Artykuły

Sukcesy i rozczarowania

Od początku tego sezonu warszawski Teatr Dramatyczny daje premierę za premierą. Kłopot w tym, że ilość nie idzie w parze z jakością - pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura/Program TV.

Dramatyczny funkcjonuje niczym sprawne przedsiębiorstwo. O ile dobrze liczę, na jego czterech scenach odbyło się już w tym sezonie sześć premier, podczas kiedy bez trudu wymieniłbym szacowne stołeczne placówki pogrążone w dziwnym letargu. Miałem weekend, gdy zobaczyłem w Dramatycznym trzy przedstawienia, odrabiając dawne zaległości. Na każdym komplet albo prawie komplet, reakcje widowni życzliwe. Publiczność wróciła do Dramatycznego, bo chyba zaakceptowała eklektyczny model zaproponowany przez dyrektora Tadeusza Słobodzianka. Nie znaczy to, że nie należy stawiać mu trudnych pytań. Po obejrzeniu "Wszystkich moich synów" [na zdjęciu] na Scenie na Woli wyszedłem na przykład mocno przekonany, że gdy chodzi o Arthura Millera, warto grać "Śmierć komiwojażera" i ewentualnie "Cenę", a tę jego sztukę bez straty dla nikogo można byłoby zostawić w spokoju. No i nie zawsze przekład Jacka Poniedziałka równa się dobry przekład. Tym razem święcący triumfy tłumaczeniami Williamsa artysta był w wyraźnie słabszej formie.

A "Red" Johna Logana, wziętego hollywoodzkiego scenarzysty, znanego choćby ze "Skyfall" i współpracy z Martinem Scorsese? Za wystawiony w Warszawie dramat dostał nagrodę Tony, tyle że od takiego speca od pisania dla teatru jak Słobodzianek oczekiwałbym oceny oderwanej od podobnych przesłanek. Bo "Red" przypomina scenariusz sentymentalnego filmu biograficznego klasy B, raczej przeznaczonego dla telewizji niż dla kin. Pełno w nim tanich bon motów, zaś czary goryczy dopełnia tautologiczna reżyseria Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Klęska zaczyna się jednak od literatury. Uczynienie głównym bohaterem tak charyzmatycznego malarza, w dodatku o znanym nie tylko specjalistom nazwisku, jak Mark Rothko, jeszcze nie czyni z "Red" wartościowego dramatu. Z bogatej listy ostatnich premier Dramatycznego wybieram jednak dwie, bo symptomatyczne. Z pierwszą wiązaliśmy ogromne nadzieje, miała ponieść repertuar dużej sceny, dać Dramatycznemu tak bardzo potrzebny bezdyskusyjny sukces. Druga pojawiła się na Scenie Przodownik tak trochę chyłkiem, bez fanfar, jakby przy okazji. I jak to zwykle bywa, wyszło nie tak jak miało wyjść.

Z "Szalbierzem" Gyórgya Spiró mamy w Polsce jedno skojarzenie - Tadeusz Łomnicki. Wielki aktor zagrał Bogusławskiego w telewizyjnym spektaklu Tomasza Wiszniewskiego z roku 1991, prowadząc znakomitą stawkę krakowskich aktorów z Anną Dymną, Haliną Gryglaszewską, Janem Peszkiem i Jerzym Grałkiem na czele. Znakomite to było widowisko, podkreślające wszystkie niuanse i atuty sztuki węgierskiego pisarza. A Bogusławski ma od tej pory dla nas twarz Łomnickiego. Mierzyć się z pamięcią jego kreacji to wchodzić na minę. Ale każdemu wolno.

W Dramatycznym Bogusławskim jest Witold Dębicki. Cieszy powrót na scenę świetnego aktora, który największe sukcesy święcił już chwilę temu, przede wszystkim na deskach poznańskiego Teatru Nowego, a teraz może go wreszcie poznać (nie liczę bowiem krótkotrwałego zastępstwa w fatalnym "Romulusie Wielkim" w Polonii) warszawska publiczność. Dębicki prowadzi swoją rolę pewnie, jest ironiczny, zdystansowany, chwilami zaś dochodzi w nim do głosu prawdziwa pasja. Dlaczego zatem kreacja, zdawałoby się kompletna, nie wybrzmiewa na scenie? Winna jest zaproponowana przez reżysera Gabora Matę koncepcja inscenizacji. Dębicki jako Bogusławski przybywa do wileńskiego teatru, który w ujęciu Mate jest bardzo kiepskim teatrem, pełnym aktorów kretynów i kabotynów. Zatem nie ma w warszawskim przedstawieniu Bogusławski partnerów i nie jest to winą aktorów Dramatycznego, ale koncepcji autora spektaklu. Taki na przykład Sławomir Grzymkowski - aktor skądinąd świetny - gra dyrektora Każyńskiego kubłami, niezamierzenie groteskowo, jakby chciał bezmyślnie skompromitować swą postać. "Szalbierzowi" w ujęciu Mate brakuje więc zuchwałości literackiego oryginału, trudno odnaleźć w nim zarysowaną w jego powieściowym odpowiedniku, czyli w "Iksach" Spiró, diagnozę. Jest za to mocno średniawą komedią, z kilkoma ledwie przebłyskami lepszego teatru, choćby wtedy, gdy na scenie pojawia się Agnieszka Warchulska.

Porażka "Szalbierza" nie była łatwa do przewidzenia. Gabor Matę jest przecież reżyserem znakomitym, szefem Teatru Katony w Budapeszcie, uchodzącego słusznie za jedną z najlepszych scen w Europie. Pech Dramatycznego polega na tym, że słabszy spektakl zrobił właśnie tu. Słabszy, choć nie ma mowy o skandalu. I nic nie upoważnia do personalnych wycieczek pod adresem aktorów, które przy tej okazji pojawiły się w gazetach. Można źle oceniać poszczególne role, ale nie wolno bez zastanowienia kogokolwiek skreślać. To kwestia klasy, a w gruncie rzeczy i elementarnych zasad. "Szalbierz" Mate miał premierę z pompą, o "Rosyjskim kontrakcie" w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego mało kto słyszał. Tymczasem skromne przedstawienie w Przodowniku przynosi powiew świeżości. Młody, a uznany już (głównie poza stolicą) artysta przeniósł na scenę opowiadanie Andrieja Płatonowa, zachowując rytm tej świetnej prozy. Poszerzył fantazyjnie skomponowanymi projekcjami przestrzeń niewielkiej sceny, upływ czasu oddał poprzez zmienny ruch aktorów. A ci są bez wyjątku doskonali. Oskar Hamerski gościnnie w głównej roli gra z ironiczną angielską flegmą brytyjskiego inżyniera, który na polecenie cara Piotra Wielkiego (bardzo dobry Marcin Sztabiński) ma wybudować kanał łączący zlewisko Morza Kaspijskiego ze zlewiskiem Morza Czarnego. Spektakularny projekt napotyka różnorodne trudności, rodzące się na styku cywilizacji Zachodu, uosabianej przez Perry'ego, z tradycją wielkiej Rosji. Hamerski prowadzi nas przez te meandry swobodnie, bywa kostyczny, uwodzicielski i zdystansowany. Szkoda, że w macierzystym Teatrze Narodowym rzadko dostaje równie ciekawe zadania.

Równie dobrze jak Hamerski wypadają towarzyszący mu w wyrazistych epizodach Agnieszka Roszkowska, Magdalena Smalara, Krzysztof Ogłoza i Krzysztof Brzazgoń. Znakomity jest dawno niewidziany Tomasz Budyta w charakterystycznie okonturowanej partii epifańskiego wojewody.

Całe zaś przedstawienie Rekowskiego po pierwsze wydobywa z niebytu świetną twórczość Płatonowa - zaadaptowane na Scenę Przodownik "Epifańskie śluzy" to jego wczesne opowiadanie. Co istotniejsze, mówi więcej o napięciu między Rosją a resztą świata niż choćby bombastyczna "Wojna i pokój" z Powszechnego i liczne publicystyczne wypisy o dzisiejszej sytuacji między Polską, Rosją, Ukrainą. Rekowski sięga głębiej, szukając podłoża dzisiejszych konfliktów, drążąc cywilizacyjne i psychologiczne wyrwy i przepaści. "Rosyjski kontrakt" obywa się jednak bez wielkich słów i nadmiernie akcentowanych ambicji. Chce być tylko błyskotliwym drobiazgiem. Jest czymś więcej, znacznie więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji