Artykuły

Bracia Marx w Korei Północnej albo rosyjska Czumurtia a'la Mrożek

"Dzieci Zony" w reż. Grzegorza Reszki w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Błażej Kusztelski.

Polska prapremiera "Dzieci Zony" Walerija Szergina, bez wątpienia utalentowanego autora ze szkoły - tak by rzec można - Nikołaja Kolady, to plon konkursu wśród widzów Teatru Nowego, którzy między innymi tę sztukę wybrali do realizacji. A dyrektor Piotr Kruszczyński powierzył to zadanie debiutującym na zawodowej scenie twórcom: studentowi ostatniego roku reżyserii oraz zespołowi czterech młodych plastyczek z poznańskiego Uniwersytetu Artystycznego, które zaprojektowały scenografię i kostiumy.

Sztuka Szergina ma wydźwięk antyputinowski - twierdzi reżyser przedstawienia Grzegorz Reszka, i żeby nikt nie miał wątpliwości, umieszcza na skrzyni, eksponowanym elemencie dekoracji, napis cyrylicą: Rakiety Grad. Ale rację ma raczej aktor Paweł Binkowski, jeden z wykonawców spektaklu, obrazowo ujmując "świat przedstawiony" sztuki jako: bracia Marx w Korei Północnej.

Jak wiadomo, każda sztuka bardzo różnie funkcjonuje w recepcji. Być może w ojczyźnie autora odbierana jest właśnie jako zakamuflowana i odległa aluzja do Rosji putinowskiej, do systemu autorytarnego, którego "zdobywca Krymu" jest niewątpliwym symbolem. Ale u nas sztuka "Dzieci Zony" nie budzi raczej takich skojarzeń, tym bardziej w kształcie przedstawienia, jakie oglądamy na scenie. Owszem, nasuwa skojarzenia z Rosją bolszewicką, z Rosją czasów stalinowskich czy nawet breżniewowskich, ale i ze wszystkimi reżimami totalitarnymi, typu przywołanego już tu północnokoreańskiego, lub ze wszelkiego rodzaju despotiami np. teokratycznymi.

Reżyser mógł tekst Szergina potraktować ze śmiertelną powagą, zmajstrować na scenie przygnębiającą sztukę, mógł wpaść w pułapkę martyrologicznego schematu, na szczęście wybrał absolutnie trafną drogę, na pewno w zgodzie z autorską intencją, a więc - biorąc także pod uwagę polską tradycję ostatniego półwiecza - spojrzenie przez pryzmat sztuk Sławomira Mrożka. W efekcie przedstawienie ma charakter groteski scenicznej, żonglując zręcznie elementami teatru absurdu. Dzięki temu przeistacza się w rodzaj utopii negatywnej, której istota polega właśnie na sprowadzaniu do absurdu wizji świata, którą neguje i ośmiesza.

Z "Seksmisją" w tle

Ściany wnętrza, w którym rozgrywa się większa część przedstawienia, a także klatka, w której zamknięci są potem uciekinierzy, to puste drewniane skrzynki sklepowo-magazynowe. Oddaje to skrajną siermiężność pokazanego świata, a także odwołuje się jakby do znanych z mediów obrazów współczesnego zniewolenia, pokazujących jak w piwnicach czy zapleczach podmoskiewskich sklepów, zawalonych skrzynkami, koczują zatrudnione w nich współczesne niewolnice. A czy niedawne obozy pracy na hiszpańskich plantacjach pomidorów nie narzucają odległych analogii?

Oglądamy zatem na scenie nędzną rzeczywistość wyimaginowanej republiki Czumurtii, którą rządzi ukochany wódz, w której żyć mogą tylko przydatni republice, potulni i poprawnie myślący, w której w ogóle pieniądz nie istnieje, wszystko zaś rozdziela i przydziela państwo, i w której ludzie żyją jak w wielkim obozie karnym albo w koloniach zesłańców. A większość mieszkańców szpieguje siebie nawzajem i donosi lub łasi się do systemu, chcąc zyskać jego względy i poczucie względnego bezpieczeństwa, jednocześnie kombinując, jak by się ewentualnie wydostać z tej matni, robiąc na przykład podkop pod pozorem, że to ziemna piwnica.

Na dodatek istnieje całkowita segregacja płciowa. W osobnej części republiki żyją kobiety, a w osobnej mężczyźni. Tu na scenie oglądamy akurat republikę męską, a że państwo przydziela także rodziny, więc w rezultacie Fiedot, główny bohater, ma z przydziału żonę płci męskiej i takąż córkę. Ot świat despotii wywrócony na opak. Ale że żaden świat nie znosi próżni, więc bywa czasem - jak w "Seksmisji" - że nadzorca wsi-obozu chowa u siebie i dla siebie kobietę przebraną za mężczyznę, zbiegłą z części żeńskiej republiki. A wcześniej łazi do niej nocą spora część męskich żon, zdradzając swoich męskich mężów. Bo oczywiście kobiety w innej części republiki mają z kolei żeńszczyny za mężów.

Raj Arkadii fikcją

Wielu mieszkańców Czumurtii marzy o wolności i dobrobycie, o lepszym świecie, w którym obok polskich jabłek są też odkurzacze, komórki i mikrofalówki, i w którym można robić, co się chce i gdzie się chce. No i pewnego razu w tej wsi-kolonii zjawia się potajemnie gość z wolnego świata, Stalker, który namawia do ucieczki, ofiarując bezpieczne przeprowadzenie przez strzeżoną jak obóz granicę. I w zasadzie większa część tej groteskowej sztuki to dywagacje: uciekać czy nie, potem mentalne do niej przygotowanie i sama ucieczka zwieńczona nieoczekiwanym finałem. Okaże się bowiem, że ten wolny świat to także zakłamany mit Arkadii. Tam znów o wszystkim decyduje pieniądz i on z kolei niewoli. Stalker okazuje się zwykłym naganiaczem, który nakłania do ucieczki, a potem wraz z pogranicznikami wolnego świata zatrzymuje uciekinierów i odstawia ich reżimowi, który za nich słono płaci.

Wszelako następuje raptem kolejna wolta i drugi nieoczekiwany finał. Otóż skruszony Stalker, którego mamona od nieszczęścia nie uchroniła, uwalnia po kryjomu troje uciekinierów, wręczając im zarobione za ich schwytanie pieniądze. Są teraz naprawdę wolni i w wolnym świecie, ale Fiedot nie chce takiej wolności, a może po prostu ucieka od wolności, bo nie potrafi w niej żyć, i powraca do Czumurtii. Jest bezpieczny, bo wcześniej sprytnie sfingował, że goni uciekinierów, więc powraca w glorii bohatera. I teraz następuje trzecia i ostatnia pointa; autor i reżyser postawili jeszcze jeden cudzysłów. Cała scena okazuje się poddana despotii narratora-inspicjenta-reżysera. Kiedy więc tym razem głos zza kadru rozkazuje Fiedotowi rozstrzelać uciekiniera, ten buntuje się, słychać jak odbezpiecza swego kałacha. Narrator-inspicjent milknie i opada przerażona kurtyna.

Kolorytu i zarazem groteskowego wymiaru nadają przedstawieniu charakterystyczne, barwne, pełne inwencji postacie, które stworzyli Ildefons Stachowiak (Fiedot - "ojciec" obozowej rodziny, skrzyżowanie domorosłego filozofa z chłopkiem roztropkiem, chytreńki lisek o posturze Rasputina), Waldemar Szczepaniak (błazeński, tchórzliwy i namolny lekarz obozowy, nazywany "gównem", bo zawsze na wierzch wypływa) i Paweł Hadyński (typowy rozpijaczony i rozmemłany funkcjonariusz samodzierżawia, czynownik despotii na zadupiu).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji