Artykuły

Kobiety, aktorstwo i śmiech

- Byłem tzw. pocztówkowym facetem, stąd propozycje ról amantów. Było to dla mnie męczące. Nienawidziłem tego zaszufladkowania i zgrzytałem zębami, że muszę grać papierowe postaci - mówi aktor TADEUSZ PLUCIŃSKI.

Zagrał w ponad 60 filmach, w 200 sztukach, w niezliczonych programach estradowych. Człowiek renesansu i artystyczny omnibus. Ma wiele talentów i pasji. Obok aktorstwa - balet, śpiew, rysunek, sport, psy, samochody, ale przede wszystkim kobiety. Kochanki i cztery żony. To o nich opowiada z wielką swadą, poczuciem humoru i dystansem do samego siebie w książce "Na wieki wieków amant". Ta rozmowa jest dopowiedzeniem najciekawszych fragmentów jego bogatego życia, ze szczególnym uwzględnieniem miłosnych podbojów i rozstań. Nie ma już takich amantów wśród polskich aktorów. Bo który z nich dostaje kilkadziesiąt listów dziennie od wielbicielek? I kto miewa sceny zazdrości, skandale i zmuszony jest ratować się ucieczką przed tłumami fanek i zazdrosnymi mężami? Tylko on!

Trzeba mieć duży dystans do siebie i świata, żeby zdecydować się na bardzo osobistą książkę, a taką jest "Na wieki wieków amant" pióra Magdaleny Adaszewskiej...

- Do tego "wyczynu" sprowokowało mnie otoczenie, przyjaciele i Magda Adaszewska. Mając cztery żony, żyłem ze wszystkimi w niezwykłej przyjaźni. To one doszły do wniosku, że przy moim bardzo bogatym życiu osobistym powinienem to wszystko zanotować. Zabrałem się więc do pracy i powstała książka "Na wieki wieków amant".

Czytam w niej, że potrafi pan dokonać wszystkiego, na co tylko przyjdzie panu ochota...

- Może nie wszystkiego, ale trzeba realizować swoje marzenia. Robić to, co się nam w życiu podoba, i do tego dążyć.

Wymieńmy trzy cechy najbardziej charakterystyczne dla pana osobowości...

- Kobiety, aktorstwo i poczucie humoru.

Jakich marzeń nie udało się panu zrealizować?

- Jest kilka ról, których nie zagrałem, a tęskniłem do nich, i pozostał we mnie niedosyt. Ponieważ byłem tzw. pocztówkowym facetem, stąd propozycje ról amantów. Było to dla mnie męczące. Nienawidziłem tego zaszufladkowania i zgrzytałem zębami, że muszę grać papierowe postaci. Pierwszy zorientował się Władysław Hańcza, który wyciągnął mnie z Poznania do Warszawy do Teatru Ludowego. Tam przestałem grać amantów. Stamtąd trafiłem do Teatru Ateneum, w którym niebagatelne role odgrywały panie...

O nich później. Teraz zapytam, czy nadal sądzi pan, że życie jest wielką przygodą?

- Trochę wyluzowałem. Jak się obejrzę za siebie, i przypomnę sobie, że puka do mnie 89. rok, to uświadamiam sobie, że przeżyłem sporo, zwłaszcza przy stylu życia, jaki preferowałem. Nie mam już przed sobą startu w zawodzie, patrzę na wszystko z pozycji nasyconego aktora.

Obok rottweilerów pana pasją był sport. Jakaś jedna, wybrana dyscyplina?

- Lubię wszystkie dyscypliny sportowe oprócz sprintu. Lubię też samochody, miałem ich około dwudziestu. A rottweilery? Miałem cztery. Ludzie niezbyt łaskawym okiem patrzą na tę rasę. Zdarza się, że na spacerze nie mogą się nadziwić, że mój pies tak długo żyje, bo myślą, że to jest cały czas ten sam. Mój obecny rottweiler, Kuba, ma dwanaście lat i muszę dawać mu zastrzyki wzmacniające, bo jest już słaby.

Jak to się stało, że nikt z rodziny nie miał nic wspólnego z aktorstwem, a pan został aktorem?

- Wyłamałem się. Ojciec bardzo chciał, żebym poszedł do szkoły kadetów. Mama zalecała mi prawo. W aktorstwo wciągnęła mnie Alina Janowska, która w tamtym czasie była tancerką w Teatrze Syrena. Przychodziłem do teatru i stałem za kulisami. Pewnego razu zobaczył mnie Edward Dziewoński i powiedział: "Co tu robisz, przy twoim wzroście pchaj się na scenę, na której od dawna jestem, ale przy tobie - kurdupel". To on przygotowywał mnie do egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej. Ale komisja kwalifikacyjna rozpoznała w moim wykonaniu roli Papkina, że przygotowywał mnie Edward Dziewoński. Wydaje mi się, że zdałem, bo oni odkryli we mnie umiejętność naśladowania. Mój pokaz sprawności na linie też został zaakceptowany.

Obok aktorstwa zainteresował się pan kobietami. Kiedy konkretnie to się zaczęło?

- To nie ja zainteresowałem się kobietami, to jedna z nich, dojrzała, matka kolegi ze szkoły, zainteresowała się mną. Miałem 13 lat, byłem wyrośnięty i chudy. Robiła ze mną, co chciała. Wtedy doszedłem do wniosku, że kobieta dojrzała wygląda zupełnie inaczej niż dziewczyna w moim wieku. Nikomu o tym nie powiedziałem, koledze również.

Czy któraś z dziewcząt, z którymi romansował pan później, zrobiła karierę i została gwiazdą?

- Studentki w szkole teatralnej podawały mnie sobie i w ten sposób wędrowałem z łóżka do łóżka. Później z żadną z nich nie miałem kontaktu i odzwyczaiłem się od takich przygód. Raz i koniec! Z koleżanek z tamtego okresu znana była Ewa Krasnodębska. Aktorki i modelki nie interesowały mnie. Kobieta musi być kobietą, sam muszę odkryć w niej piękno.

Zatrzymajmy się jednak przy znanych i lubianych. Jak długo był pan w parze z Aliną Janowską?

- Dwa lata, może jeszcze pół. Moja mama, wyjeżdżając do Monachium do siostry, zostawiła nam mieszkanie na ulicy Lipowej w Łodzi. Mieszkałem tam z Aliną. Rozeszliśmy się, kiedy wyjechała do Warszawy, a ja do Wrocławia, gdzie byłem w związku z aktorką Haliną Mikołajską. Później pojechałem do Poznania, gdzie związałem się ze śpiewaczką operową Bożeną Brun-Barańską, którą poślubiłem.

Kto was poznał?

- Bernard Ładysz. Bożena miała wspaniały, wielki głos, była utalentowana aktorsko.

W "Operze za trzy grosze" grał pan główną rolę Mackie Majchra. Partnerowała panu, w roli Polly, Kalina Jędrusik. Podobno mieliście płomienny romans?

- Kalina była wspaniała. Nie była klasyczną pięknością, ale miała osobowość niepodobną do innych. Przyjaźniłem się z jej mężem Stanisławem Dygatem i poznałem ją dzięki niemu. Byłem w niezręcznej sytuacji, bo wariowałem na punkcie Kaliny. W tym czasie nie dotknąłem jej, nawet nie pocałowałem. Za to rozszedłem się z pierwszą żoną i wynajmowałem mieszkanie, w którym była moja baza. Dygat poprosił mnie o spotkanie, podczas którego powiedział, że dotarły do niego wiadomości, że ja i Kalina... Patrzyłem na niego i oznajmiłem: "Stachu, chyba oszalałeś! Ja Kalinę? Nigdy w życiu". Zobaczyłem u niego ogromną ulgę i cieszę się, że skłamałem. Później już tylko przyjaźniłem się z Kaliną.

Pracując w Teatrze Polskim, poznał pan Ninę Andrycz. Jaką była partnerką na scenie?

- Przede wszystkim był to wspaniały człowiek. Nasze kontakty były czysto zawodowe. Nina bardzo mnie lubiła. Ale bardziej Stanisława Jasiukiewicza. Po spektaklu zapraszała nas do swojej garderoby na drinka. Pamiętam, że jako premierowa załatwiła kolegom wiele mieszkań. Po latach nikt się do tego nie przyznał.

Czy to prawda, że pani Nina kąpała się w oślim mleku?

- Były takie plotki, ale osobiście nie bardzo w to wierzę.

Za co szanował pan Ninę Andrycz?

- Za poczucie humoru, była w tym odważna. W latach 60. przyjechał do Polski pierwszy sekretarz KC KPZR Nikita Chruszczow. W ambasadzie radzieckiej w Warszawie podczas wygłaszania przemówienia bardzo się zdenerwował, zdjął but i zaczął walić nim w mównicę. Po wystąpieniu premier Cyrankiewicz przedstawił Ninę Chruszczowowi, a ona bez zbędnych ceregieli zapytała: "Ciekawi mnie, jakie miał pan skarpetki podczas przemówienia, kiedy zdjął pan but? Czyste na pewno, ale jakiego koloru?". Cyrankiewicz zbladł. A Nina filuternie się uśmiechnęła.

Pan lubił Andrycz, ja bardziej Hankę Bielicką. Podobno to pani Hania ściągnęła pana do Teatru Syrena...

- Tak było. Spotkała mnie i zapytała, co robię. Odpowiedziałem, że gram w Teatrze Polskim. Na to pani Hania: "W takim razie przechodzisz do Syreny, bo ja mam jubileusz, nie pamiętam który, ale jakiś 64". Poszedłem i natychmiast zostałem przyjęty. Formalności załatwiono za mnie. Cały sezon byłem na gościnnych występach, bo bałem się podpisać umowę. W Syrenie pracowałem ponad 40 lat.

Wielu mężczyzn podkochiwało się w Hannie Bielickiej. Pan również?

- Tak, było to w okresie, gdy pracowaliśmy w Łodzi. Pulchniutka, czyściutka, prześliczna kobietka, zawsze pachnąca. Powiedziałem jej o tym, ale obróciła to w żart. Była wtedy żoną Jerzego Duszyńskiego.

Jakie relacje miał pan z Ireną Kwiatkowską?

- Obawiałem się jej, chociaż byłem zaprzyjaźniony. Zaprosiła mnie do siebie, aby przepróbować nasz skecz. Chciała, żebym poznał jej męża, który po wylewie leżał sparaliżowany i nie było z nim żadnego porozumienia. Nie chciałem, bo nie wiedziałem, jak mam się zachować.

To opowieści grzecznego, taktownego faceta z klasą, ale przecież był pan postrzegany jako pierwszy playboy PRL-u. Kiedy został pan nim mianowany?

- Nie pamiętam. To do mnie nie docierało.

Miał pan cztery żony. Czy prawdą jest, że żadnej z nich pan się nie oświadczył?

- Prawda. Z każdą z nich najpierw prowadziliśmy wspólny dom i każda z nich zapytała: Może warto by usankcjonować nasz związek? Odpowiadałem za każdym razem: "Proszę cię bardzo". Po tym oświadczeniu szliśmy do urzędu stanu cywilnego i braliśmy ślub.

Powspominajmy kobiety pana życia. W jakich okolicznościach poznał pan pierwszą żonę, śpiewaczkę operową Bożenę Brun-Barańską?

- W autobusie, jechaliśmy na koncert. Nasze małżeństwo trwało kilka lat. Powodem rozstania była moja niewierność, bo zacząłem się rozglądać za innymi, co Bożena zauważyła i stwierdziła: "Jeżeli znajdziesz inną, i będziesz chciał się wyprowadzić, to ja nie mam nic przeciwko temu".

Jakże urocza i sympatyczna była pana druga żona, aktorka Ilona Stawińska. Jak to się stało, że została pana żoną?

- Zaczęło się w Teatrze Współczesnym podczas wspólnego grania w "Operze za trzy grosze", w której Ilona grała jedną z prostytutek. Była po przejściach, miała córkę Ewę z poprzedniego związku. Ładna, ale nie modelowo. Interesująca buzia. Ciepły uśmiech i to coś w oku.

W książce wspomina pan, że nie pasowaliście do siebie. To po co pan ją poślubił?

