Nosorożcologia
Nasza wiedza o nosorożcach jest,prawdę mówiąc,żenująco nikła. Przeciętny inteligent tyle może o nich powiedzieć,że są bardzo duże,że odznaczają się potężną i grubą skórą,i że ponadto dźwigają na swoich nosach jeden,ewentualnie dwa rogi. To zresztą żadna sztuka,ponieważ o tej ostatniej właściwości poucza nas sama ich nazwa. Ale czy,jesteśmy w stanie wykazać się jakąś znajomością psychiki,struktury wyobraźni,upodobań estetycznych,tęsknot i marzeń przedstawicieli tego gatunku? Czy posiadamy jakieś dane na temat ich poczucia humoru,ich stosunku do historii,a wreszcie ich libida i ich kompleksów? Zrzućmy wreszcie maskę obłudy i miejmy odwagę przyznania się do naszych fatalnych zaniedbań w tej dziedzinie. Krótko mówiąc,nosorożce nie znajdowały się dotąd w orbicie naszych zainteresowań. Nie kojarzyliśmy z nimi żadnej określonej cechy charakteru - tak jak to ma miejsce w stosunku do innych odmian potomstwa wspólnej matki naszej,Natury. Ostatecznie nawet dziecko wie przecież z całą pewnością,że lis jest chytry i przebiegły, lew - wyniosły,potężny i pełen majestatu,szakal - nikczemny,złośliwy i żerujący na cudzym nieszczęściu,a pszczółka - pilna i pracowita. Ale jaki jest nosorożec - poza tym,że jego rzucająca się w oczy ociężałość wskazuje wyraźnie na brak upodobań do sportu i ćwiczeń rytmicznych? Ignoramus - ignoramus...
Przejdźmy jednak do rzeczy. Kiedy w początkowym - znakomitym - obrazie fantastycznej tragifarsy Ionesco pojawiają się po raz pierwszy na widnokręgu nosorożce,wówczas właśnie ów brak schematycznego i zdawkowego zespołu wyobrażeń,jaki zwykł towarzyszyć innym tworom tego rodzaju wprowadzanym znienacka na scenę - ów brak w szczególny sposób podnieca naszą wyobraźnię. Sztuka zarysowuje się na podobieństwo jakiegoś niezwykle fascynującego q u i z u,którego aktywnymi uczestnikami stają się wszyscy widzowie. Oczywiście,nikt nie ma najmniejszej wątpliwości,że nosorożec stanowi tu tylko jakieś postaciowanie,jakiś symbol - ale symbol czego? Co właściwie oznacza ten stwór tak egzotyczny,którego nasze dotychczasowe przyzwyczajenia nie umieją mechanicznie,a priori,ustawić w odpowiedniej przegródce? Pozorna absurdalność perypetii groteskowy irracjonalizm replik scenicznych kryją najwyraźniej jakiś utajniony sens; i my wszyscy,zgromadzeni na widowni,czujemy się powołani do wyłuskania tego sensu,do rozwiązania quizu nosorożcowego. To nas podnieca i angażuje do współpracy,bo każdy z nas ma w swej naturze coś z tropiciela zawiłych śladów: jeśli nie z detektywa,to przynajmniej coś ze skromnego miłośnika krzyżówek i rebusów. A przy tym ten quiz,zaoferowany nam przez Ionesco,olśniewa inteligencją,fascynuje dowcipem, sarkazmem,drwiną i cienką ironią. Ale to naturalne podniecenie,ta beztroska,bezinteresowna satysfakcja,z jaką uczestnicy przedstawienia zabierają się do rozwiązywania tej teatralnej zgadywanki,zabarwia się tutaj stopniowo uczuciem niepokoju. Elementy zagadki są niezmiernie zabawne,ale jakie będzie ostateczne rozwiązanie? I widz,wesoło ożywiony,pełen zainteresowania,powoli,nieprzymuszenie,z własnej woli, samodzielnie,zbliża się do nieuchronnego odkrycia. Odkrycia, które może okazać się wcale niewesołe,może nawet bardzo posępne. Jak w przypadku Edypa. Wydaje mi się,że metoda artystyczna,jaką posłużył się tutaj autor,jest mistrzowska. Człowiek chce i powinien o własnych siłach dochodzić do poznania prawdy,która przed nim staje. Przyjmuje ją wówczas i przyswaja bez porównania lepiej aniżeli podaną z zewnątrz, od razu w gotowym kształcie - nawet jeśli ta prawda odkrywa mu własną jego klęskę. Ta skłonność ludzkiej natury sprawdza się na przykładach najróżniejszego autoramentu: w przypadku Edypa równie dobrze,jak w przypadku pierwszego lepszego rozwiązywacza krzyżówek. A widz teatralny to właśnie połączenie pierwszego i drugiego. Tej właściwości świetnie czyni zadość Ionesco - zwłaszcza w pierwszej połowie swej sztuki. Wątek fabularny tego nowoczesnego moralitetu jest bardzo prosty. W świat ucywilizowany,świat,którego jedynym królem i władcą jest homo sapiens,w świat tak bezspornie, zdawałoby się,poddany prawom nagromadzonej przez niezliczone pokolenia kultury - wdziera się nagle bestia: nosorożec. Hula sobie bezkarnie po nowoczesnych ulicach miasta,nie czyniąc zresztą na razie nikomu specjalnej krzywdy. Nie, bynajmniej nie jest przedstawiony według schematu typowego smoka z baśni: nie pożera młodzieńców i nie każe sobie składać dziewic na ofiarę. Po prostu przewala się,ciężki, gruboskórny i straszliwie przedpotopowy,przez wielkomiejskie arterie. Oczywiście fakt ten budzi wśród przedstawicieli najrozmaitszych środowisk zrozumiałą sensację,zdumienie i oburzenie; przede wszystkim jednak daje powód do niekończących się dywagacji i rozstrząsań teoretycznych co do genezy,specyfiki,tudzież najrozmaitszych aspektów tego, tak niecodziennego zjawiska. Pochłonięci swą akademicką dysputą obywatele nie od razu dostrzegają osobliwy fakt,że nosorożec zaczyna się jakoś rozmnażać; i oto naraz okazuje się,że ten i ów spośród maluczkich - a nawet i spośród elity - ulega niepojętej psychozie: odczuwa jakąś nieprzepartą oskomę do tarzania się,tupania,wierzgania,ryczenia,na modłę owej prymitywnej bestii; co więcej,niepokojąco grubieje, opada na cztery odnóża i - o zgrozo! - zaczyna świecić na czole podejrzaną wypukłością,spod której wyłania się niewątpliwy kształt rogu... Krótko mówiąc,homo sapiens przekształca się w nosorożca,przyjmując ze szczególną satysfakcją wszelkie zwyczaje tego gatunku i w niewiarygodnie szybkim tempie wyzbywając się utrwalonych tak niezłomnie,jak się zdawało,znamion swego człowieczeństwa.
Do tego punktu sztuka rozwija się znakomicie. Jej symbolika jest tak świeża i nieoczekiwana,że frapuje i aktywizuje wyobraźnię widza,a zarazem jest dostatecznie jasna i precyzyjna,by nie zmylić jej kierunku i nie zmącić perspektywy. Nie może wszakże być żadnych wątpliwości co do kierunku uderzenia. To uderzenie godzi w tchórzostwo i bierność tłumu,w lenistwo i wygodnictwo elity,w jej oportunizm i brak instynktu społecznego. A nade wszystko jest to groźne ostrzeżenie,dramatyczna - pomimo groteskowej scenerii i żartobliwego tonu - przestroga przed naszą zbyt lekkomyślną ufnością w trwałość i siłę pewnej formacji kulturowej. Nam się zdawało,że ona się stała nieodłączną i nierozerwalną tkanką w organizmie człowieka,a okazało się,że to tylko cieniutki naskórek, który tak łatwo można zdrapać, obnażając zrogowaciałą skorupę na ciele bestii. To wszystko jest oczywiste i dlatego symbolikę tej sztuki uznać trzeba za całkowicie jednoznaczną; ale jest ona zarazem wielowarstwowa. Gdyż możemy ją drążyć,zagłębiać się w nią i dokopywać się w niej wciąż nowych odrośli,wywodzących się z tego samego rdzenia. Zapewne,jej warstwa najbliższa nam,najbardziej dziś dla nas dotykalna i bezsporna,dotyczy zjawisk bezpośrednio przez nas przeżywanych:faszyzmu,totalizmu, histerii wojennej. Ale na tym nie wyczerpuje się bynajmniej jej funkcja metaforyczna. Przemiana ludzi w nosorożce to mit o szerszym i głębszym zasięgu. Mogą w nim znaleźć odbicie także sprawy bardziej ogólne,niezwiązane wyłącznie z chwilą dzisiejszą i z określonym kompleksem zdarzeń: sprawy stosunków osobistych pomiędzy ludźmi,słabość,konformizm, powierzchowność i eklektyzm,snobizm i łatwość ulegania modom najbardziej dziwacznym... Ten symbol sięga głęboko,jest wielowymiarowy. W tym jego wartość. Ale ta piękna konstrukcja "wielu zwierciadeł" załamuje się,jak mi się zdaje w drugiej połowie utworu. W gruncie rzeczy autor powiedział już wszystko w dwóch pierwszych aktach. Najostrzejsza,najbardziej przejmująca pointa sztuki zawarta jest w scenie,w której na oczach głównego bohatera (i co więcej,na oczach całej widowni)najbliższy jego przyjaciel, dotychczasowy moralista i głosiciel "obowiązków człowieka", przemienia się w nosorożca. Żaden efekt późniejszy nie może już sprostać napięciu tej sceny,jej dramatyczności, osiągniętej pomimo - a może właśnie dzięki - jej groteskowej fantasmagorii. Człowiek staje się zwierzęciem - przecież to nie do pomyślenia; a jednak absurd się realizuje. Z tą chwilą wszystko już zostało powiedziane. Rozpacz i groza Berengera,jedynego prawdziwego człowieka,który na próżno borykał się,jak w koszmarnym śnie,z szaleństwem porażającym przyjaciela,staje się obrazem naszej własnej grozy i rozpaczy. Symbolika nosorożca została przez nas całkowicie rozszyfrowana. Ale Ionesco pisze jeszcze akt trzeci,który jest już właściwie tylko powtarzaniem i podkreślaniem grubą kreską morału sztuki. Ukazywanie wpływu zarazka na inne jeszcze postacie osłabia,jak mi się zdaje,dramatyczną wymowę poprzedniej pointy; a końcowy płomienny manifest Berengera, który otoczony przez zgraję nosorożców,nie poddaje się i oświadcza,że nigdy nie wyrzeknie się swego człowieczeństwa, ma w sobie piękny romantyczny patos,ale ma też rysy nieco deklaratywne,z którymi jakoś Ionesco nie do twarzy. W ogóle Ionesco wypada tu trochę ze swego przyrodzonego stylu,co nie wychodzi na dobre jego pisarstwu. Zresztą,Ionesco nie wydaje się w ogóle autorem "na długi oddech"; to typowy przedstawiciel "małej formy". Jego mistrzostwo najlepiej wypowiada się w dwuaktówce. W ostatnim akcie widać wyraźnie,że już opuszcza go zwykła jego wena - prawdę mówiąc,dialogi tu są trochę nudne. Druga przyczyna osłabnięcia porywistego nurtu całości leży,jak sądzę,głębiej: polega mianowicie na owym nieszczęsnym braku zaufania do inteligencji widza,któremu tak często autorzy chcą wszystko wykładać jak na łopacie.. A widz lubi rozwiązywać samodzielnie swoje krzyżówki...
Oczywiście,wiele tu też zależy od realizacji scenicznej. Szczególne znaczenie ma to właśnie w sztukach "symbolicznych" czy "metaforycznych",nie operujących jakąś łatwo sprawdzalną iluzją rzeczywistości,lecz jej zdeformowanym, fantastycznym przekształceniem: ucieleśnienie wizji pisarza, którą autor może tylko silniej lub słabiej zasugerować, zależy już tylko od wyczucia i wrażliwości realizatorów. Początek przedstawienia w Teatrze Dramatycznym napełniał pod tym względem optymizmem: akt pierwszy poprowadzony został żywo i sprawnie,zarówno od strony reżyserskiej(Wanda Laskowska),jak przez aktorów. Doskonałe tempo,dobrze wydobyty kontrapunkt krzyżujących się dialogów,trafnie podchwycony szczególny styl "farsy intelektualnej",tak charakterystyczny dla Ionesco: coś pośredniego między jarmarczną bufonadą a Shawem. No,i Świderski w roli Berengera: bardzo prosty,bardzo ciepły,trochę błędny "Jean de la lunę",ale przy tym bezpretensjonalny,ot,taki sobie zwykły,jeden z tysięcy,człowiek. Można tylko było żywić niejakie wątpliwości co do koncepcji roli Jana... ale o tym później. Również i pierwszy obraz aktu II (w biurze) ujęty był chyba właściwie - utrzymany na dobrze wyważonej granicy między irracjonalizmem humoru sytuacyjnego,a złośliwą charak-terystycznością postaci(bardzo dobry zwłaszcza Stanisław Jaworski). Niestety,od drugiego obrazu tego aktu zaczęły się poważne nieporozumienia. Przede wszystkim dotyczą one centralnego momentu w sztuce - metamorfozy Jana. Jasne jest przecież,że chodzi tu o jego przemianę wewnętrzną. Utalentowany aktor,Wiesław Gołas,przekazywał wprawdzie tę przemianę bardzo sugestywnie poprzez chrypnięcie głosu, narastającą prymitywizację gestów,"nosorożcowy" krok itd., ale cóż z tego,kiedy zabrakło w tym wszystkim elementów kontrastu wewnętrznego.- A zabrakło dlatego,że już w akcie I,za czasów swego "człowieczeństwa",Jan zarysowany był zbyt ostro; był zbyt brutalny,zbyt ostentacyjnie niemiły w swoim stosunku do Berengera,ażeby teraz jego zachowanie uderzało jakąś zasadniczą przemianą. To zresztą jeszcze nie najważniejsze - ostatecznie,to sprawa tylko pewnych subtelności aktorskiego wykonania,sprawa do dyskusji. Natomiast największy żal mam do realizatorów za potraktowanie reżyserskie i scenograficzne tego tak kluczowego momentu. Główna uwaga została tutaj zwrócona na jakieś przebieranki, które miały niejako unaocznić nierozgarniętemu widzowi ów proces,przekształcający człowieka w bestię. W tym celu Jan nieustannie to wbiegał do łazienki,to się z niej wynurzał, obarczony coraz to nowym strzępkiem zielonego gałganka,co miało nas dowodnie przekonać o postępach jego zezwierzęcenia. Wiem oczywiście,że owo nawiedzanie łazienki to propozycja samego Ionesko - ale teatr powinien albo zrezygnować z tak ryzykownych pomysłów autorskich,albo wybrnąć z nich bez uszczerbku dla sensu i wewnętrznej treści całej sceny. Przecież w tych ewolucjach biednego Gołasa zatraciła się co najmniej połowa przebiegającego między nim i Świderskim dialogu - tego dialogu,który ostatecznie jest tutaj dla nas najważniejszy. Nikt,kto nie znał uprzednio sztuki,nie umiał się zorientować,co oni tam do siebie wykrzykują. A już szczytem nieporozumienia wydaje mi się maska,w której na końcu ukazuje się Jan,maska nie mająca zresztą nic wspólnego z tym wypieszczonym wizerunkiem nosorożca,jaki każdy z nas zwykł piastować w najtajniejszym zakątku duszy. Na wszystkie rogi i racice świata - przecież nie chodzi chyba o to,aby nam wmówić,że Jan stał się naprawdę realnym nosorożcem? A jeśli już taki dziwny pomysł przyszedł realizatorom do głowy,to dlaczego załatwiać to za pomocą takiej maskarady dla dziatwy szkolnej? Dydaktyczne tendencje do podkreślania,komentowania,inscenizowania wszelkiej aluzji, wszelkiego,najbardziej nawet przejrzystego symbolu - osiągają swoje apogeum w akcie trzecim. To,co nam autor i tak już aż nadto wyraźnie powtarza w tym obrazie expressis verbis - teatr nam jeszcze gruntownie ilustruje, ostrzeliwując znękanego widza wszelką dostępną sobie bronią najcięższego kalibru. Kataklizm,jaki uosabiają nosorożce, ukazany jest we wszelkich możliwych aspektach: domy się walą,ogłuszająca muzyka "katastroficzna" poraża nam uszy,na horyzoncie straszą nas cienie potwornych postaci. Na wypadek,gdybyśmy jeszcze niezupełnie zrozumieli,co to wszystko oznacza,jeden z przemieniających się w nosorożce ludzi wykonywa ręką hitlerowski znak pozdrowienia. Trudno powiedzieć,byśmy nie byli dokładnie uświadamiani... Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze niefortunna obsada. Berenger-Świderski walczył w tym akcie naprawdę heroicznie,ale zmogli go partnerzy(w roli Daisy nie widziałam,niestety, Czyżewskiej). Walnie im zresztą dopomaga w tym ogłuszający hałas "ilustracji dźwiękowej". Spośród ryków trąb i trzaskania perkusji można wyłowić tylko pojedyncze słowa aktorów.: Obawiam się,że aż tak ekspresyjne podkreślenie makabrycznej wizji autora nie bardzo byłoby mu na rękę. Dopiero końcowy - nareszcie słyszalny - monolog Świderskiego zabrzmiał żarliwie i naprawdę przejmująco.