Artykuły

Szalona miłość w klasycznych dekoracjach

"Holender tułacz" w reż. Herberta Adlera w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Izabella Adamczewska w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Nie siedem, a 21 lat trzeba było poczekać w Łodzi na powrót "Holendra tułacza". Spektakl, który podarował Teatrowi Wielkiemu Richard Wagner Festival Wels, prowokuje do pytania: jak powinno się dziś wystawiać dzieła Wagnera?

Spór pomiędzy tradycjonalistami i zwolennikami teatralnych eksperymentów wybucha przy okazji każdej inscenizacji Wagnerowskich oper. Herbert Adler, reżyser zaprezentowanego w Łodzi "Holendra", jest zwolennikiem poszanowania oryginału, co przez niektórych może zostać odebrane jako zachowawczość. Jest tu wszystko, czego można się spodziewać: wizualizacja morskiego krajobrazu, statek, tytułowy bohater w czarnym płaszczu i z posępną miną. Zawiodą się miłośnicy inscenizacyjnej i interpretacyjnej odwagi, która nie musi przecież sprowadzać się do zamiany statku na motorówkę, a Holendra w surfera w bermudach. Można subtelniej - w realizacji Olivera Mearsa dla Northern Ireland Opera akcja "Holendra" przeniesiona została do Irlandii lat 70. XX wieku, a mit spleciono z historią.

Klasyczna realizacja znajdzie sympatyków (tym bardziej że Wielki ma już w repertuarze zainspirowanego filmami animowanymi komiksowego "Cyrulika"). Szkoda jednak, że nie dopracowano scenografii i ruchu scenicznego (dekoracje zostały Łodzi podarowane, nie można było niczego zmieniać). Animacje sprawiają niekiedy wrażenie amatorskich (rozdzierające filmowe morze pioruny i komputerowy obraz czerwonego jak krew statku-widma), a portret Holendra przypomina plakat z Jackiem Sparrowem do "Piratów z Karaibów".

Realizatorzy musieli się zmierzyć z powolnym rozwojem akcji (co jest charakterystyczne dla Wagnera). Mistrzowska uwertura, w której odmalowana została potęga żywiołu, została urozmaicona przez wyjście na scenę Senty. Przedstawienie dynamizuje drugi akt - z oceanu schodzimy na ziemię, z mroku w światło, wprost do domu Dalanda i zgromadzonych przy kołowrotkach kobiet. Udało się oddać kontrast pomiędzy tym co racjonalne a potęgą mrocznych sił, zbiorowej nieświadomości.

Opowieść o sentymentalnej Sencie to oczywiście również historia o zdejmowaniu gorsetu społecznych nakazów (Olga Maroszek jako piastunka Senty, Mary, całkiem nieźle wpisała się w tradycję opresyjnych guwernantek czy pań na pensji, strażniczek androcentrycznego status quo). Kusząca jest perspektywa przedstawienia Senty jako "kobiety na strychu" - szalonej, zakochanej z obrazie, ofiary literatury, jak Pani Bovary czy Francesca da Rimini. Najodważniej poprowadził ten wątek Harry Kupfer w bayreuthowskiej inscenizacji z lat 80., w której Holender istnieje wyłącznie w wyobraźni Senty. Astrid Weber kontynuuje tę tradycję wokalnie - śpiewa mocno i ostro, niekiedy za wysoko, co paradoksalnie służy roli, podkreślając motyw obłędu. Jukka Rasilainen jest niemal etatowym Holendrem - wcielał się w tę rolę już ponad dwieście razy, jest świetny technicznie i głosowo. "Maszyna do śpiewania" to również Clemens Bieber (Eryk). Miło zobaczyć na łódzkiej scenie takich profesjonalistów.

Kontrapunktem dla Senty i Holendra jest komiczna rola Dalanda. Grzegorz Szostak sprostał zadaniu zarówno wokalnie (i językowo), jak i aktorsko. Świetnie spisał się chór - zwłaszcza kobiet, w scenie w izbie domu Dalanda. Dobrze z niełatwym materiałem muzycznym poradziła sobie orkiestra. Dyrygent Eraldo Salmieri sprawnie niuansował nastroje, dbał o tempo i rozmach. "Holender" to najbardziej "włoska" opera Wagnera (co też ma znaczenie w przypadku dyrygenta specjalizującego się w tym repertuarze).

Łódzki "Holender tułacz" przygotowywany był w nieprzyjemnej atmosferze. Pogłębia się konflikt pomiędzy związkami zawodowymi i dyrektorem. Przed premierą pracownicy rozdawali list protestacyjny adresowany do minister kultury. Argumentując, że leży im na sercu dobro łódzkiej Opery, zrobili wszystko, żeby zdyskredytować produkcję w oczach gości (również zagranicznych, bo do Łodzi przyjechali reprezentanci festiwalu wagnerowskiego w Wels). Dorota Szwarcman odniosła się do postulatów na swoim blogu. "Jak można mówić o braku repertuaru świeżo po paru premierach i w dzień premiery wagnerowskiej? Co to znaczy zamknięcie na świadomego widza ? Jak można twierdzić, że ten teatr przestał istnieć na operowej mapie Polski , skoro wciąż jest jednym z widoczniejszych?" - napisała. I porównała plany repertuarowe Wielkiego z operami krakowską i wrocławską (w Łodzi przygotowywane są jeszcze dwa nowe tytuły, w Krakowie i Wrocławiu - po jednym).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji