Makbet - czyli wielka szkoda
ADAM HANUSZKIEWICZ na scenie Teatru Narodowego konsekwentnie realizuje cykl inscenizacji szekspirowskich: był już "Ryszard III", był "Hamlet", kolej na "Makbeta". "Hamlet" - jak pamiętamy - był wydarzeniem artystycznym, był nie tylko prezentacją tragedii, ale i jej świetną interpretacją. Niestety, nie można tego samego powiedzieć o "Makbecie".
Ogólnie biorąc, w historii wystawień (i ekranizacji) "Makbeta" zarysowały się dwie tendencje. Tradycyjna - wysuwająca na plan pierwszy Lady Makbet jako motor zła, "adwokata diabła", inspiratora chorej ambicji Makbeta; i nowsza - przywracająca należne miejsce samemu Makbetowi, akcentująca jego osobisty dramat, wydobywająca złożoność tej postaci, jednego z najwspanialszych (bo najbardziej ludzkich) bohaterów szekspirowskich. Tą drugą drogą poszedł na przykład Polański w swej głośnej - ale raczej nieudanej - ekranizacji "Makbeta", gdzie rola Lady Makbet była jedynie epizodem.
Hanuszkiewicz - może i słusznie? - nie poszedł żadną z tych dróg. Wybrał zabieg ryzykowny w naszych czasach skłonnych do nowatorstw i udziwnień: pokazać "Makbeta" scena po scenie, "czysto", w pewnym sensie nawet tradycyjnie, nieomal tak, jak został napisany (nie licząc skrótów, no i spolszczenia Jerzego S. Sito, o czym jeszcze będzie mowa). Główny ciężar autointerpretacji spadł więc na barki aktorów, grających główne role w tym przedstawieniu, które z ostentacją nie proponuje żadnego klucza interpretacyjnego do odczytania szekspirowskiego dramatu.
Obiektywnie patrząc, trudno robić z tego zarzut. Przedstawienie jest sprawne, utrzymane w zapierającym dech w piersiach tempie, ma kilka wspaniałych scen (jak na przykład sceny w lesie, z nastrojem tajemniczości, uzyskanym światłem koloru zielonego, albo efektowna śmierć Makbeta) i nastrój. Jednak wystarczy zestawić z tymi superlatywami nazwisko inscenizatora, aby dojść do wniosku, że nie takich efektów oczekiwaliśmy po Adamie Hanuszkiewiczu. W "Makbecie" nie ma ani śladu tego stylu, który tak denerwował niektórych krytyków, a zjednywał Hanuszkiewiczowi widownię. Gdzieś podziała się ta olśniewająca wyobraźnia teatralna, konstruująca niezapomniane sceny w takich inscenizacjach, jak "Śmierć Dantona", "Beniowski" czy choćby "Hamlet". Nie idzie tu bynajmniej o "efekty". We wspomnianych dokonaniach Hanuszkiewicza mieliśmy do czynienia z bogactwem, które było pełnią. Tu (tzn. w "Makbecie") widzimy prostotę, która jest ubóstwem. Niestety, także ubóstwem myśli. Inscenizacja Hanuszkiewicza nie wnosi nic nowego do scenicznej biografii Makbeta. Jest to więc raczej przedstawienie z wypisów szkolnych, świetnie informujące o treści sztuki, ale niewiele poza tym.
Zresztą sprawę komplikuje również "spolszczenie" Jerzego S. Sito, chyba najmniej fortunne z dotychczasowych jego prac translatorskich, operujące zbytnim kolokwializmem, upraszczającym i zubożającym bogactwo języka szekspirowskiego.
Jak już wspomniałem, w takim ujęciu ciężar autointerpretacji ról spada na aktorów. Podźwignęli oni ten ciężar wspaniale. Wojciech Pszoniak, "importowany" z Krakowa, gdzie w Starym Teatrze stworzył niezapomniane kreacje w "Śnie nocy letniej", ""Biesach", "Wszystko dobrze co się dobrze kończy", znakomicie "zadebiutował" na warszawskiej scenie. Jego Makbet jest gwałtowny, wybuchowy, jego rozterki nie są rozterkami myśliciela, lecz człowieka czynu. Z równą łatwością wpada on w gniew, jak się z niego otrząsa, równie gwałtownie opanowuje go strach, jak później wstępuje odwaga. Wojciech Pszoniak znakomicie pokazuje metamorfozę Makbeta: od podszytej ambicją i dumą szlachetności, poprzez zaufanie do losu ("Niech się stanie, co ma się stać - ale bez mego udziału" - mówi Makbet po wróżbie wiedźm), aż do nieopanowanej żądzy władzy, i w konsekwencji do metodycznego obłędu krzywdy i zbrodni. Jest to przemiana tym bardziej wyrazista, że po zdobyciu władzy Makbeta (w interpretacji Pszoniaka) cechuje konsekwencja i opanowanie: nie ma już wątpliwości, takich, jak przed zabójstwem Dunkana. Toteż tym bardziej przekonywająca jest scena strachu na widok ducha Banka i późniejsze słowa Makbeta: "Żadnych snów, żadnych widziadeł". W odróżnieniu od całego przedstawienia, rola Makbeta jest pełna, konsekwentna, bogata. Wojciech Pszoniak ukazuje w niej szeroką skalę swego świetnego aktorstwa.
Lady Makbet gra Zofia Kucówna. W założeniu prezentuje typ "tradycyjny": złaknionej władzy i zaszczytów, chorobliwie ambitnej kobiety. Jednocześnie jednak jej funkcja w przedstawieniu zostaje nieco ograniczona. Z przeciwstawności tej Kucówna wychodzi zwycięsko. Jej Lady Makbet nie ma nic z fałszywego demonizmu. Gwałtowności mąża przeciwstawia spokojną determinację, upór, silną wolę. Świetna jest scena nocnego obłędu. Zofia Kucówna wznosi się w niej na najwyższe rejestry tragizmu.
W licznej obsadzie jest wiela świetnych nazwisk, wszyscy aktorzy doskonale wypełniają swoje zadania. Cóż, kiedy są to zadania skromne. Być może na kształcie przedstawienia zaciążyła piękna, lecz bardzo niefunkcjonalna scenografia (Marian Kołodziej), chyba niepotrzebnie ograniczająca scenę do niemal wyłącznie proscenium, przez co sytuacje sceniczne stają się płaskie, "ilustracyjne". Inna rzecz, że Hanuszkiewicz dowodzi w tym przedstawieniu doskonałej (i nieczęstej dziś) umiejętności budowania przestrzeni scenicznej i nastroju samym światłem. Nie równoważy to jednak wrażenia niedosytu, jakie pozostawia "Makbet".
Nie bierze się to z jakichś jego obiektywnych słabości. Lecz porównanie dotychczasowych osiągnięć inscenizatora, pamięć jego najlepszych inscenizacji każą ubolewać, że ten "Makbet" jedynie świetnym aktorstwem, muzyką (Maciej Małecki) i nielicznymi scenami, które przypominają "dawnego Hanuszkiewicza", wznosi się ponad dobrą poprawność. To o wiele za mało.