Artykuły

Maja Ostaszewska: Nie martwię się czasem

Buddystka. Wegetarianka. Specjalistka od "ciężkich" ról. Maja Ostaszewska uparcie wymyka się schematom. Nazywają ją aktorką dramatyczną, a właśnie zagrała u Krystyny Jandy w komedii. Piękna kobieta? W najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej udowadnia, że potrafi być brzydka. Mówi, że to najważniejsza rola jej życia. I po czterdziestce nabiera rozpędu.

Dziewiąta rano. Maja Ostaszewska wysyła SMS: "Pochorował mi się synek. Udało mi się ściągnąć nianię, ale spóźnię się piętnaście minut. Bardzo przepraszam!". Czasem trudno jej pogodzić obowiązki aktorki i mamy. Wieczorami gra w Och-Teatrze, w spektaklu "Upadłe anioły" wyreżyserowanym przez Krystynę Jandę na podstawie tekstu Noela Cowarda, w dzień ma zdjęcia na planie nowego filmu Filipa Bajona "Panie Dulskie", a niedługo zaczyna jeszcze próby do "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta w reżyserii Krzysztofo Warlikowskiego. Przyznaje, że ostatnio żyje w szalonym tempie. Przyciąga uwagę.

Kiedy do knajpki na Starym Mokotowie, tuż obok jej mieszkania, zaczynają przychodzić ludzie, przyglądają się jej z zaciekawieniem. Bo Maja Ostaszewska, chociaż nie pojawia się w komercyjnych hitach i najczęściej można zobaczyć ją w teatrze, to aktorka nie tylko pierwszoligowa, ale i lubiana. Przez wszystkich, a to nie zdarza się często. W przeciwieństwie do wielu koleżanek po fachu ona podczas rozmowy nie gra i nie kokietuje. I to właśnie ta jej naturalność uwodzi. Ma charakterystyczny wysoki głos, dziewczęcą urodę, a kiedy mówi o sprawach dla niej ważnych, zamaszyście gestykuluje. Najwięcej, gdy opowiada o filmie Małgorzaty Szumowskiej "Body/Ciało", w którym ona i Janusz Gajos grają główne role. Są w niej wtedy dziecięca radość i entuzjazm.

Właśnie okazało się, że "Body/Ciało" zostało nagrodzone Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie. Jakie to uczucie?

- Wspaniałe. To wielki sukces Małgośki, pokazuje, jak silną ma pozycję w światowym klanie. Kiedy stała na scenie ze statuetką, byliśmy bardzo wzruszeni i dumni. Ale to również sukces całego naszego zespołu. "Body/Ciało" już na projekcji miało wspaniały odbiór widowni, idealnie rozumiejącej czarny humor tego filmu. Przez tych kilka dni udzieliliśmy całej masy wywiadów, w większości rozentuzjazmowanym dziennikarzom. Mieliśmy też świetną prasę. Dla mnie samo bycie w konkursie z tak wielką osobowością jak Charlotte Rampling (nagroda dla najlepszej aktorki - red.) było niesamowitym przeżyciem. W tym roku przyjechały też takie sławy jak reżyserzy Terrence Malick czy Werner Herzog oraz wspaniałe aktorki: Cate Blanchett, Nicole Kidman, Juliette Binoche. No i by? boski Christian Bale. Jury szefowa? Darren Aronofsky (nominowany do Oscara za "Czarnego Łabędzia" - red.). A ja jestem szczególnie szczęśliwa, że nasz film odniósł w Berlinie taki sukces, bo rola Anny jest by? może moją najważniejszą rolą filmową do tej pory.

Dlaczego najważniejszą?

- Bo chyba najtrudniejszą. Najwięcej ode mnie wymagającą. Anna to w gruncie rzeczy postać charakterystyczna, musiałam stworzyć bohaterkę kompletnie inną niż ja.

Kiedy oglądam film, w pierwszej chwili Cię nie poznałam.

- To bardzo dobra recenzja (śmiech). W trakcie kręcenia kilka razy zdarzyło się, że znajoma osoba przechodziła obok planu i mnie nie poznała. Na potrzeby filmu przeszłam metamorfozę. Wymyśliłam inny sposób chodzenia, mimikę, obcięłam włosy, przefarbowałam je na koszmarny kolor i trochę przytyłam. Anna jest kobietą, która nie przywiązuje wagi do swojego wyglądu, więc grałam bez makijażu, w bezkształtnych, workowatych ubraniach. Wcielam się w osobą nieatrakcyjną, kogoś, kto ma zablokowaną seksualność. Przy całej tej charakterystyczności wyzwaniem było dla mnie grać naturalnie, właściwie stać się Anną. Z Małgośką wiedziałyśmy, że muszę być wiarygodna, zwłaszcza przy wspaniałym "wewnętrznym" aktorstwie Janusza Gajosa. Przy niektórych scenach kręciliśmy dwa warianty - ostrzejszy i bardzo subtelny. Później okazywało się, że zawsze wygrywał ten wyciszony.

Anna potrafi nawiązać kontakt z duchami. Wierzysz w takie rzeczy?

- Moja bohaterka jest osobą bardzo samotną, oddaną pracy terapeutką pacjentów z zaburzeniami żywienia, która szuka ukojenia w spirytyzmie, więc w ramach przygotowań musiałam zgłębić oba te tematy. Przeczytałam wielką "Księgę mediów" Allana Kardeca, która przez lata nie była wydawana. Podczas pisania scenariusza Małgośka i Michał (Englert, operator kamery i współautor scenariusza, prywatnie życiowy partner Mai - red.) skontaktowali się z Konradem Jerzakiem z Polskiego Towarzystwa Spirytystycznego. To on pożyczył mi księgę Kardeca i umożliwił spotkanie z medium z Brazylii, który przyjechał do Polski na wykłady. Tam ten nurt ma tysiące zwolenników, seanse spirytystyczne są na porządku dziennym. Spirytyzm nie jest moja drogą, jeżeli o to pytasz, ale materializm również nie wzbudza mojego zaufania. Wychowałam się w filozofii buddyjskiej i choć obecnie nie jestem związana z żadną grupą, to ta ideologia jest mi bliska.

Anoreksja to trudny temat.

- Dużo czasu poświęciłam, żeby go zgłębić. Razem z Michałem i Małgośką odwiedziliśmy szpital psychiatryczny, rozmawialiśmy z lekarzami i terapeutami. Mnie w przygotowaniach bardzo pomogły spotkania ze wspaniałą profesor psychiatrii Ireną Namysłowską, która przez lata była ordynatorem szpitalnego oddziału dla młodzieży. Oczywiście, chroniąc prywatność swoich pacjentów, nie mówiła o konkretnych osobach, tylko o objawach, procesie leczenia, nawiązywaniu więzi i trzymaniu granic w relacji pacjent - terapeuta.

Anoreksja to choroba niezwykle trudna w leczeniu. Jest egosyntoniczna, czyli w zgodzie z ego. Pacjentki wcale nie chcą być wyleczone. Pani profesor powiedziała mi, że w jej wieloletniej praktyce lekarskiej nie było ani jednego przypadku, żeby chora dziewczyna zgłosiła się do niej sama. To rodzice przywozili swoje córki, kiedy było już z nimi naprawdę źle. Na początku anoreksja i bulimia, bo główna bohaterka jest bulimiczką, są trudne do wykrycia. Można odnieść wrażenie, ?e taka osoba po prostu dba o to, co je, nikt nie podejrzewa, że się głodzi. Dopiero chorobliwa chudość jest alarmująca. Tym bardziej że ten problem często dotyka osób z porządnych rodzin, dobrze uczących się i ambitnych, którym niejedzenie daje poczucie kontroli. Funkcjonuje nawet ruch Proana, który promuje anoreksję jako styl życia. Te nastolatki nazywają siebie pieszczotliwie motylkami i wspierają się nawzajem. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to zaburzenie psychiczne o największej śmiertelności. Te bardzo szczupłe dziewczyny, które pojawiają się w filmie, to nie aktorki, tylko amatorki. Inteligentne, wrażliwe i w pełni świadome, w jakim filmie biorą udział. Kilka scen było improwizowanych, więc czułyśmy się za nie z Małgośką odpowiedzialne. Moja Anna nie jest psychiatrą, tylko terapeutką o nowoczesnym podejściu do leczenia i stosującą psychodramę. Spotkałyśmy się z Małgośką z Martą Gadaś (specjalistka od zaburzeń odżywiania - red.), wzięłyśmy na warsztat problemy naszych bohaterek i sceny inspirowane tym doświadczeniem znalazły się w filmie. Podczas terapii pojawia się też próba wyrzucenia z siebie emocji poprzez krzyk - mnie jako aktorce krzyk przychodzi z łatwością, ale jedna z dziewczyn musiała wydobyć z siebie ten dźwięk po raz pierwszy w życiu. To było dla niej niesamowicie trudne, bo obnażające, ale jednocześnie wyzwalające.

Po drugiej stronie kamery stanął Twój partner. To już trzeci film, który nakręciliście razem.

- Najważniejsze jest, aby właściwe osoby były na właściwym miejscu, i głęboko wierzę, że w naszym przypadku tak się stało. A jeśli te osoby dobrze się znają? To tylko ułatwia pracę. My nie musimy się kokietować, udowadniać wzajemnie swojej wartości. Za to możemy być wobec siebie szczerzy. To samo zresztą dotyczy reżysera, bo Małgośkę znam jeszcze dłużej niż Michała, poznałyśmy się jako nastolatki. To nasz trzeci wspólny film. Ona jest bardzo bezpośrednia, jeśli coś jej nie pasuje, to nie owija w bawełnę, potrafi by? ostra. Ale kiedy wiemy, ze jesteśmy akceptowani, i cenimy siebie nawzajem, nawet przykre uwagi nie ranią. Wiemy, że wszyscy zmierzamy do wspólnego celu i szkoda czasu na konwencjonalne uprzejmości. Mam do Małgośki i Michała pełne zaufanie. Poza tym podziwiam to, co wspólnie robią, bo od lat tworzą niesamowicie zgrany tandem twórczy.

Wierzysz w platoniczną przyjaźń między kobietą a mężczyzną?

- Jak najbardziej. Sama przyjaźnię się z mężczyznami, i uważam, że taka relacja może być wspaniała, chociaż zdarza się i tak, że opiera się na większej fascynacji jednej strony i ta druga żeruje na tym uczuciu.

A co lubisz w mężczyznach?

- Ich wewnętrzną wolność. Podoba mi się, gdy mężczyzna jest typem wojownika. Oczywiście do momentu, kiedy nie chce nikogo stłamsić ani zdominować.

Przyjaźń kobiet jest inna?

- Potrafi być głębsza. Dla mnie wspólnota kobiet jest bardzo ważna. Mam swoją "szamańską" grupę wsparcia, którą tworzą moje siostry i przyjaciółka z dzieciństwa. Razem jesteśmy niezniszczalne, nie ma na nas mocnych. Kobiety mają łatwość mówienia o emocjach, więc są wspaniałymi doradczyniami. Potrafią dzielić się mądrością. I są silniejsze emocjonalnie niż mężczyźni. Jest tyle kobiet, które fantastycznie radzą sobie zawodowo i jednocześnie organizują życie całej rodziny. W naszej kobiecości tkwi ogromna siła. Taka pierwotna i dzika. Musimy o nią dbać. I o siebie nawzajem, bo nawet w Polsce patriarchat wciąż jest silny. Nie ma równych płac, w małych miejscowościach wartość kobiety ocenia się po tym, czy wyszła za mąż i urodziła dzieci, a przyzwolenie na szowinizm panuje w każdym środowisku, również w moim. Jeśli się na to nie godzimy, zarzuca się nam brak poczucia humoru.

Przyjaźnisz się też z Magdą Cielecką, z którą gracie teraz razem w spektaklu "Upadłe anioły".

- Kiedy Krystyna Janda zaproponowała nam role, przez chwilę miałyśmy wątpliwości, czy farsa to gatunek dla nas, czy się w nim odnajdziemy. Od lal związane z Nowym Teatrem Krzysztofa Warlikowskiego, jesteśmy kojarzone raczej z dramatycznym repertuarem. Powiedziałabym wręcz, że z głębokim, a tu nie ma miejsca na refleksje, jest czysty wygłup, dawanie widzom wyłącznie przyjemności. Ale potem pomyślałyśmy, że to będzie ciekawy żart z nas samych, zabawa wizerunkiem. I pewna odskocznia. Obie chciałyśmy spotkać się w pracy z Krystyną Jandą. Ważne też dla nas było, że Krystyna chciała, abyśmy zagrały razem. To pewne nawiązanie do głośnego spektaklu "Magnetyzm serca" Grzegorza Jarzyny, w którym występowałyśmy kilka lat temu. Wtedy byłyśmy podobnie obsadzone i śmiejemy się, że teraz Magda jest jak dojrzała Klara po przejściach, a ja jak doświadczona życiem Aniela. Myślę, że sprawdziłyśmy się w komediowym wydaniu, bo widownia za każdym razem jest pełna. A i my odpoczywamy od głównego nurtu naszych teatralnych poczynań. Tym bardziej że właśnie zaczynamy próby do nowego spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego. Ten projekt jest dla nas szczególnie ważny, ponieważ jesienią jego premiera otworzy naszą nową, świeżo wyremontowaną siedzibę.

Obie kończyłyście tą sama PWST. Znacie się jeszcze z Krakowa?

- Tak, jeszcze z okresu studiów. Od początku każdą z nas interesowało, co robi druga. Przyglądałyśmy się sobie, może nawet rywalizowałyśmy... Przyjaźń zaczęła się jednak dopiero przy "Magnetyzmie serca". I trwa do dziś, co w naszym zawodzie nie zdarza się zbyt często.

Czemu wyjechałaś do Warszawy?

- Urodziłam się w artystycznej rodzinie, wychowałam na krakowskim teatrze, w moim domu bywali aktorzy ze Starego. A potem zrobiłam dyplom u Lupy, który był moim mistrzem i wiedziałam, że chce ze mną pracować. Byłam szczęśliwa w Krakowie, ale czułam, że tam moja droga zawodowa jest zbyt łatwa do przewidzenia. Bałam się, że właściwie wiadomo, co będę robiła za dziesięć czy dwadzieścia lat, jeśli tam zostanę. A potem z pomocą przyszedł mi los. Za rolę w spektaklu dyplomowym dostałam grand prix na festiwalu szkół teatralnych, zobaczył mnie tam Piotr Cieślak, dyrektor Teatru Dramatycznego, i zaprosił do zadebiutowania u niego w szekspirowskim repertuarze. Decyzję musiałam podjąć błyskawicznie - dwa tygodnie później byłam już w Warszawie. Oczywiście, na początku miałam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, tęskniłam za Krakowem, ale czułam, że tu mogę zacząć wszystko od początku. Zbudować coś samodzielnie w miejscu, gdzie nikt nie zna mnie ani mojego taty. Przyszłość i to, jak mi się powiedzie, były zagadką. Na początku nie wynajmowałam nawet swojego mieszkania, zatrzymałam się w pokoiku gościnnym w Pałacu Kultury i Nauki, w tzw. Loży Stalina. Trafiłam do zespołu, który był ze sobą bardzo zżyty, bo większość stanowili absolwenci warszawskiej Akademii Teatralnej, i mimo że wszyscy byli dla mnie bardzo mili, to czułam się obca. A potem pojawił się Grzegorz i Teatr Rozmaitości. U niego w końcu poczułam, że mówię swoim głosem. I zdecydowałam, że zostaję w Warszawie. Poczułam, że to jest moje miejsce.

Mówił Ci ktoś kiedyś, że jesteś podobna do swojej babci Krystyny Ostaszewskiej, która też była aktorką?

- Babcia to dla mnie kultowa postać, ale nigdy jej nie poznałam. Zmarła, zanim przyszłam na świat. Za to wiele o niej słyszałam. Kiedy poszłam do szkoły teatralnej, okazało się, że część profesorów, takich jak Danuta Michałowska czy Halina

Kwiatkowska, dobrze ją pamięta. Występowała razem z nimi w Teatrze Rapsodycznym, w którym udzielał się wtedy też Karol Wojtyła. Oni wszyscy mówili, że jestem do niej podobna. I że gram tak jak ona. To miłe.

Większość nastolatek woli pójść z rówieśnikami na dyskotekę, a nie chodzić do teatru na spektakle Lupy czy Kantora. Nie czułaś się inna?

- Dla mnie inny i dziwny był świat poza moim domem. Chociaż oczywiście było kilka trudnych momentów - kiedy dorastałam, doświadczyłam aktów nietolerancji. Nie chodziłam na lekcje religii, nosiłam kolorowe ubrania, co niektórych drażniło. Ale moje dzieciństwo było szczęśliwe, bo wychowałam się w kochającej rodzinie. Miłość i akceptacja, jaką dostałam od rodziców, sprawiły, że nigdy nie bałam się wyrażania swoich poglądów, miałam siłę i odwagę pójść własną drogą.

Twój własny dom jest podobny?

- Jestem bardziej zasadniczą mamą, wyraźniej stawiam granice. Jako nastolatka miałam dużo swobody, przyjaźniłam się ze znajomymi rodziców, co było szalenie inspirujące, ale przez to przegapiłam moich rówieśników. Nie poszłam nawet na studniówkę. Własny dom buduję po swojemu, jednak pewne wartości i przekonania, które wpoiła mi rodzina, przekazuję teraz swoim dzieciom. Tolerancja, wolność w myśleniu i wyrażaniu siebie. Również wrażliwość na zwierzęta. Jestem wegetarianką od dziecka, bo to rodzice ze względów etycznych przestali jeść mięso. Nie musiałam doświadczać takich okropnych scen jak zabijanie karpia na wigilię i jestem im za to wdzięczna. Kartezjusz mylił się, mówiąc, że zwierzęta można traktować przedmiotowo. A ponieważ w dzisiejszych czasach człowiek jest największym źródłem ich cierpienia, musimy o nie dbać. One same nie potrafią bronić się przed ekspansją naszego gatunku. Od lat współpracuję i wspieram takie fundacje jak VIVA! czy klub Gaja, walczące z niehumanitarnym traktowaniem zwierząt. To, co się dzieje na przykład w hodowli przemysłowej, to jedna wielka tortura! Nie mogę zgodzić się na taką rzeczywistość. Nie zostałam aktorką dla popularności czy sławy, ale jeśli dzięki mojej rozpoznawalności mogę coś zmienić, to wtedy jestem szczęśliwa.

W "(A)pollonii" Krzysztofa Warlikowskiego wygłaszasz 40-minutowy monolog porównujący zabijanie zwierząt do okrucieństw wojny i Holocaustu. Mówisz go z taką pasją, jakbyś sama go napisała...

- Napisał go Coetzee. Jego książka "Elizabeth Costello", której fragment wygłaszam, to jedna z tych powieści, które najbardziej poruszyły mnie w ostatnich latach. Prawdą jest jednak, że Krzysztof robiąc spektakl, często korzysta z doświadczeń swojego zespołu, i to właśnie moje poglądy zainspirowały go do poruszenia tego tematu. W ?(A)pollonii" mówimy o różnych aspektach poświęcania cudzego życia: zaczynamy od człowieka, a kończymy na holocauście zwierząt. Oczywiście, wykonuję swoje zadanie aktorsko, ale mówię ten monolog z głębi serca, bo jest bliski mojemu myśleniu. Dostałam nawet listy od widzów, którzy pisali, że po tym spektaklu przestali jeść mięso lub nosić naturalne futra. Jeśli jestem w stanie zmienić myślenie chociażby kilku osób, to jest to najpiękniejszy aspekt mojego zawodu.

Ty jesteś wychowana w filozofii buddyjskiej, Michał w katolicyzmie. A kim są Wasze dzieci?

- Któregoś dnia same odpowiedzą na to pytanie. Pokazujemy im różne filozofie, opowiadamy, uczymy uważności na drugiego człowieka, zasad etyki, ale niczego im nie narzucamy. Pójdą własną drogą.

Urodziłaś, Franka, kiedy miałaś 34 lata. Wcześniej nie chciałaś zostać mamą?

- Długo byłam oszalała na punkcie mojego życia zawodowego, ono mnie pochłaniało. Nie czułam instynktu macierzyńskiego i wydawało mi się, że nie jestem stworzona do bycia mamą. To się zmieniło, dopiero kiedy spotkałam na swojej drodze odpowiedniego mężczyznę. Z Michałem bardzo szybko wiedzieliśmy, że chcemy mieć dzieci, już po pół roku zdecydowaliśmy się na nie, a po roku zaszłam w pierwszą ciążę. Dla mnie dojrzałe macierzyństwo było fantastyczne, zdążyłam się już spełnić jako aktorka, więc bez żalu odrzuciłam kilka ciekawych propozycji. No i miałam czas, żeby się wyszaleć, a to w przypadku osoby energetycznej i lubiącej życie towarzyskie jest szalenie ważne (śmiech). Kiedy urodził się Franio, czułam się tak szczęśliwa, że przez pół roku byłam z nim non stop, od rana do wieczora. Na szczęście w świecie zawodowym nie dostrzegało się tego mojego zniknięcia, bo na ekrany właśnie wszedł "Katyń" Andrzeja Wajdy. A kiedy przestałam karmić piersią syna, spodziewałam się już córeczki. Tak więc byłam abstynentką przez cztery lata (śmiech). Jedyne, czego żałuję w tym późnym macierzyństwie, to tego, że nie mam więcej dzieci.

Dzieci zmieniają związek. Nie ma już czasu na romantyzm.

- Jesteśmy z Michałem ze sobą dziewięć lat i jak na razie dajemy radę (śmiech). Oczywiście, dzieci zmieniają związek, ale też go scalają. Poza tym gdy są już starsze, można wrócić do fazy romantycznej. I ona jest jeszcze fajniejsza, bo dojrzalsza i głębsza. Pamiętam, jak pierwszy raz wyjechaliśmy tylko we dwójkę do Barcelony. Byliśmy niesamowicie szczęśliwi, że mamy czas wyłącznie dla siebie. Chociaż oczywiście codziennie wieczorem zastanawialiśmy się, co teraz robią dzieci, i wydzwanialiśmy do domu (śmiech).

Oboje jesteście silnymi osobowościami. Ścieracie się czasem?

- Oczywiście, tłumienie emocji jest nam obce (śmiech). Poza tym bez okazjonalnych starć i kłótni byłoby strasznie nudno, są badania mówiące, że relacje, w których jest ciągle gorąco i w których wyładowuje się napięcia zamiast dusić je w sobie, mają większą siłę przetrwania. Związek musi być żywy. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której dwójka ludzi nie potrafi się porządnie pokłócić. My zresztą coraz szybciej się godzimy. Kiedy jest się razem przez wiele lat, kryzysy są nieuniknione. Ważne jest, jak się z tych trudnych momentów wychodzi. Jeśli zwycięsko, to one tylko sprawiają, że związek jest silniejszy.

Dwa lata temu skoczyłaś czterdzieści lat Zrobiłaś podsumowanie, co Ci się w życiu udało, a co nie?

- Tak. Choć nie lubię podsumowań, tego dnia, trochę śmiejąc się z siebie, zrobiłam je. Wyszło mi, że jest nieźle. Spełniam się zawodowo i mam wspaniałą rodzinę, więc nie martwię się zanadto upływającym czasem. Moja uwaga bardziej ukierunkowana jest na to, jak dzieci dorastają, a nie jak ja się starzeję. Chociaż odczuwam fakt, że nie mam już dwudziestu czy trzydziestu lat. Widzę to chociażby po rolach, jakie dostaję. Czterdziestka to trudny dla aktorki wiek, bo w polskim kinie nie ma dla nas zbyt wielu ról. To jest moment pomiędzy - młode dziewczyny grają to, co myśmy grały jeszcze kilka lat temu, a na ich matki nie jesteśmy jeszcze wystarczająco "stare". To przykre, bo być może dla aktorki jest to najbardziej interesujący moment w karierze. Teraz nie mogę narzekać - ostatnio zagrałam w kilku ciekawych filmach, ale nie wiem, kiedy i czy w ogóle pojawi się tak interesująca propozycja jak "Body/Ciało". Mimo to czuję, że jestem w dobrym momencie swojego życia. Bardzo dobrym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji