Artykuły

Idę centymetr nad ziemią

- Za Dejmka było tu prawie 100 aktorów, teraz nie ma nas nawet 30. Inne są czasy. Wtedy żyliśmy w głębokiej komunie i byliśmy chyba bardziej wyedukowani teatralnie. Estetyki teatralne zmieniały się co 10, 15 lat. A obecnie co roku krytyka ogłasza nam nowego demiurga, nowego boga, który wymyślił teatralny proch. Czasy są szybsze. Natomiast kontynuacją jest repertuar: tak jak przed laty gramy klasykę i nie chcemy jej udziwniać, chcemy rozmawiać - mówi PIOTR CYRWUS, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Etat w Teatrze Polskim, i to mocny etat: główne albo duże role w każdym przedstawieniu. Jakie to uczucie: spełnienie, duma, szczęście?

- Pewnie szczęście... Duma? Nie chcę być aktorem dumnym. Dobrze się tu czuję. Mam zaufanie dyrekcji, gdy chodzi o moje zawodowe predyspozycje, i dobrych kolegów. Chciałem być w takim właśnie tworzącym się zespole. A spotkanie z Danem Jemmettem, Jacques'em Lasalle'em, Januszem Wiśniewskim i Andrzejem Sewerynem jako reżyserami to szczęście dopełniło.

Okazuje się, że jednak wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Bo Teatr Polski to było twoje pierwsze miejsce pracy po studiach.

- Może rzeka ta sama, ale świadomość wchodzącego inna. Wtedy zrobiłem to intuicyjnie. Chciałem koniecznie grać w Warszawie, nieważne w jakim teatrze. Przyszliśmy tu z Mają [Barełkowską, żoną - przyp. red.] prosto z krakowskiej szkoły teatralnej. Teraz dokonałem świadomego wyboru.

Z punktu widzenia aktora czym się różni Teatr Polski Kazimierza Dejmka od tegoż teatru Andrzeja Seweryna?

- Za Dejmka było tu prawie 100 aktorów, teraz nie ma nas nawet 30. Inne są czasy. Wtedy żyliśmy w głębokiej komunie i byliśmy chyba bardziej wyedukowani teatralnie. Estetyki teatralne zmieniały się co 10,15 lat. A obecnie co roku krytyka ogłasza nam nowego demiurga, nowego boga, który wymyślił teatralny proch. Czasy są szybsze. Natomiast kontynuacją jest repertuar: tak jak przed laty gramy klasykę i nie chcemy jej udziwniać, chcemy rozmawiać. Za Andrzeja Seweryna nasz teatr zaczął być widoczny na mieście, słyszalny w Polsce. Więc znalazłem się w dobrym miejscu.

Czy aktor, który czuje się doceniany przez dyrekcję, reżyserów, gra lepiej niż ten, który się o to docenienie dopiero stara?

- To rzecz bardzo indywidualna. Niektórzy moi znakomici koledzy mówią, że jak ich reżyser nie przydusi, nie są w stanie "pęknąć", wydobyć z siebie tego, co trzeba. Ja takiego przyduszenia nie potrzebuję. Lubię być pozytywnie nastawiany, jak to robi np. Dan Jemmett ("Burza", "Wieczór trzech króli").

Na czym to polega?

- Na tym, że wie, co robi...

...ale to powinien wiedzieć każdy reżyser!

- Niby tak! [śmiech]. Ale on stwarza atmosferę zaufania, że idzie się z nim w dobrym kierunku. Powiem tylko, że graliśmy w piłkę albo bawiliśmy się w różne dziwne zabawy po to, by chwycić luz. Nie wiem, kiedy nauczyłem się tekstu. Nie wnosisz niczego z zewnątrz. Kiedy zamyka się drzwi do sali prób, nie obchodzi nas nic, co za nimi zostało. Nie ma naszych chorób, żon, dzieci, jest tylko to nasze spotkanie. Zresztą podobnie pracuje Seweryn, na 100 proc. na każdej próbie. A my, aktorzy, często się wstydzimy, chowamy to prawdziwe granie do premiery. Oduczyliśmy się próbować.

Widziałam na próbach Holoubka, markował aż do premiery!

- Ale to był Gustaw Holoubek! Nie wszyscy tak potrafią.

Ale to, o czym mówisz, dotyczy czegoś więcej: rzetelności podejścia do zawodu. Próbujecie na 100 proc, czyli pracujecie na 100 proc. waszych możliwości. Niedawno (29 stycznia) odbyła się w Polskim premiera "Wesela" Wyspiańskiego w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Jaki jest twój bohater, a raczej bohaterowie?

- Raczej bohater, bo Szela będzie alter ego Czepca. Podobnie Andrzej Seweryn gra Gospodarza i Wernyhorę, Szymon Kuśmider Pana Młodego i Hetmana, Marcin Kwaśny Poetę i Rycerza, Jarosław Gajewski Dziennikarza i Stańczyka. To nie jest "Wesele", na jakie się państwo nastawiają. Sądzę, że zamiarem Jasińskiego jest pokazanie, czym "Wesele" jest dla nas dzisiaj. To już moje trzecie "Wesele". Inscenizacje pozakrakowskie wydawały mi się zawsze cepeliadą...

Uważasz, że tylko krakusy rozumieją "Wesele" i potrafią je zagrać?

- Tak mi się dotąd wydawało. To będzie wielka próba zrozumienia "Wesela" przez aktorów warszawskich. W teatrze naznaczonym przez realizację Dejmka, tę bez muzyki.

Studiowałeś w Krakowie, ale wychowałeś się na Podhalu, w Waksmundzie. I zawsze się zastanawiałeś, co jest za tą następną górką. Czy to znaczy, że góry ograniczają?

- Ograniczają tych, którzy chcą się ograniczyć. To chyba Hegel powiedział, że musimy budować siebie w sobie. Ale jak mamy poznać swoje ja "wsobne", jeśli nie mamy żadnego "zewnątrz". Musimy się od czegoś odbijać. Góry są piękne przez to, że my się od nich odbijamy. Moje "ja" buduję, patrząc na taką, a nie inną przyrodę, zmagając się z nią. To kształtuje moją wyobraźnię i moją duszę. Jak słońce się schowa za górkę, rzeczywiście jest to jakieś ograniczenie: góra nam to słońce zabiera. Ale jeżeli mamy w sobie moc, zawsze możemy pomknąć na szczyt i zobaczyć słońce.

Byłeś wychowywany po góralsku?

- Po góralsku. Słyszałem: nie wychylaj się; siedź w kącie - znajdą cię; nie ciesz się, bo za chwilę dostaniesz po głowie... Ale trzeba pamiętać, że były to czasy zniewolenia. Wszystko trzeba było ukrywać, prowadziło się jakieś potrójne życie. Do kościoła się chodziło, ale trzeba było udawać, że się nie chodzi. Człowiek żył w potwornej schizofrenii. Nie zdajemy sobie sprawy, jaki wpływ musiało to wywrzeć na pokolenie, które w takiej atmosferze wzrastało, na dzisiejsze 50-, 60-latki. Jakie spustoszenia życie w dwóch jaźniach uczyniło w naszej psychice. Brak zaufania do państwa, które chce nas zniszczyć, ukrywanie się przed jego funkcjonariuszami, czyli milicją. Moja wioska, zaplecze dla legendarnego "Ognia", była szykanowana do lat 70., najpierw przez Niemców, potem przez komunę.

Twoja rodzina walczyła w oddziale "Ognia"?

- Tak, moi wujkowie byli nawet zastępcami dowódcy. Jeden z nich przez kilka miesięcy ukrywał się w stajni. Moją ciocię w ciąży Niemcy przeciągali przez kalenicę, a wujek przysypany drewnem nie mógł jej pomóc. Ona wtedy poroniła. Babcia z moją mamą leżały nad wykopanymi dla nich grobami, a konfident wskazywał, kogo Niemcy mają zastrzelić... Powojenne prześladowania ze strony komunistów... To wszystko jest we mnie. O tym wszystkim dziadek i ojciec opowiadali nocami, a my leżeliśmy przytuleni do nich, zasłuchani. Zapamiętałem każde słowo.

A we dnie pomagaliście ojcu w polu?

- Wstawaliśmy o piątej rano, bo wtedy najlepiej się kosi. A że na Podhalu nie było kolektywizacji, to kawałki ziemi są w różnych miejscach i na różnej wysokości i trzeba się było nieźle nachodzić. Mój ojciec był kuśnierzem, ale bardzo lubił pracować w polu. Pracowaliśmy z nim całą wiosnę i lato. Nigdy nie byłem na wakacjach.

Nie miałeś poczucia krzywdy?

- Nie, to było normalne. Natomiast, jako że byłem z rodzeństwa najstarszy, musiałem się opiekować młodszymi. A koledzy grali sobie w piłkę albo łowili ryby w Dunajcu. Więc wtedy czasem im zazdrościłem.

Ja nie budziłam moich dzieci o piątej rano, żeby mi pomagały. Zastanawiam się, czy to ty, czy moje dzieci, kto lepiej sobie poradzi w życiu?

- A to bardzo indywidualna sprawa. I nie uważam, że trzeba budzić dzieci do pracy.

A ty swoje budziłeś?

- Nigdy wżyciu.

I jak sobie radzą?

- Radzą sobie, mimo że nie były budzone! [śmiech]. Budziłem je rano, gdy jechaliśmy na narty. Ale skok cywilizacyjny, prawda? Ale jeszcze większy dokonał się w kwestii wolności myślenia. Mówię o tym zwykle po monodramie, z którym jeżdżę po Polsce od kilkunastu lat, "Zapiski oficera Armii Czerwonej" według Sergiusza Piaseckiego.

Zrobił na mnie ogromne wrażenie! Uważam, że każde szanujące się liceum powinno go pokazać swoim uczniom. Opowiada o relacjach polsko-rosyjskich i o istocie totalitaryzmu więcej niż niejeden podręcznik czy suchy wykład. Dlaczego przed laty wybrałeś ten tekst?

- Przygotowując go w reżyserii Tomka Obary dla Teatru STU, nie miałem poczucia, że z czymś walczę. Dopiero teraz czuję, jaką to ma moc.

Dlaczego?

- Bo dopiero teraz widzę, co utraciliśmy: naszą pamięć. Nie domagam się jakichś strasznych rozliczeń, tylko właśnie pamięci. Świadomości, że pewne zachowania prowadzą do utraty tożsamości, do zniewolenia. Przeraża mnie, że my się niczego nie uczymy, nie wyciągamy wniosków. To samo się działo, gdy jednych wywożono kibitkami albo w pierwszej wojnie tysiącami zabijano, a inni w tym czasie się dorabiali. Zbrodnie niemieckie w czasie II wojny i powojenne zbrodnie komunistów wciąż nie były dla nas wystarczającą lekcją. Kogoś poniżają, kogoś biją, a my się nie przeciwstawiamy, tego nie zatrzymujemy, my się przyglądamy. Albo udajemy, że nie widzimy.

A dlaczego tak jest? Dlaczego nie reagujemy na zło?

- Bo straciliśmy pamięć. Bo sobie tych lekcji historii nie powtarzamy. Bo żyjemy tak, jakby było tylko dziś. Jeśli nie będziemy pamiętać, to nie będziemy reagować i będzie wśród nas coraz więcej takich Zubowów [bohater "Zapisków oficera..." - przyp. red.], co doprowadzi do jakiejś tragedii.

Kiedyś zapytałem Jerzego Bińczyckiego, dlaczego on i Jerzy Stuhr nie grają już "Emigrantów" Mrożka. Odparł, że po roku 1980, po "Solidarności", "Emigranci" nie są już potrzebni, że Mrożek się pomylił. A dziś okazuje się, jak bardzo Mrożek miał rację. Dziś XX czy AA nie muszą nawet wyjeżdżać z Polski, oni są emigrantami tutaj. Przygotowuję ten dramat na Wiosnę Teatralną w Los Angeles. Chciałbym, żeby te dwa przedstawienia ("Zapiski oficera Armii Czerwonej" i "Emigranci") były słupami milowymi w moim życiu zawodowym, myśli zawarte w tych rolach będą mi towarzyszyć do końca życia.

Mówisz o potrzebie pamięci. Czy wiesz, że większość dzieci nie uczy się dziś współczesnej historii Polski?

- Fukuyama mówił, że historia się kończy. Dziś cały świat wie, że się pomylił. A wygląda na to, że nasze państwo chce wcielić tę błędną teorię w życie: historia się skończyła. Nie ma już historii w szkole. A tymczasem dla młodego człowieka nie ma nic ciekawszego i bardziej kształcącego niż odkrywanie dziejów rodziców, dziadków, małej i dużej ojczyzny. Moje dzieciaki uwielbiały się do tych historii dokopywać. Natomiast medialne dyskusje i spory o to, co jest, a co nie jest prawdą, relatywizowanie i kłamstwo tylko młodzież do historii zniechęcają. A przecież mamy tak niesamowitą historię! To, co przeżyli nasi dziadkowie, co się przetoczyło przez nasz kraj, jest fascynujące. Przecież jesteśmy stąd! Ja pamiętam o Waksmundzie, pamiętam, skąd jestem.

Co możemy zrobić, żebyśmy jako naród nie popełniali wciąż tych samych błędów?

- O tym jest nasze "Wesele". Mówimy pięknym językiem, ale nie wiem, czy jeden do drugiego ma zaufanie. Czy rozmawiamy szczerze? Jacy jesteśmy? Od kiedy głosujemy na dwie różne partie, rozmowy z wieloletnimi przyjaciółmi zaczęły być krzywe. Ktoś wychodzi na balkon, bo nie może słuchać tego, co się mówi w pokoju. Kiedy u nas wybuchła wolność, przyjeżdżał papież, cieszył się: "Ale nam się przydarzyło!", lecz zaraz zaczął przestrzegać przed pułapkami, w jakie możemy wpaść. A my słuchaliśmy z niedowierzaniem: przecież mamy wolność, to może być już tylko wspaniale. Dopiero teraz widać, jak bardzo wtedy miał rację.

Jesteśmy jak dzieci. Jak mój wnuk, dwuletni Henryk, któremu tyle razy powtarzam, żeby uważał na basenie, a on i tak skacze na główkę. Wpadliśmy w euforię, zachłysnęliśmy się wolnością i... nie uważaliśmy. Nie udało nam się zbudować fajnego społeczeństwa. Rozmawiałem z profesorem, który przyjechał z Ameryki, i nic mu się tu nie podoba: "U nas trzeba byłoby przywódcy z charyzmą". Ja mu na to: "Przecież mieliśmy! Papież był taki".

Nie wykorzystaliśmy tego...

- Ale ciągle jeszcze możemy to zrobić! Możemy z niego czerpać. Została ogromna spuścizna. Kiedyś użyliśmy Norwida, Wyspiańskiego do zbudowania polskości. Co dziś znaczą zjawy z "Wesela"? Czy w nie jeszcze wierzymy? Czy współczesna Polska potrzebuje Wernyhory? Gospodarz mówi: "Gdyby to Archanioł był...". Ja myślę, że on dziś mówi: gdybyśmy potrafili zrozumieć to, przed czym przestrzegał papież, zrealizować to, co Wałęsa podpisał... Ostatnio tąpnęło mnie na pasterce: kolejny raz przychodzi Chrystus, a jaki ja jestem, czyja coś z tym zrobię? Jacy my, cholera, jesteśmy? Ile razy musi jeszcze przyjść? Sam siebie o to pytam, bo do mnie przychodził już 52 razy.

Czy teatr, dobry teatr, może zmienić świat?

- Mnie jako widza teatr zawsze zmienia, wpływa na mnie, otwiera mnie. Po kontakcie z prawdziwą sztuką teatralną, plastyczną czy koncertem idę przynajmniej 1 cm nad ziemią. Chyba o to chodziło Grekom, nazwali to katharsis. Chcę być lepszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji