Artykuły

Z Raptularza. Rozmowa Zbigniewa Raszewskiego z Konradem Swinarskim

31 maja 1967. O 20.35 przychodzi Konrad Swinarski. Ma przeczytać szkic o swojej inscenizacji "Nie-Boskiej komedii", jaki napisałem.

Dziękuję mu za fatygę. Dotychczas nie znaliśmy się, więc chciałem pójść do niego, ale on sam zadecydował, że przyjdzie do mnie.

Pokrótce orientuję go w moich zamierzeniach. U nas krytycy teatralni najchętniej piszą o sobie, swoich upodobaniach, refleksjach i poglądach. Ja bym chciał pisać o tym, co jest na scenie: jak wyglądają dekoracje, jak są ubrani aktorzy, jak mówią, jakiego charakteru jest muzyka. Przecież z tego właśnie wynika ogólna wymowa przedstawienia, łącznie z "koncepcją", tak chętnie roztrząsaną. Więc póki się przedstawienia nie opisze, czytelnik nie może sprawdzić, czy uwagi na temat "koncepcji" mają jakiekolwiek uzasadnienie, czy recenzent nie zmyśla.

Podaję przykłady zmyśleń dotyczących "Nie-Boskiej komedii" w jego inscenizacji. Swinarski śmieje się. Czytał recenzje, ale nie zauważył tych dowolności. Tak to bywa - mówię - gdy recenzent nawet nie próbuje przedstawienia opisać.

Recenzja, w której wychodzi się od opisu, ma u nas swoje tradycje. Ma także swoich mistrzów. Ma nawet program, od czasu do czasu odnawiany, na użytek mojego pokolenia sformułowany przez Puzynę w artykule "Bardzo dużo postulatów". W praktyce każdy jednak realizuje ten program na swój sposób. Jeśli o mnie chodzi, staram się przede wszystkim kontrolować moją pamięć i moją wyobraźnię. Robię sobie podczas przedstawienia rysunki i notatki, oglądam przedstawienie po kilka razy, wchodzę na scenę, żeby się zorientować, jak rozmieszczone są dekoracje. Mimo to zawsze się przekonuję, że w moich tekstach są jakieś pomyłki, że coś pokręciłem. Dlatego zawsze proszę, żeby inscenizator skontrolował to, co piszę. Nazywam to żartobliwie autoryzacją. Mam już tak autoryzowane szkice o inscenizacjach Korzeniewskiego, Skuszanki, Krasowskiego, Grotowskiego. O taką samą autoryzację proszę już teraz Swinarskiego.

Reszta - stwierdza Swinarski, jakby zdziwiony - zgadza się. To jest dobry opis. Jest w nim - dodaje po chwili zastanowienia - jakaś perwersja prostoty.

Przyjmuję to, oczywiście, jako wyszukany komplement.

W sprawie formuły, w jaką ująłem Pankracego w jego inscenizacji ("skrzyżowanie Szeli z Towiańskim"), mówi, że on sam nie myślał o Towiańskim. Chodziło mu o dialektyczne połączenie dwóch pierwiastków, "zbawienia" i "socjalizmu", co w sumie daje "zbawienie przez socjalizm". Ale dodaje, że moja formuła (jako formuła widza) odpowiada mu, bo chwyta dialektyczny charakter tej kreacji, na czym mu najbardziej zależy.

W najważniejszej sprawie, a więc w sprawie naczelnej formuły, w jaką ująłem jego inscenizację (na scenie dramat Krasińskiego, za sceną sam Krasiński, który swemu własnemu dziełu nadaje koloryt swego osobistego doświadczenia, swoich uczuć i swoich myśli), przyznaje mi rację. Mówi, że o to mu chodziło i że w jego własnym odczuciu tak jest w tej inscenizacji. Prostuje ją je przeciw buntownikom, inni przeciw Mężowi. Mąż przeważa szalę swoją wymową. "Niech żyje hrabia Henryk!" - woła Jakub. "Niech żyje!" - krzyczy piskliwym głosem jedna jedyna arystokratka - ,,Niech żyje!" To nie świat, to światek, pomniejszony w stosunku do tego, który znamy z tekstu, nie tylko co do swej liczebności, ale także swojego zachowania i swojej postawy. A jednak i w tej scenie jest coś fascynującego. Muzyka poddaje tempo, coraz szybsze. Z konfesjonałów, które zamilkły w środkowym akcie, znów się dobywa ludzki głos. Modlitwy, raporty, odruchy buntu, zaklęcia Męża, śmierć Orcia - wszystko to wciąga jak wir w bystrej rzece. Mimo śmieszności obrońców czuje się - o dziwo - patos historii. Słowa potępienia ("za to, żeś nic nie kochał, nic nie czcił prócz siebie i myśli swoich") mówi oczywiście Anioł. Mąż słyszy je i powtarza. Jest zdecydowany zginąć. I ginie. Wdrapuje się na ambonę i skacze z niej. (W miejscu, w którym na podłodze piętrzy się pościel.)

Chwila ciemności, po której rozwidnia się. Na scenę wchodzą zdobywcy, bez hałasu, spokojnie, bardzo zmęczeni, nawołując się cichym pogwizdywaniem. Natychmiast przystępują do patroszenia tobołów, po czym układają się na nich i zasypiają.

Pankracy mówi swoje ostatnie kwestie wśród ciszy przerywanej chrapaniem. Na słowa "Galilaee vicisti!" zapala się oko Opatrzności. Diabeł dopada Pankracego, ale Anioł podnosi swój miecz i Diabeł ucieka jak zmyty. W świecie ponadludzkim tę partię wygrał Anioł. A w ludzkim? Leonard.

Ale to jeszcze nie koniec. Za sceną rozlega się modny szlagier. Na scenę wchodzą sprzątaczki i maszyniści. Zaczynają rozbierać dekoracje i zamiatać podłogę. Niewątpliwie dla przypomnienia, że to wszystko nie było naprawdę, tylko na niby.

Z lekkim zawrotem głowy opuszczamy widownię. Jest coś aż niepokojącego w tym przeżyciu, tak było intensywne i tak różnorodne wywołujące refleksje.

Łatwo wyczuć w tym przedstawieniu potrzebę dociekania i mówienia prawdy, i to od razu do niego zjednuje. Peszy jednak rodzaj i zasięg ironii. Jest w niej pierwiastek twórczy, także łatwo zauważalny, niekiedy wspaniale oświetlający jakieś mroczne a ciekawe zakamarki. Ale jest chyba i siła niszcząca, niwelująca wartości.

Najłatwiej sprecyzować to podejrzenie na przykładzie Krasińskiego i jego losów. Jako człowiek prywatny był on z pewnością taki, jakim go widzi i przedstawia Swinarski. Trudno by temu przeczyć. Tylko że ten Krasiński pewno by nas tak bardzo nie interesował, gdyby nigdy nie napisał "Nie-Boskiej komedii", bo tu wzniósł się akurat trochę wyżej niż w życiu. Zdobył się na większy krytycyzm, dostrzegał nawet własną małość, analizował ją i osądzał. W "Nie-Boskiej komedii" jest mnóstwo autoironii.

U Swinarskiego jego własna ironia ogarnia wszystko, także autoironię Krasińskiego, także wysiłek, który dramatopisarz podejmuje, aby się wznieść ponad swe fobie, słabości i odruchy. Efekt jest oczywisty. "Nie-Boska komedia" zmalała w tej inscenizacji, w każdym razie gdy chodzi o jej wymiar intelektualny i moralny.

A jednak żyje - to nie ulega wątpliwości. Jest żywa, choć nie poddano jej żadnemu "uwspółcześnianiu". Przeciwnie. Świat, który nas tu porywa, jest światem romantycznym, ożywianym od wewnątrz, przez zastosowanie starych rekwizytów, a jednocześnie od zewnątrz, przez osobowość inscenizatora, niby niewidoczną, a jednak wprawiającą całą materię teatralną w stan jakiejś szczególnej wibracji.

Co nasuwa ostateczne pytanie, kto wie, może najważniejsze: czy bez wibracji dramat romantyczny na scenie w ogóle może żyć?

[...]

Ja napisałem, że Krasiński, który stoi za sceną, to przypuszczalnie Krasiński z listów. "W rzeczywistości - mówi Swinarski - to jest Krasiński z "Traktatu o Trójcy św.", bo ja na niego patrzałem przede wszystkim przez pryzmat "Traktatu o Trójcy św."

Budzi to we mnie trochę wątpliwości. Na podstawie "Traktatu o Trójcy św." trudno by sobie wyobrazić takiego Krasińskiego, jaki się tu objawia. Oświadczam jednak, że spróbuję to jeszcze przemyśleć.

"Tu mnie pan dotknął" - mówi Swinarski jeszcze w trakcie lektury, po przeczytaniu moich uwag na temat roli Walczewskiego. Napisałem, że to słaba rola, i rzuciłem pytanie, czy nie ma w tym winy reżysera, czy Swinarski nie jest lepszym inscenizatorem niż reżyserem.

Lekceważę inscenizację - mówi Swinarski - cenię reżyserię. Pewne rzeczy, na przykład ostatnio "Pokojówki" Geneta, specjalnie po to robiłem, żeby dowieść sobie i innym, że potrafię reżyserować.

Domyślałem się tego - odpowiadam. Wszyscy boleśnie to odczuwacie, kiedy wam wytknąć niedostatki reżyserii. Dobrze wiecie, że waszą fachowość właśnie po tym się poznaje, jak ktoś reżyseruje, jak prowadzi aktorów. Lojalnie stwierdzam, że po obejrzeniu "Woyzecka" można było zmienić zdanie na temat reżyserskich umiejętności Swinarskiego, bo to jest przedstawienie dobrze wyreżyserowane. Ale moje szkice o reżyserach są datowane. Ten o "Nie-Boskiej komedii" powstał przed premierą "Woyzecka". Wtedy wszyscy zadawali sobie pytanie, które zarejestrowałem, i sądzę, że powinienem je zostawić.

Na twarzy Swinarskiego znów pojawia się uśmiech, w którym jest jakaś dobroduszna rezygnacja.

Przechodzimy do mego głównego zarzutu. "Czy w moim przedstawieniu jest odcień makabrycznej zabawy" - zastanawia się Swinarski czytając mój tekst. Potem śmieje się bezgłośnie i cicho mówi, że może mam rację. "To pewno wynika z mego stosunku do teatru."

Domyślam się zresztą, że nie to zdanie w mym tekście najmocniej go ukłuło, lecz następne: ,Jest to modna zabawa, ale akurat od Swinarskiego oczekiwalibyśmy czegoś więcej". Najprawdopodobniej do żywego dojadło mu słowo "modna". Już po jego przedstawieniach to miarkowałem, a teraz jeszcze lepiej to widzę, że mam przed sobą niepospolitą indywidualność, która gardzi modą. Ten człowiek potrafi iść pod prąd, co budzi dla niego instynktowną sympatię.

Przypatruję mu się przez cały czas. Urodzony w 1929, ma w tej chwili trzydzieści osiem lat (a ściślej mówiąc kończy trzydzieści osiem lat za miesiąc). Na sobie ma popielaty sweter i jasne płócienne spodnie. Dość bryłowaty, nieforemny, średniego wzrostu. Duże oczy, jakby wychodzące z orbit. Pochodzi, zdaje mi się, z wielkopolskich Swinarskich. Jego ojciec był oficerem. O matce mówią, że Niemka. Ojciec umarł przed wojną. Matka, przed wojną obywatelka polska, podczas okupacji zmieniła podobno swoje obywatelstwo na niemieckie. Siłą rzeczy musiał je otrzymać i nieletni Konrad. Jego wrogowie twierdzą wręcz, że należał do Hitlerjugend. Jest to, by się tak wyrazić, zapalny punkt jego biografii, z upodobaniem roztrząsany na mieście. Studiował najpierw scenografię (w Łodzi), potem reżyserię (w Warszawie), ale studiów nie skończył. Debiutował "Karabinami pani Carrar" (Teatr Nowej Warszawy, 1954; pierwszy po wojnie Brecht na naszych scenach). Potem reżyserował w różnych teatrach (między innymi w Dramatycznym w Warszawie), kontynuował studia u Brechta w Berlinie, dosyć wcześnie zaczął reżyserować na Zachodzie. Wybitnie muzykalny, ma teraz reżyserować w La Scali operę Henzego "Bassaridi". Planuje też wystawienie opery Pendereckiego (jeszcze nie napisanej) w Hamburgu. Moją uwagę zwrócił bardzo trafną inscenizacją "Czarownej nocy" Mrożka we Współczesnym (1964); był to, moim zdaniem, pierwszy Mrożek wystawiony należycie. Wśród jego przyjaciół krążą legendy na temat jego kaprysów. (Jak to ludzie nazywają.) Na przykład przyjaźnił się z Dürrenmattem i miał jako pierwszy na świecie wystawić "Meteora", ale odrzucił tę propozycję, bo mu się sztuka nie podobała.

Nie ulega wątpliwości, że jest to człowiek nawykły do traktowania wszystkiego z rezerwą. Jego ciche słowa - mówi wciąż bardzo cicho, bezbarwnie - i bezgłośne śmiechy są podszyte sarkastyczną ironią, która zresztą mniej zwraca się przeciw ludziom (ludzi, o ile się nie mylę, ocenia dość przytomnie), a bardziej przeciwko światu, za to przeciw całemu światu.

Znam ten typ ironii, często spotykany u wybitnych, utalentowanych Polaków mojego pokolenia. Jestem do niego źle usposobiony, ponieważ ma destruktywne oddziaływanie. Ale szanuję wszystkich ironistów. Nie spotkałem jeszcze głupiego ironisty. Wszyscy są inteligentni. Ci, o których tu mowa, są w pewnym sensie niebezpieczni, ale budzą instynktowne poszanowanie, bo łatwo wyczuć, że najgłębszym, przeważnie wstydliwie ukrywanym źródłem ich nieumiarkowania bywa święte oburzenie. Jeśli tak frenetycznie wymyślają całemu światu, to dlatego, że z reguły miewają z nim bardzo bolesne porachunki.

Zresztą sarkazm, który od czasu do czasu odzywa się w rozmowie ze Swinarskim, bywa także obiektywnie usprawiedliwiony.

Swinarski opowiada o próbach "Woyzecka" w Teatrze Starym w Krakowie. Jest tam - mówi - wielu wierzących, pobożnych aktorów i ci mieli skrupuły, gdy trzeba było powiedzieć: "Wysikajmy się na krzyż, może jaki Żyd umrze". Pół godziny dyskutowali nad tym, czy godzi się mówić ze sceny "wysikajmy się na krzyż". Ale żaden nie zastanowił się nad tym, czy godzi się mówić: "może jaki Żyd umrze".

Obecnie Swinarski robi "Marata/Sade'a" w Ateneum i bardzo narzeka na warszawskich aktorów. "Tylko jeszcze na prowincji można pracować z aktorami". W Warszawie ani dyscypliny, ani żadnego poszanowania własnego zawodu. Dominuje typ aktora z Syreny. Odegrać swój numer (w którym liczy się tylko pointa) - to wszystko, co w pojęciu takiego aktora składa się na jego zawód. Jakby opowiadali kawały, od pointy do pointy. Potem, w ostatniej części rozmowy, jeszcze raz dotykamy tego tematu. Nienawidzę point - mówi Swinarski.

Ja bym tak nie powiedział, ale zgadzam się z moim gościem, że w tej chwili w Polsce można dostać mdłości od point. Dlatego też - wyjaśniam - tak lubię czytać "Miłość czystą u kąpieli morskich". Ani jednej pointy! Swinarski słucha tego z zaciekawieniem. Ale sam nie ma w swoich planach żadnego Norwida. Boi się, że by go popsuł. "Albo bym go wzniósł w obłoki, albo bym wtrącił pod ziemię". Poza tym boi się, że nikt by mu nie powiedział wiersza Norwida jak trzeba. (Tu, moim zdaniem, przesadza, czego dowodzę na przykładach.) Dosyć wysoko ocenia warszawską publiczność. Źle mówi o publiczności Zachodniego Berlina, gdzie wystawił "Marata/Sade'a" (po raz pierwszy na świecie, co mu dało światowy rozgłos). Uważa, że jest kompletnie jałowa.

W planach ma "Fantazego" (w Starym Teatrze w Krakowie) i "Fausta" Marlowe'a (u Krasowskich we Wrocławiu).

Rozmawiamy o różnych sztukach, między innymi o Witkacym. Swinarski uważa, że to przechwalony autor, z czym się zgadzam. Tylko jedną sztukę Witkacego miałby ochotę wystawić: "W małym dworku". Domyślam się, że wystawiłby ją w sposób ściśle realistyczny. Ależ tak - mówi cicho Swinarski - aż kapać powinno od realizmu.

Mówimy o najlepszych aktorach polskich średniego pokolenia. Swinarski najwyżej stawia Łomnickiego. Mówiąc o Holoubku zgadzamy się, że to nie jest tragik. We wszystkich rolach tragicznych zawodzi, robi się zaskakująco sztywny, nieprawdziwy. Zgadzamy się także, że w jego najlepszych rolach trzeba odróżnić oddziaływanie jego osobowości od jego gry. Co do gry - sądzi Swinarski - najskuteczniejsza u Holoubka jest wtedy, kiedy publiczność może się z Holoubkiem utożsamić, kiedy wyraża on, a może po prostu wciela rozterki nurtujące widownię. To robi świetnie. (Najlepszy jako Goetz w "Diable" i "Panu Bogu" Sartre'a: wcielenie powszechnych nastrojów po-październikowych). Ale przeciągnąć publiczności na swoją stronę, dialogować z nią właściwie nie umie.

Stwierdzam, że to ciekawa uwaga i dodaję, że także w krytyce zdarzają, się ludzie, którzy nic więcej nie potrafią, jak sprecyzować nastrój chwili. Nie jest to tak mało, bo i do tego trzeba różnych kwalifikacji i trzeba do tego dorosnąć. Ale w sumie to jeszcze za mało. Tak, to jeszcze za mało - powtarza Swinarski.

Około godziny dwudziestej trzeciej żegna się w sposób nieco ceremonialny ("Bardzo mi było milo pana poznać" - mówi z grobową powagą) i wychodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji