Artykuły

Anatomia przemocy

Rzecz dzieje się na werandzie sanatorium dla gruźlików - powiedzmy w Zakopanem. Przez oszkloną ścianę widać pa­noramę Tatr ze znajomą sylwetką Giewontu.,. Ale mógłby to być również stożek Schwarzhornu wi­dziany z okien "Berhofu", pasmo gór otaczające za­ciszne Gullen, lub zgoła widok z okien przytułku Charenton... Rzecz bo­wiem dzieje się wszędzie i nigdzie.

Grupa pacjentów dla zabicia czasu - a raczej dla zabicia pamięci o chorobie - zakłada klub (użyjmy tu terminu Eri­cha Fromma) sadomasochistów. Zabawa jest tyle okrutna, co podniecająca. Pacjenci dopuszczeni do udziału w zabawie znęca­ją się nad towarzyszami i nad sobą, upokarzają się nawzajem i wszyscy ra­zem poddają się upokorze­niom i gwałtom zadawa­nym przez przewodniczą­cego "klubu", zwanego Mistrzem Ceremonii. Mi­strz należy do tej samej społeczności pacjentów, ale jest mądrzejszy - a może tylko bezwzględniejszy od współtowarzyszy sanatoryjnej niedoli. On to wymyślił zabawę w klub, rządzi też klubem, zmuszając "klubowiczów" do upodlających publicz­nych spowiedzi i wyko­nywania równie upodla­jących poleceń.

Kurtyna idzie w górę w momencie, gdy do klu­bu jest przyjmowana no­wa pacjentka - dziew­czyna o jasnej twarzyczce Madonny. Klubowicze przezwali "nową" Sama Słodycz. Niczym dr. Krokowski, Mistrz Ceremonii dokonuje "analizy duszy" kandydatki, po czym - upokorzoną i zdruzgotaną moralnie - oddaje do dyspozycji klubowiczów, którzy - każdy na swój sposób - pastwią się nad dziewczyną, do­konując przy tym z ma­sochistyczną satysfakcją autowiwisekcji.

Reguły gry polegają na tym, że w następnym se­ansie klubowym kandy­datka będzie mogła sto­sować wobec klubowiczów równie nieograniczone ak­ty przemocy.

Sama Słodycz jest po­jętną uczennicą. Zrozu­miała, że jeśli chce się utrzymać na powierzchni, nie może się ograniczyć do systemu przemocy sto­sowanego dotychczas przez Mistrza Ceremonii. Wprowadza więc do klu­bu samowolnie pacjenta, który ma powody niena­widzić wszystkich ucze­stników "zabawy", kaptuje najsilniejszego z klubo­wiczów i przy pomocy ich obu druzgocze autorytet Mistrza Ceremonii, terro­ryzuje całe towarzystwo, doprowadzając wreszcie do tego, że klubowicze zbiorowo dokonują mor­du, zmuszając Mistrza do samobójczego skoku z ok­na III piętra... Teraz już nie ma odwrotu. Sama Słodycz stawia sprawę ja­sno: "... jesteśmy teraz czymś więcej niż rodzi­ną... A będziemy zespole­ni jeszcze bardziej. Zau­fajcie mi, przeżyjecie ze mną takie..."

Kurtyna spada, ale my nie jesteśmy przekonani, czy na następnym seansie klubowym nowy pacjent, wprowadzony do "zaba­wy" przez Samą Słodycz, nie zastosuje wobec niej jeszcze gwałtowniejszych aktów terroru. Lawina przemocy ruszyła i nie sposób jej już w tym układzie zatrzymać...

"Sama Słodycz" jest je­szcze jednym ogniwem w łańcuchu sztuk Iredyńskiego, w których au­tor "Jasełek-Moderne", "Żeg­naj, Judaszu", "Dobroczyń­cy" śledzi przyczyny, wa­runki i metody powsta­wania i istnienia przemo­cy. "Przecież ja piszę ciągle jedną i tę samą sztukę. Warianty jednego dramatu. Wszystkie moje sztuki są o przemocy, ta­kiej czy innej, ale o prze­mocy... - mówi Iredyński w wywiadzie udzie­lonym Andrzejowi Wrób­lewskiemu dla "Teatru" w roku 1971 ("Teatr" nr 10, 1971 r.) Przemoc jest dla Iredyńskiego ogniskową skupiającą wszelkie zło, jest samym złem; pisze o przemocy sztuki, o któ­rych sam mówi, że są "modelami sytuacji czy problemu"...

Model sytuacji, zasto­sowany przez Iredyńskie­go w "Samej Słodyczy", na pewno nie jest modelem oryginalnym. Bez trudu odnajdujemy w nim po­krewieństwa chociażby z Durrenmattowską "Krak­są" czy "Wizytą Starszej Pani", z "Męczeństwem i śmiercią Jean Paula Marata" Weissa, z Sartrowskim dramatem "Przy drzwiach zamkniętych" itd. itd...

Nie o analogie modeli sytuacyjnych tu jednak chodzi. Iredyński stosując ten model, powtarzając z uporem w swoich sztu­kach archetyp zamknię­tej, izolowanej od otocze­nia społeczności, pisząc "jedną i tę samą sztukę o przemocy", stara się za każdym razem ukazać ów problem w innym oś­wietleniu, z innej pers­pektywy. W "Samej Sło­dyczy" nie tylko odwraca sytuację z "Żegnaj, Juda­szu", każe jednostce ter­roryzować całe społeczeń­stwo, aby obserwować mechanizm powstawania i eskalacji przemocy, ale także bada system wprzęgania społeczeństwa w służbę przemocy. Członkowie klubu, dalecy początkowo od admirowania Samej Słodyczy, zniewoleni przez nią, nie tylko poddają się prze­mocy, ale aktywnie włą­czają się do aktów gwał­tu, starając się znaleźć usprawiedliwienie dla swoich czynów.

"Światy wymyślone", jak Iredyński nazywa swoje sztuki, mają w hi­storii naszego niewymyślonego świata nazbyt wiele jaskrawych ana­logii. Dzieje dojścia do władzy Hitlera są jednym z najjaskrawszych tego przykładów.

Jan Bratkowski reży­serując we Wrocławiu "Samą Słodycz" założył dwa generalne modele sytuacji. W I i III akcie ogranicza pole akcji ustawionymi w półkole krzesłami, na których siedzą członkowie klubu. W pierwszej "scenie pró­by" Sama Słodycz znaj­duje się w centrum owe­go kręgu, osaczona przez znęcających się nad nią sadystów. To jest sytua­cja, w której szybki, cel­ny dialog Iredyńskiego znajduje najpełniejszy wyraz, w której "próba" nabiera charakteru ob­rzędu, niezbędnego dla zamaskowania właściwych celów działania. W scenie "odwetu" III aktu Sama Słodycz wyłamuje się z osaczenia, atakuje przeciwników, łamie ich opór spychając w kąt sceny, wyrywając nieja­ko z bezpiecznych stano­wisk w półkolu krzeseł.

Natomiast w akcie II scena jest pusta, półkoli­sta ściana werandy two­rzy arenę, na której od­bywa się rozprawa mię­dzy Samą Słodyczą i Mi­strzem. Sama Słodycz siedzi na ziemi, na pros­cenium, Mistrz krąży wo­kół niej, szukając sposo­bu na jeszcze mocniejsze wplątanie jej w tryby mechanizmu przemocy. Mistrz (Igor Przegrodzki) jest spokojny, opanowa­ny, tak pewny siebie, że stać go na pewną tole­rancję wobec klubowi­czów, ba nawet na ro­mantyczne odruchy. Nie przeczuwa w Samej Sło­dyczy przeciwnika, który już niedługo powali go na kolana. Sama Słodycz (Marta Ławińska) urocza, naiwnie zdziwiona, nadal poddaje się woli Mi­strza... ale jest już czujniejsza niż w scenie "próby", już wie czego może się spodziewać, baczniej więc śledzi niez­godności w monologach Mistrza. Rozmowę Mis­trza z Samą Słodyczą przerywa wejście klubo­wiczów. Następuje naj­mniej precyzyjna partia dialogu. Iredyński zakła­da nieomal aleatoryczne prowadzenie konwersacji. Klubowicze mówią pra­wie równocześnie, czy­niąc aluzje do sytuacji w jakiej zastali Mistrza i Samą Słodycz, prowadzą dialog raczej każdy ze sobą niż z partnerem. W rozwiązaniu tej sceny Bratkowski ucieka się do pomocy muzyki (znako­mitej zresztą muzyki An­drzeja Trzaskowskiego), która przez swoją obse­syjną natarczywość za­ciera kontury konwersa­cji. Aktorzy odwróceni do siebie plecami wyrzu­cają kwestie w prze­strzeń, to znów krążąc bezładnie po scenie mó­wią sami do siebie... Ten zabieg inscenizacyjny, formalnie efektowny, nie wydał mi się jednak traf­ny w spektaklu rozgry­wanym realistycznie, gdyż nie prowadził do nicze­go i nie uratował owej nieprecyzyjnej partii dia­logu Iredyńskiego. Akt II pozostał więc nadal naj­słabszą częścią "Samej Słodyczy".

Ale wróćmy jeszcze do tytułowej bohaterki. Re­żyser miał do wyboru dwa warianty w ustawie­niu tej postaci:

Sama Słodycz jest z gruntu zła. W wyrafino­wany sposób ukrywa w scenie "próby" i w roz­mowie z Mistrzem w ak­cie II prawdziwe cechy swego charakteru, zbiera doświadczenia, aby tym skuteczniej uderzyć w akcie III.

Sama Słodycz jest na­iwną dziewczyną, pełną ufności do otoczenia i dopiero po "przeszkole­niu" w klubie poznaje co to znaczy upokorzenie, sadyzm, gwałt. Broniąc się przed przemocą sama stosuje przemoc.

Bratkowski wybrał drugi wariant. Chyba słusznie, gdyż w ten spo­sób analiza warunków, w jakich może się naro­dzić przemoc, staje się bardziej dogłębna i bar­dziej interesująca. Nie­stety Marta Ławińska nie zdołała w pełni zrea­lizować założeń reżysera. Przekonywająca, wręcz wzruszająca w swej bez­bronności w akcie I, in­teresująco sygnalizuje przeobrażenie Samej Sło­dyczy w rozmowie z Mi­strzem, natomiast w koń­cowej, decydującej roz­grywce, obok świetnie zagranych momentów, kiedy zmuszona sytua­cją reaguje z pozycji siły, wprowadziła niepotrzebnie akcenty minoderii, sztucznego spieszczania głosu. Pozbawiona dzie­wczęcej naturalności przestaje być groźną par­tnerką dla Mistrza Cere­monii.

A przeciwnika ma zna­komitego. Igor Prze­grodzki buduje postać Mi­strza z ogromną konsek­wencją, zachowując od początku do końca posta­wę gracza, świadomie wygrywającego swoje atuty. Przegrywa, ponie­waż nie spodziewa się, że ktoś może złamać re­guły gry, skonstruowane przez niego z taką precy­zją.

Czy na "Samej Słodyczy" skończy się seria sztuk Iredyńskiego, stanowią­cych analizę mechanizmu przemocy? Czy defenestracja Mistrza Ceremonii będzie ostatnim aktem dramatu, który w sposób nieomal obsesyjny po­wraca pod pióro tego niezwykle wrażliwego autora?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji