Obrazki obyczajowe
TEATR DRAMATYCZNY WARSZAWY wystawił na swej malutkiej SALI PRÓB prapremierę "GRUPY LAOKOONA" TADEUSZA RÓŻEWICZA w reżyserii W. LASKOWSKIEJ i scenografii A. SADOWSKIEGO.
Tym razem nie postąpiono jak przy poprzedniej sztuce tegoż autora - "Kartotece", gdy przykrótki na nasze przyzwyczajenia teatralne tekst rozepchano wstawkami z jego wierszy. Wybrano lepszą drogę, skoro tekstu nie wystarcza na 2 czy 3 godziny - dano po prostu krótkie, półtoragodzinne przedstawienie, tak jak to niedawno uczyniono w innym teatrze warszawskim z inną sztuką polskiego autora. Mam oczywiście na myśli "Lal, znaczy jaśmin" Zawieyskiego w Kameralnym. Zdaje się, że za każdym razem widzowie bynajmniej nie protestowali przeciw takiemu ograniczeniu im uczty. Długotrwałość przeżycia niekoniecznie stanowi o jego sile.
"Grupa Laokoona" jest właściwie komedyjką obyczajową z życia współczesnych humanistów, naszpikowana dowcipami w stylu studencko-sztubackim, którym niekiedy nie gardził Gałczyński, a rozwija zawzięcie Mrożek. Takie zaszeregowanie utworu może zmniejszy rozczarowania niektórych, oczekujących od Różewicza po "Kartotece" utworu głębszego. Ależ panowie! Czy poeta musi obowiązkowo za każdym razem wypowiadać siebie do dna? Czy nic wolno mu trochę poigrać podpatrzonymi sytuacjami i podsłuchanymi powiedzonkami? Dyskwalifikowanie "Grupy Laokoona" jako artystycznego kroku wstecz jest równie apodyktyczne,jak w swoim czasie windowanie "Kartoteki" nie wiadomo jak wysoko. Istotnie "Kartoteka", w której autor mówił głównie o swoim pokoleniu, była przybraną w kształt sceniczny bolesną liryczną wypowiedzią. Kto zna poezję Różewicza, wie w jakim stopniu była scenicznym rozwinięciem jego znanych motywów,z tym,że w niejednym z wierszy osiągał większą kondensację ładunku dramatycznego. Ale przecież Różewicz ma także wiersze lżejsze - drwiące, kpiarskie. Z tego zasobu mógł stworzyć swoją jak powiedziałem komedyjkę, która jest czymś nie tyle słabszym od "Kartoteki", co po prostu różnym. Inna sprawa, czy tym samym powstało widowisko teatralne o zdecydowanej kompozycji? Raczej nie. Otrzymaliśmy fugę obrazów i powiedzeń, które mają w sobie coś ze zlepku skeczów, natomiast węzeł dramatyczny jest dość luźny. Nie jest to ani tradycyjny teatr w stylu od apolskiej do Kohouta, ani przekorny teatr w stylu od Witkacego do Ionesco, lecz po prostu bukiecik drwin z głupstw, jakich pełno w życiu.
Perypetie głównego bohatera, czyli to, jak może powinąć się noga człowiekowi z natury bardzo pokornemu, a ściślej jak może mu się wydać, że powinęła mu się noga, zacierają się wobec szeregu anegdot włożonych w usta bohaterów, które się trwalej zapamięta, niż ich losy.
Aktorzy wywiązywali się z zadań na ogół nieźle,a niektórzy bardzo dobrze. BOLESŁAW PŁOTNICKI jako Ojciec był precyzyjny w rysowaniu zabłąkanego humanisty. HELENA BYSTRZANOWSKA jako Matka podpatrzyła dobrze cechy współczesnej kurki domowej, która operuje ze względów towarzyskich terminami naukowymi. JERZY KARASZKIEWICZ grał bardzo dobrze i prawdziwie Syna, choć reżyser zupełnie niepotrzebnie zmuszał go do gimnastyki na drabinie bibliotecznej. ALEKSANDER DZWONKOWSKI był kapitalnym Dziadkiem, a JANUSZ PALUSZKIEWICZ Ordynatorem. Trudno pominąć ŁUCZYCKĄ jako Przyjaciółkę i trudno zapomnieć PAKA i WYSZYŃSKIEGO jako Celników.
Wydaje się jednak że pewne udziwnienia reżyserskie, a także scenograficzne, jak kwiatki rosnące z ludzi, niczem owa pelargonia z ucha "Tatusia" Gałczyńskiego, trąciły zbytnim pomaganiem tekstowi, który bez tych protez byłby może bardziej jednoznacznie bezpretensjonalny.