- Propozycja wyszła od Ilony, ja jak zwykle powiedziałem: "Proszę bardzo, jak sobie życzysz". Jej ojciec był ministrem przemysłu lekkiego, potem wicepremierem. Kiedy ją poślubiłem, koledzy złośliwie mówili: "Teraz dopiero będziesz karierę robił, może nawet teatr sobie otworzysz". Ilona zmarła, jej ojciec roztrzaskał się w samochodzie, który na pustej, równej drodze wbił się w drzewo. Myślę, że popełnił męskie samobójstwo, bo doszedł do wniosku, że nie ma po co żyć.

Co fascynującego odkrył pan w trzeciej żonie - tancerce Krystynie Mazurównie?

- Odkryłem w niej szatana, diabła. Była po rozwodzie z Krzysztofem Toeplitzem, miała z nim syna Kacpra. Po raz pierwszy widziałem ją w Spatifie, zwrócił na nią uwagę Andrzej Łapicki, zafascynowany jej figurą. Niebawem wprowadziłem się do jej mieszkania. Kacper mnie uwielbiał. Kryśka była bezwzględna. Sprzeczaliśmy się w samochodzie, wtedy ona łapała za ręczny hamulec, samochód stawał w poprzek jezdni. Kryśka wysiadała i mówiła: "Może w domu się zobaczymy, albo też nie". Potem niezbyt pochlebnie wypowiadała się o mnie w książce. Nie czytałem.

Widział pan Mazurównę w roli jurorki tanecznego show w Polsacie?

- Widziałem, coś okropnego zrobiła sobie z makijażem. Powiedziałem jej, co sądzę na ten temat, ale zrobiłem to łagodnie, grzecznie.

Mieliście totalnie rozbieżne pomysły na życie. Czy to spowodowało rozstanie?

- Chyba tak. Nie pamiętam.

To ja panu przypomnę. Kryśka, wyjeżdżając do Paryża, chciała pana zabrać ze sobą, a pan nie chciał...

- Rzeczywiście, tak było. Kryśka była tam na stypendium, ale szybko wydała pieniądze. Moja mama i siostra posłały jej pieniądze, żeby mogła się tam edukować baletowo. Paryż bardzo się jej spodobał i chciała tam żyć. Ja nie chciałem, więc oznajmiła: "W takim razie musimy się rozwieść". Na sali sądowej groziło, że nie dostaniemy rozwodu, bo sędzia nie widziała powodu. Dopiero gdy powiedziałem, że nie znoszę, nienawidzę dzieci, a Kryśka je miała, sędzia zmieniła zdanie. Dostaliśmy rozwód.

O czwartej żonie, przeuroczej aktorce Jolancie Wołłejko, powiedział pan: "Dopiero w niej znalazłem kobietę swojego życia". Nie żałuje pan, że po latach także i ją stracił?

- Gdy ją poznałem, miała 23 lata, ja byłem 18 lat starszy. Razem graliśmy w "Balladynie". Od razu wpadła mi w oko. Z jej ojcem, Cześkiem, siedzieliśmy w jednej garderobie. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Jolą blisko, wpadł w szał. Mało mnie nie rozszarpał. Jego zdaniem miałem zszarganą reputację. Ale ja szalałem. Wpadłem po same uszy. Czułem, że to miłość. Prawdziwa. Byliśmy po ślubie 15 lat. Mamy dwóch synów. Po kilku latach od rozwodu zaproponowałem jej ponowny ślub, bo rozstaliśmy się bezsensownie, ale zostało tak, jak jest. Do dzisiaj jesteśmy zaprzyjaźnieni.

Co najbardziej pociąga pana w kobietach?

- To coś, co nieuchwytne, poczucie humoru. Wtedy inaczej się patrzy na świat.

Od dzieciństwa miał pan w sobie radość życia i pozytywne nastawienie do świata. Nadal tak jest?

- Tak, ale z pewnymi różnicami. Dzisiaj jestem mniej tolerancyjny i potrafię kochać i nienawidzić.

Ile jest w panu z tamtego Tadeusza Plucińskiego sprzed lat?

- Cały. Nie widzę różnic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji