaczu. Więc wymykałyśmy się z kina niepomne, że czeka nas klasówka: "Opisz wpływ harmonii ciała na harmonię ducha" (lub odwrotnie). Pląsające w lesie wyzwolone naguski śmieszyły nas, a konkurencje sportowe nudziły.

Filmy "Grobowiec indyjski" i "Tygrys Esznapuru" - dyptyk, być może Konrad widział tuż przed wojną lub w czasie wojny. Były to filmy bardzo głupie i pewno dlatego bardzo je oboje lubiliśmy. I Konrad, i ja byliśmy zakochani w La Janie. Nieszczęśliwa maharani Esznapuru. Żadna aktorka, średnia tancerka (widziałam te filmy po latach). Konrad w umiłowaniu La Jany poszedł tak daleko, że wmawiał mi karę śmierci przez ścięcie za konszachty z siatką wywiadowczą. Rzeczywistość była prozaiczna - umarła na zapalenie opłucnej. Na przełomie roku 39/40 jeździła z występami do jednostek wojskowych. Polska zima była wtedy bardzo mroźna. Zaziębiła się. Ale topór i głowa w koszu to był ten teatralny wymiar - cóż z tego, że nieprawdziwy? Zarówno dziewczynka z tamtych lat, jak i ten chłopiec, choć lubili filmy naiwne, to mieli dobry gust. Gdzieś w zanadrzu.

Był taki film Duviviera "Jej pierwszy bal". Dziewczynce bardzo się podobał. Rok 37. Podobał się bardziej niż wszystko inne, co dotychczas widziała. Powtórka tego filmu w wersji niemieckiej to "Reise in die Vergangenheit" ("Podróż w przeszłość") z Olgą Tschechową. Ten film wywarł ogromne wrażenie na chłopcu. Był kilka razy i rzeczywiście znał go niemal na pamięć. Dwa lata temu byłam zaproszona do Ewy i Andrzeja. Po dzienniku szedł "Un carnet de bal". Ale nie śmiałam prosić o włączenie telewizora, bo właśnie jedliśmy sałatkę z krabów i piliśmy brandy.

W filmie tym młoda jeszcze kobieta, w żałobie, po stracie męża, odwiedza kilku chłopców, którzy wpisali się jej do karnetu balowego. Chłopiec - Fernandel jest tylko fryzjerem, chłopiec Harry Baur - zakonnikiem, chłopiec Pierre Blanchar - prowincjonalnym lekarzem o histerycznym charakterze, chłopiec Raimu - tłustym burmistrzem. Chłopcy przestali być chłopcami. Piękna wdowa jest już tylko wdową.

Tak więc nie udało mi się dokonać podróży w przeszłość moją i tamtych ludzi z ekranu, ale za to teraz wpisuję się do karnetu miesięcznika "Teatr" i może już niebawem zaproszę któregoś z panów do walca.

Konrad oglądał prawie wszystkie - tak twierdził - filmy pokazywane w czasie wojny. A że mieszkał w Krakowie przez cały rok szkolny (a nie, jak utrzymują biografki-ministrantki, w Wieliczce), więc wybór kin był duży.

Tu małe wyjaśnienie: matka Konrada wynajęła mieszkanie w Krakowie blisko szkoły (w dokumentach: vorübergehend angemeldet - zameldowany tymczasowo). Mieszkali razem z panią Kansy. Dowożenie dzieci samochodem z Wieliczki było nieekonomiczne. Samochód wraz z szoferem, panem Ziomkiem, potrzebny był firmie, która nazywała się Bierverlag, Sodawasser und Limonadenfabrik Verbindungstrasse 4 (dawna Limanowskiego), właścicielka: Irmgard von Swinarsky.

Po dokumenty na to "von" jeździła matka Konrada już przed wojną do prof. Antoniego Swinarskiego, opracowującego drzewo genealogiczne rodziny Swinarskich, i do Czarnkowa, gdzie Swinarscy herbu Poraj zagnieździli się w XVIII wieku. Matka bywała u dworu, a na dworze nieźle było mieć za sobą 500 lat istnienia przodków, jeśli nie swoich po kądzieli, to choćby mężowskich po mieczu.

Profesor Swinarski (długoletni rektor uniwersytetu im. Kopernika w Toruniu) prowadził ze mną korespondencję, miałam mu pomóc w ewentualnym znalezieniu jakichś Swinarskich w Niemczech. Tytułował mnie "Droga Kuzynko".

Nie chodziłam do kina przez prawie cztery lata, "Tylko świnie siedzą w kinie". Ach, jak zazdrościłam tym świniom. Zaczęłam chodzić w 43 latem. I to gdzie? W Warszawie. Przyjechałam na urlop do mojej najbliższej rodziny (brat matki) i kuzyn mój Wojtek Chrościcki zabrał mnie do kina na Marszałkowską róg Wilczej czy Hożej. Grali wtedy "Späte Liebe" z Paulą Wesselly. Napisów nie było. Chciał, żebym mu tłumaczyła. Ja oczywiście nic a nic z tej "Późnej miłości" nie rozumiałam, ale udawałam, że rozumiem, i wymyślałam coś stosownie do sytuacji na ekranie.

Zapytałam Wojtka: Jak to, to wy, tutaj, w Warszawie, chodzicie do kina? Zwłaszcza że ta ich pokazowa "bohaterskość", to chodzenie z bronią, to wracanie po godzinie policyjnej dosyć mnie irytowało.

Odpowiedź: co sobie będę żałować, czy ja wiem, jak długo jeszcze będę żył? I rzeczywiście, żył jeszcze tylko rok.

Pierwsza ofiara pierwszych godzin powstania, koło kościoła Bernardynów na Sadybie. Strzał w brzuch. A jeśli Bauchschuss nie jest natychmiast operowany, to się musi umrzeć. A jeżeli przed Bauchschussem jadłeś, to ani święty Boże nie pomoże. Naoglądaliśmy się tego w naszym Reserve Lazarett. Wojtek został w książce Bartelskiego na stronie 23 ("Mokotów 44") i na cmentarzu Wojskowym na Powązkach w kwaterze "Baszty", razem z ojcem i bratem. Bo oni w miesiąc później w forcie mokotowskim. Konrad jest oddalony o 300 metrów, Tadzio Łomnicki o 150.

Potem już chodziłam do kina. Nadrabiałam zachłannie te cztery lata. Kiedy pojechałam do Berlina w 56, jesienią, w przełomową niedzielę, która zaczynała polski Październik i Gomułka wygłaszał mowę - Konrad już w poniedziałek, nie dając mi odpocząć, pognał mnie do kina na "La Stradę". Chyba to było gdzieś na bliskim Ku-dammie.

No i znowu ciągle siedzieliśmy w kinie. Na ogół tym studyjnym Am Steinplatz. Pędziliśmy na wszystkie Marlony Brando, na Hitchcocki, na Elię Kazana, na Bunuela, na Aleca Guinessa. I jak nie "Lili" z Leslie Caron, to "Marty" z Ernestem Borgnine, jak nie "Nana" z Martine Carol, to "Ariane" z Audrey Hepburn i Gary Cooperem (polski tytuł: "Miłość po południu"). Do kina na programy premierowe woziła nas często Barbara Brecht, zdaje się, że były droższe, i ona nam fundowała. Tak więc "Bus stop" z Marylin zobaczyliśmy w premierowym kinie i "Guys and dolls" z Sinatrą, Marlonem i Jean Simmons (treść prawie taka sama jak w "Happy endzie" Brechta), za to balet świetny: tylko piosenki nie tak ładne jak u Weilla). I tak dalej, i tak dalej. Nie mogę przecież wymieniać całego repertuaru 56/57.

Co Konrad lubił lub co wolał?

Wolał Bunuela. Lubił Viscontiego. Nie za bardzo Antonioniego.

Poruszała go "Śmierć w Wenecji". Najbardziej, kiedy Bogard się ufarbował i strużki farby spływały mu, już umierającemu, po twarzy. I śmierć Annie Girardot w "Rocco i jego bracia" - te rozkrzyżowane ręce, jakby Chrystus na krzyżu.

Bunuel - wszystko lub prawie wszystko. "Pies andaluzyjski" z brzytwą w oku i "Viridiana" z kpiną z "Ostatniej Wieczerzy".

"Tristanę" oglądaliśmy w Wenecji 4 kwietnia 68 roku. Przez któryś z mostów biegł mały gazeciarz i krzyczał coś przeraźliwie. Konrad, mimo że znał trochę włoski - chodził na lekcje przed reżyserowaniem "Bachantek" Henzego w La Scali - nie zrozumiał, co on krzyczy. Ja zrozumiałam słowo podobne do francuskiego "assassiner". Powiedziałam: Martin Luther King zamordowany.

W kinie Catherine Deneuve - Tristana miała drewnianą nogę, a między krzesłami spacerowała szczurza wenecka rodzina. Konrad rzucał im herbatniki. No i co jeszcze? Jean-Louis Barrault był mistrzem i ideałem Konrada lat późnych 40-ych. Kto nie był na "Komediantach" kilka razy - nie liczył się. Kiedy w 1975 roku Barrault robił w Warszawie jakieś warsztaty w ramach Teatru Narodów, w Warszawie był już tylko "starym, żylastym dziadem" i "zarozumiałym żabojadem, który ośmiela się mierzyć z Jurkiem" (Jurek to Jerzy Grotowski).

A więc raz jeszcze i ostatecznie: "Potiomkin" - oczywiście słynne schody i zepsute mięso.

"Kabaret" - niewinna pieśń tego ślicznego chłopca o ptaszkach i przyrodzie, a przecież nie o ptaszkach. I Helmuth Griem. "Jakby Griem grał Troilusa, a nie Goetz George, to bym pewno z Berlina wtedy nie uciekł." (Chodzi o zerwanie przedstawienia "Troilus i Kresyda" w Schillertheater w 66 roku. W gazetach: "Swinarski erlitt Nervenzusammenbruch", czyli nerwy mu wysiadły.)

"Burza nad Azją" - przerażona twarz kobiety, z której szyi bohater filmu zrywa swojego lisa.

"Bulwar zachodzącego słońca" - małpa w trumnie i końcowa sekwencja obłędu Glorii Swanson i Holden jako trup w basenie.

Poszliśmy jeszcze raz na "Czapajewa", jeżeli dobrze pamiętam, to z kimś z Schaubühne. "Czy nie uważasz, że jest coś w tej śmierci podobnego do śmierci Che Guevarry?".

"My z Kronszadtu" i "Popiół i diament. Rzym miasto otwarte" (Magnani, Magnani i jeszcze raz Magnani. Jak ona świetnie pokazuje, że jest w ciąży).

"Rzym godzina 11-ta" - (niby takie bezrobocie, a patrz, jaki metraż ma ten Raf Vallone, a my się gnieździmy po akademikach).

"Świat się śmieje" - pijana świnka na talerzu, która ożywa, kiedy gość z przyjęcia chcę ją pokroić. "Świat się śmieje" oglądaliśmy zawsze, ile razy nam się to udawało.

"I Symfonia pastoralna", i "Szary lord". Konradowi najbardziej podobała się Margareth Lockwood jako kwintesencja zła. "A ten twój kochany James Mason to po prostu bęcwał. Zabić kochankę pogrzebaczem tylko dlatego, żeby być wiernym dewizie rodowej, kretyńskiej zresztą: mourra qui nous deshonore (umrze, kto nas zhańbi). W pałacu lorda de Rohana widniał nad kominkiem taki właśnie tekst. I to była ta strzelba, która musiała wystrzelić, zanim na ekranie ukazać się miał napis: The End.

"Pociągi pod specjalnym nadzorem" - czyli cierpienia młodego Werthera plus goła pupa z pieczątką. I efektowna śmierć.

Ostatnie tango w Paryżu - czyli cierpienia starego Werthera i goły tyłek wypięty na drobnomieszczan. I nieefektowna śmierć.

"Potępieńcy" ("Les maudits"). "Rybko, ten stary z tym młodym (Michel Auclair), którzy teraz wchodzą do łodzi podwodnej, to na pewno dwie cioty". I "Wszyscy jesteśmy mordercami" Cayatte'a. "Jak zgrabnie mu obcinali kołnierzyk przed tą gilotyną." I "Mademoiselle" wg scenariusza Geneta z Jeanne Moreau w reżyserii Tony Richardsona, którego rok temu śmiertelnie dopadł Aids. Kiedy jeden polski krytyk objechał film, Konrad powiedział - "on nic nie zrozumiał, to jest rzecz o mniejszościach, o wszelkich mniejszościach, nie tylko o dyskryminowanych gastarbeiterach. Jest to rzecz o niemożności, a nie o niedopieprzonej nauczycielce".

I "Bonnie and Clyde", i "Powiększenie", i włoski film z neorealizmu "Dzieci ulicy'. Tak smutny, że obydwoje płakaliśmy.

"Viva la muerte" Arrabala - "strzelajcie w dupę temu pedałowi" - scena nawiązująca do śmierci Federico Garcii Lorki.

Konrad i Federico Garcia Lorca zginęli tego samego dnia, 19 sierpnia. Lorca o świcie. Konrad przed północą.

Lorca został rozstrzelany w barranco de Viznar przed falangistowskie kommando śmierci kapitana Nestaresa z Guardia Civil. W roku/1936.

Konrad spłonął na wyschniętym jeziorze Utaiba. Przy pełni księżyca. Widoczności przestrzeni 10 kilometrów. W temperaturze ponad 1000 stopni. O 23.10.

l wreszcie "Die Brücke" ("Most"), niemiecki film z 1959 roku. Reżyser: Bernhard Wicki. Konrad spotka go w Zurychu w 1972 przy realizacji "Affabulazione" Pasoliniego. Bernhard Wicki miał grać Ojca, tę postać, którą w Studio grał Łomnicki, a w Krakowie w Starym Trela. Bernhard Wicki, dobry aktor, dobry reżyser, prawdziwy silny mężczyzna. Super-mężczyzna. Ale tylko mężczyzna.

Konrad spotkał go na swoje nieszczęście i szczęście. Nie mogli się dogadać. Konrad uciekł stamtąd via Warszawa wprost do kliniki psychiatrycznej w Krakowie. Potem zrobił "Dziady".

Leży przede mną program z filmu "Die Brücke". Konrad nosił go w tylnej kieszeni spodni. Program jest zniszczony i wygnieciony.

Fabuła prosta: Kwiecień 45 roku. Małe miasteczko. Spokój. Cisza. Niewiele wiadomo o wojnie. Siedmiu chłopców z ostatniej klasy gimnazjum realnego nagle dostaje powołanie do wojska. Przechodzą w koszarach Ausbildung (przeszkolenie). Padnij-powstań-czołgać się!

Nagle wiadomość, że zbliżają się Amerykanie. Dowódca jednostki, kapitan Froelich, po to, żeby uchronić chłopców - wszak to już ostatnie podrygi wojny - oddaje ich "pod opiekę" podoficera Heilmanna, a zadanie, które chłopcy mają wykonać, jest raczej fikcyjne - pilnowanie małego mostku na małej rzeczce pod miasteczkiem. Chłopcy są bardzo niezadowoleni, że nie poszli na front.

Podoficer rozmieszcza chłopców po obu stronach mostu i idzie do miasta po informacje, przekonany, że niebawem poddadzą się Amerykanom. Po drodze spotyka dwóch żandarmów z Feldgendarmerie, zarzucają mu, że jest dezerterem. Natychmiastowy sąd, natychmiastowe wykonanie wyroku. Rozstrzelanie. Chłopcy znudzeni siedzą koło mostu. Jeden z nich o nazwisku Scholten (gra go Volker Bohnet, którego za 10 lat spotkamy po premierze "Bachantek" Henzego na przyjęciu w willi "La Leprara"), najbardziej racjonalnie myślący, proponuje, żeby po prostu zwinąć manatki i wrócić do domu. O świcie zaczyna krążyć nad nimi amerykański "jabo" (Jagdbomber: samolot myśliwsko-bombowy) i ostrzeliwuje most. Ginie najmłodszy z chłopców. Zbliżają się czołgi. Chłopcy, zszokowani śmiercią kolegi, bronią mostu. Bohatersko i nie wiadomo po co. Amerykanie krzyczą do nich: "Dzieci! Nie wygłupiajcie się! Zaraz wkraczamy! I tak jesteście już okrążeni!". Chłopcom udaje się, używając panzerfaustów (broń do niszczenia czołgów), zniszczyć dwa czołgi. Amerykanie wycofują się.

W tej walce ginie następnych czterech chłopców. Zostaje tylko dwóch: Mutz i Scholten. I kiedy już zdecydowali, że wrócą do miasta, pojawia się Sprengkommando (grupa saperów, która niszczy obiekty wojskowe przed wkroczeniem wroga) i chce wysadzić "ich" most. Mutz, zrozpaczony, w przewiadczeniu, że jego koledzy zginęli, bezsensownie strzela do dowódcy Sprengkommando i zabija go. Wywiązuje się walka, w której ginie Scholten. Mutz wraca do miasta otępiały i obojętny. W mieście w oknach wywieszono już białe flagi. Jeden za drugim suną czołgi amerykańskie.

Wtedy ten film był dla mnie wstrząsem. Dla Konrada, który oglądał go kilka razy (tak mówił), chyba wstrząsem kilkakrotnym.

Volkera spotkaliśmy na przyjęciu u kompozytora Hansa Wernera Henzego w Marino koło Rzymu w willi "La Leprara"("Trędowata"). Wszystko tu było tak antyczno-siedemnastowieczne, oprócz kolumn, które acz korynckie, to budowane współcześnie, że wydawało mi się, że lada chwila wkroczy książę Salina. Tymczasem przyjechali goście i odbył się obiad - koszmar. Wszyscy mówili wszystkimi językami. Wszyscy przekrzykiwali wszystkich. I nawet nie było możliwości (cóż savoir-vivre), żeby się po polsku upić. Enzesberger przynudzał. Auden (libretto do "Bachantek") przysypiał.

Wieczorem, w sali recepcyjnej, pod kolumnami, wśród dzieł sztuki, usiedliśmy w czwórkę. Panowie w szlafrokach, jakieś szale, jakieś chusteczki i fontazie na szyi (nie! Konrad nie! Nigdy w życiu nie miał ani szlafroka, ani fontazia).

Gospodarz tłumaczył, że nie znosi takich przyjęć, ale musi. I jeszcze smutek, że Volker właśnie się ożenił, oczekuje rozwiązania i gra Don Karlosa, gdzieś tam.

Kiedy zobaczyłam go w "Ludwigu" Viscontiego - grał Kainza - był to już pan, który nagle wkroczył w próg drugiej dojrzałości.

Konrad do Volkera: "Co pan czuł grając tego młodego żołnierza w Moście? Volker, że nic nie czuł, tylko grał. Ale nie identyfikował się z tymi opętanymi idiotami, którym wmówiono, że mają bronić tego rozpadającego się gówna. Zresztą grałem - jak pan zapewne zauważył - najrozsądniejszego z tych chłopaków.

Brat Konrada, Henryk, w 44 zaciągnął się ochotniczo. Konrad odprowadzał go w Krakowie na dworzec.

Matka zawiozła Konrada z początkiem sierpnia 44 do Jugendheimu w Pradze, a sama pojechała do Kant bei Breslau (Kąty Wrocławskie) zakopywać złoty dobytek. U krewnych w ogrodzie. Dobytek przepadł, l słusznie. Moja teoria, że krewni nie byli w ciemię bici. Przepadł także ten zakopany w Królewskiej Hucie.

Bransoletka złota, resztka fortuny zostawiona w Katowicach, ważyła dokłłdnie pół kilo. Jubilerzy wykonywali takie "precjoza" dla bardziej wiarygodnego przechowywania złota.

Żyliśmy za tę bransoletkę około roku.

Konrad w Pradze szalał, płakał, uciekał. Osiągnął swoje. Matka zabrała go do Wieliczki.

Ostatnie miesiące 44 roku przebywał w domu sam, tylko ze służącą panią Stasia B. I wśród swoich rówieśników-sąsiadów Andrzeja Włodyki i Teresy i Joli Rudowiczównych. Matka nadal gdzieś jeździła. Z potwierdzeń pocztowych wynika, że był to i Berlin, i Gliwice, i Wrocław, i Królewska Huta. Co ją tak nosiło? "Nasi" Niemcy byli przezorniejsi. Wszyscy uciekli w lipcu 44. Jest w tym dla mnie coś niepojętego. Zostawiać jedyne dziecko bez opieki? (Drugie już było pod opieką feldfebla.) Listy od Henryka do rodziny w Monachium.

"Hamburg. 25 stycznia 45. Moi kochani. Dziękuje za wasz serdeczny list. Sprawił mi wielką radość, bo nie mam żadnych wiadomości od mamy. Nie ma tu żadnych rozrywek. Mamy być znowu gdzieś przesłani, ale nie wiemy, dokąd. Podam Wasz adres, jeżeli nie dostanę nowego adresu mamy. Ale mój nowy adres wolno mi podać dopiero za 2-3 tygodnie. Wasz adres podam po to, żeby przynajmniej ktoś wiedział, co się ze mną stanie. Ale myślę, że nic złego się nie stanie, i nie zajmuję sobie teraz tym głowy, co dalej będzie. Na dzisiaj koniec. Pozdrawiam serdecznie - wasz wierny Heini."

"21 lutego 45. Moich kochani! Nareszcie mam chwilę czasu, żeby do Was napisać. Po 14-todniowej podróży znaleźliśmy się w miejscu, które nam było przeznaczone. Jestem zdrowy i wierzę, że tak dalej będzie. Czy macie wiadomość od mojej mamy? Przepraszam za pismo, ale jestem w rowie strzeleckim i tu nie można ładniej pisać. Na dzisiaj dosyć. Później napiszę więcej. Heini."

"2 marca 45 (list pisany obcą ręką).

Droga Ciociu. Dotąd o Was nie zapomniałem, dlatego piszę tę kartkę. Jestem ranny w głowę, ale niezbyt ciężko. Na pewno z tego wyjdę. Ciociu droga, czy wiesz coś o mojej mamie i rodzinie z Kątów Wrocławskich. Leżę tu i mam straszne pragnienie, i myślę o naszej wytwórni piwa w Wieliczce. To były piękne dni, które spędziłem w domu. Pozdrowienia dla Was - Henryk. W żadnym liście ani słowa o Konradzie. Tak jakby nie miał brata.

Konrad pyta mnie: jak to było u was, jak ktoś umarł w szpitalu? Nijak nie było. Telegram do rodziny. Przeglądało się Nachlass (pozostałość materialna po zmarłym). Jak się dało, to nasz Rechnungsführer kradł kartki żywnościowe, czasem pieniądze, zegarek. Przyjeżdżała zrozpaczona rodzina. Wszyscy ich nie znosili. Trzeba było udawać współczucie. I tyle. Aha, jeszcze był taki oddział do oddania salwy honorowej przy pochówku. Przychodził z koszar. Konrad pyta mnie: A jak oni umierali? - Tak jak się umiera. Nikt się specjalnie nie wzruszał. Przecież lekarze i pielęgniarki to zawodowcy. Nie mają czasu na wzruszenia, tylko w filmach szlachetna pielęgniarka leje łzy nad rannym przystojniakiem.

"Todesnachricht. (Zawiadomienie o śmierci.)

Feldlazarett 10 marca 1945. Wielce Szanowna Pani Liczbińska!

Niestety muszę zawiadomić Panią, że bratanek Pani Heinrich Swinarski zmarł 8 marca 1945 roku na skutek ran. Został pochowany z honorami wojskowymi 9 marca na wojskowym cmentarzu w Wall. - Meseritsch w grobie 174, Blok V. Heinrich Swinarski poległ dla Wielkich Niemiec. (Er starb für Grossdeutschland) Stabsarzt". Podpis nieczytelny.

"Szanowna pani Liczbińska" - to żona Xawera Liczbińskiego, brata matki Konrada.

Henryk został ranny 21 lutego 45 "bei kl. Ellguth"(Mała Ligota), 1,5 kilometra na południowy wschód od Schneideburg (Ostrożnica), powiat Ratibor O/ S (Racibórz, Górny Śląsk). Rozległe rany głowy, ramienia i przedramienia oraz prawego uda. Według informacji szefa kompanii, został natychmiast przeniesiony na Truppenverbandplatz, a potem do Feldlazarettu. Nachlass po Henryku, czyli wyżej opisane przeze mnie tzw. pozostałości materialne, to była kasetka z napisem "Krynica", przestrzelony na wylot portfel, przestrzelona jego własna fotografia. Nic więcej.

Konrad nigdy nie chciał jechać do Wall.-Meseritsch, mimo że to niedaleko od czeskiej granicy. Nie to nie.

Już po śmierci Konrada pomyślałam, że może ja tam pojadę. Na wycieczkę, na przykład, lub ot, tak sobie.

Pan dr Janek Dehner z Pragi, zaprzyjaźniony z Konradem, muzykolog, który pomagał mi w Czeskich Liniach Lotniczych załatwiać sprawy związane z katastrofą - bez niego bym nie ruszyła, za co mu na tym miejscu dziękuję - i tym razem podjął się dotarcia do informacji o tym cmentarzu.

List z TechnickeValasskeho Słuzby Mezirici do Dr Jana Dehnera, Praga 21. 3. 88:

"Na zaklade Vasego dotazu Vam oznamujeme, że SS Heinrich Swinarski nar. 18. 11. 27 ve Varsave, zemrel 8. 3. 45 a 10.3.45 byl pohrben na centralnim hrbitove we Valsskem Mezirici do hrobu cislo 174/5."

Dalej w treści, że w związku z przebudową cmentarza prochy zostały zebrane i przeniesione do wspólnego grobu, którym opiekuje się Międzynarodowy Czerwony Krzyż.

Konrad nigdy nie powiedział mi, że Henryk wstąpił ochotniczo właśnie do Waffen SS. Również nikt z rodziny nie powiedział. Dlaczego? Wstydzili się? Było niewygodne? Zagrażało ewentualnej karierze?

Trzech Swinarskich i trzy pogrzeby z honorami wojskowymi..

Karol - pułkownik w Krotoszynie jechał na lawecie, strzelcy podhalańscy, peleryny, piórko przy kapeluszu.

Konrad (Konrad??) niesiony na ramionach kolegów, wspaniała pogrzebowa dyscyplina, piękne chłopaki z kompanii honorowej.

Henryk, SS-schütze - po coś się pchał, głupcze?

I tu powinnam zakończyć, ale nieoczekiwanie doszedł Dziadek Liczbiński. Tamtego roku w Katowicach. To znaczy nie tyle doszedł, co zniknął.

Opłacony przez rodzinę do 93 roku grób Ksawerego Liczbińskiego przejęła i zajmuje już od 82 roku jakaś młoda dama. Dziadka grób został zlikwidowany i istnieje tylko na fotografii: 16 11 1879 - 25 10 1933 - Ksawer Liczbiński i wierzba płacząca nad grobem. Zakonnica, w rzymsko-katolickiej parafii, zresztą miła i jakby zakłopotana stanem faktycznym, który się ujawnił, stanowczo nie chciała ze mną rozmawiać o grobie babki Konrada i ciotki Karli, że to niby czas zbyt odległy.

Koło ex-grobu dziadka chodził czarny kot i miauczał. Nie miałam dla niego nic do jedzenia.

Kiedy wróciłam z jakąś wędliną - kota już nie było. To dusza dziadka dała znać o swoim istnieniu.

W programie do "Sexualnego zła" ulżyłam sobie. Opisałam. Chociaż groby nie bywają seksualne. Ale jeżeli tej młodej kobiecie wygodnie leżeć na dziadku, to niech spoczywa w spokoju.

Ostatni kontakt z taśmą filmową miał Konrad (Konrad??) w czasie uroczystości pogrzebowych. Pani Zawistowska z Kroniki Filmowej kręciła materiał z tych wydarzeń. Nigdy, nigdzie nie pokazano ani minuty z tego pogrzebu. Dlaczego? Przez kogo? Po co? Kto za tym stał? Durnie. Minęło osiemnaście lat. Już osiemnaście. I już nam wszystkim bliżej niż dalej.

Ten dokument nazywa się: Doklad o zpopelneni. I wynika z niego, że zmarły Mr Konrad Swinarski został poddany kremacji 28 sierpnia 1975 roku. Pieczątka: Pohrebni Słuzba, Krematorium-Praha-Strażnice.

Nie na każdego spływa łaska bogów - móc być spalonym dwa razy. Fizycznie i urzędowo.

l jeszcze jedno w poważnym kwartalniku "Notatnik Teatralny", w numerze poświęconym Tadeuszowi Łomnickiemu, pan Rafał Augustyn, kompozytor, dopuścił się stwierdzenia tyleż niepoważnego, co... no, właśnie nie wiem, jak to nazwać? Cytuję: "Tuż przedtem (przed premierą Pluskwy, przyp. mój) pochowaliśmy na Powązkach metalowe pudło z czymś, czego ponoć nie wolno było badać z obawy przed zarazą". Poczem wkłada w usta osoby postronnej głupawy żart: "zwłoki zidentyfikowano - przedstawienia nie".

Osąd pozostawiam czytelnikom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji