Artykuły

Dzieła ponadczasowe i trącące myszką

"Portret" w reż. Davida Pountneya i "Cyberiada" w reż. Rana Arthura Brauna z Teatru Wielkiego w Poznaniu, gościnnie w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Stanisław Bukowski w Gazecie Polskiej Codziennie.

Teatr Wielki z Poznania przedstawił swoje spektakle w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Dwa spektakle o całkowicie odmiennej wartości artystycznej. W jednym z nich trudno nawet mówić o wartości artystycznej, wolałbym określić ją jako wartość poznawczą albo historyczną.

Czy Mieczysław Wajnberg był kompozytorem polskim, czy rosyjskim? Trudna i niejednoznaczna odpowiedź. Wajnberg urodził się bowiem w 1919 r. w Warszawie w żydowskiej rodzinie. Rodzice występowali w rewiowych teatrach jidysz i tam też młody Mieczysław zdobywał pierwsze doświadczenia muzyczne. Jako dwunastolatek został uczniem Józefa Turczyńskiego, wielkiego pianisty, ucznia Jesipowej i Busoniego oraz nauczyciela Małcużyńskiego, Sztompki, Szpinalskiego, Czerny-Stefańskiej. Po ukończeniu wyższej szkoły muzycznej przy konserwatorium warszawskim pracował w teatrach rewiowych i komponował muzykę do filmów.

Polak czy Rosjanin?

We wrześniu 1939 r. znalazł się w ZSRS. Zmienił imię na Mojsiej i rozpoczął studia w mińskim konserwatorium w klasie kompozycji. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej znalazł się w Taszkiencie, gdzie pracował jako korepetytor w miejscowej operze. W 1943 r. wraz z żoną - córką reżysera Solomona Michoelsa zamordowanego później przez agentów stalinowskiego ministerstwa bezpieczeństwa publicznego - przeprowadził się do Moskwy. Oskarżony o formalizm i żydowski nacjonalizm burżuazyjny, uniknął wyroku śmierci dzięki wstawiennictwu Szostakowicza, ale przede wszystkim dzięki temu, że umarł Stalin.

Całe życie mieszkał w Moskwie i tylko raz odwiedził Warszawę, w 1966 r. Nikogo tu nie znał, było to całkowicie inne miasto niż to, które zachował w pamięci. Do śmierci mówił wspaniałą, przedwojenną polszczyzną, a odwiedzających go Polaków pytał, co słychać w kraju. Nie w "Polsce" czy "u was", tylko w "kraju"... A więc czuł się chyba Polakiem... Odznaczony był zarówno narodowymi i państwowymi nagrodami ZSRS, jak i tytułem "Zasłużony dla kultury polskiej". Skomponował 26 symfonii, 18 koncertów solowych, kwartety, sonaty, muzykę filmową (m.in. do "Lecą żurawie") i opery. Wśród nich opera "Pasażerka" według Zofii Posmysz, której rosyjska premiera odbyła się po 38 latach od skomponowania, w 2006 r., a polska w 2010 r. w Teatrze Wielkim w Warszawie w reżyserii Davida Poutneya. Utwór operowy "Portret" według Mikołaja Gogola powstał w 1983 r. i jeszcze w tym roku odbyła się jego premiera w Brnie.

Faustowski wybór

W 2013 r. "Portret" [na zdjęciu] wystawił Teatr Wielki w Poznaniu w reżyserii Davida Putneya, pod dyrekcją muzyczną Gabriela Chmury. To właśnie przedstawienie obejrzeliśmy w warszawskim Teatrze Wielkim.

Treścią spektaklu jest historia petersburskiego malarza Czartkowa, który pędzi żywot prawdziwego artysty. Maluje i nie dojada. Kończą się mu pieniądze na wynajęcie pracowni, a szansa na jakikolwiek sukces finansowy jest żadna. Nikt nie docenia jego talentu. Nagle za przyczyną nieczystych sił staje przed wyborem - albo nadal czysta sztuka i głód, albo zaprzedanie się komercji - i wielkie pieniądze. Wybiera to drugie, staje się modnym portrecistą i ulubieńcem prasy, a więc we współczesnym rozumieniu celebrytą. Przypomina to zaprzedanie duszy przez Fausta w zamian za młodość, a stałe problemy z portretami, przypominają historię o Dorianie Grayu Oscara Wilde'a. Szczególnie że w ostatnim akcie bohater będzie musiał ostatecznie zdać sprawę ze swoich wyborów. Zaprzedał duszę, a więc musi ponieść konsekwencje.

Oczywiście ponaddwugodzinny spektakl ma wiele postaci. Jedną z nich jest profesor Czartkowa, który przypomina mu: "Ślubowałeś sztuce, służysz świętej sprawie". Kolejną jest zjawa postaci pięknej dziewczyny, będącej tematem najlepszego, acz niedokończonego obrazu malarza, uosabiająca Psyche, symbol ludzkiej duszy.

Nietuzinkowe postacie, świetni wykonawcy z Jackiem Laszczkowskim na czele i orkiestra o poziomie rzadko spotykanym w innych teatrach operowych, także dzięki prowadzeniu jej przez Gabriela Chmurę. Do tego świetna scenografia, kostiumy i znakomita gra świateł. I wspaniała, różnorodna muzyka.

I jeżeli coś mi się nie podobało, to niepotrzebne elementy reżysersko-scenograficzne, będące w zamierzeniu zapewne symbolami podległości artysty jako jednostki wobec dyktatury. Portrety Stalina z żarzącymi się oczami nie robią wielkiego wrażenia na nas, wychowanych na filmie Skolimowskiego "Ręce do góry". To już nie te czasy. Pomysłowość zdrożała, podczas gdy odwaga staniała.

Energia zmarnowana

Drugi spektakl to "Cyberiada" Krzysztofa Meyera z librettem kompozytora według opowiadań Stanisława Lema. Meyer skomponował operę czterdzieści trzy lata temu. I wyrządzono jemu oraz jego dziełu ogromną krzywdę. Nie stworzono wówczas tego spektaklu, a premiera "Cyberiady" odbyła się dopiero teraz. Dzisiaj ta muzyka jest całkowicie niemodna i nie do słuchania. Trudno też oceniać jakość produkcji wokalnych, polegających przede wszystkim na krzykach, jękach, parsknięciach, gwizdach czy syczeniu. Być może ponad czterdzieści lat temu, gdyby wykonano operę Meyera na "Warszawskiej Jesieni", odbiór "Cyberiady" byłby inny.

Chociaż warto sobie uświadomić, że rok przed jej powstaniem Krzysztof Penderecki skomponował nadal aktualną i robiącą wrażenie operę "Diabły z Loudun". Blisko cztery lata wcześniej powstała opera "Jutro" Tadeusza Bairda. A więc istnieje ówczesna awangarda, która przetrwała próbę czasu.

Parę pomysłów muzycznych w "Cyberiadzie" wywołuje jednak nadal zainteresowanie. Choćby zastosowanie i ustawienie na scenie instrumentów perkusyjnych w ilościach niespotykanych na co dzień i od święta. Oto mamy - marimbę, ksylofon, wibrafon, kotły, werbel, dzwony, wielki bęben, gong, bongosy, lastra, talerze, tom-tom, tamtam, woodblock, tamburyn, klekotkę, terkotkę, klawesy, krotale i triangel... Uff! A poza tym na scenie rozgardiasz nie do opanowania. Zarazem treściowy i plastyczny. Scenografia przypomina czasy kubizmu, główna postać to skrzyżowanie Einsteina z profesorem Kleksem. Co dzieje się na scenie, mimo kilkakrotnych wcześniejszych prób zapoznania się z treścią spektaklu, nie byłem w stanie zrozumieć. I miałbym o to pretensję do siebie, gdyby nie podobne odczucia u pytanych przeze mnie koleżanek i kolegów dziennikarzy i muzykologów. Biegający po scenie i podrzucający gimnastyczno-rehabilitacyjne piłki kosmonauci, rozbiegające się w nieładzie, to znów maszerujące w karnych szeregach atomy, chutliwy król Rozporyk i Konstruktor Trurl - to rozumiem. To Lem w najczystszej postaci. Ale po co dwoje zawieszonych na taśmach akrobatów, wywijających pod pułapem przeróżne figury? Nie wiem, nie rozumiem. Szkoda zachodu i wielkiego nakładu pracy.

Niedawno pisałem, ile wysiłku wymaga od pianisty zagranie recitalu. Około 5 tys. kg w ciągu blisko dwóch godzin. Tym spektaklem i zmarnowaną nań energią oświetlić można by co najmniej pół Poznania...

I tak jak zapowiadałem, tekst kończę apelem niczym Katon Starszy, który wytrwale nawoływał, aby zniszczyć Kartaginę: "A poza tym sądzę, że tęczę na placu Zbawiciela należy zniszczyć". Katon żył 85 lat, ale się doczekał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji