Polonez - historia pewnej inscenizacji
W Teatrze "Ateneum" w Warszawie prapremiera "Poloneza" Jerzego S. Sity. Historia tej inscenizacji jest bardzo długa i zawikłana - losy jej przypominają niemalże XIX-wieczne boje o wystawienie "Halki" czy też ówczesne trudności z powołaniem na scenę dzieł Słowackiego, Mickiewicza i Wyspiańskiego. Posłuchajmy relacji o pracy nad "Polonezem" w czterech wersjach: autora, reżysera, aktora i dyrektora teatru.
AUTOR: JERZY S. SITO
Kiedy powstał "Polonez"?
- Pracowałem nad nim przez cztery lata. Skończyłem pisać w maju 1978.
Dramat ukazał się drukiem w ósmym numerze "Dialogu" z 1978 roku, następnie zaś w wydaniu książkowym w roku 1980, co prawda z metryczką roku 1979... A jakie były jego sceniczne dzieje?
- Nie widziałem tak trudnego teatralnego porodu. Już w trakcie pisania myślałem o warszawskim teatrze "Ateneum"; cenię jego zespół, jego założenia, linią repertuarową. Nie ukrywam, że niektóre postacie "Poloneza" modelowałem z myślą o konkretnych aktorach: Śląskiej, Świderskim, Wołłejce, Machowskim, Ordonie i innych. Teatr chciał uczcić tą sztuką swój jubileusz 50-lecia. Premierę planowano na jesień 1978. To było pierwsze podejście. I pierwsze veto władzy. Moment miał być "niewłaściwy"... Mocno to pokrzyżowało plany repertuarowe teatru. Jubileusz wypadł dość skromnie, ze znacznym opóźnieniem. Zazwyczaj jedna taka nauczka w naszym życiu teatralnym wystarcza, aby wyperswadować dyrekcji podobne niewczesne pomysły. Ale teatr się uparł. Drugie podejście miało miejsce w roku 1979. Wtedy rozpoczął próby prof. Bohdan Korzeniewski. I znowu veto; po czterech tygodniach prób. Musieliśmy je przerwać. Czas znowu był "niewłaściwy". Trzecie podejście - maj 1980... I kolejne przerwanie prób w październiku. Tym razem nie z winy władzy, z mojej winy. Nie mogłem zaakceptować proponowanego przez reżysera kształtu scenicznego tej ważnej dla mnie sztuki.
Dopiero wtedy?
- Tak. Dopiero w październiku mógł mi reżyser pokazać zarysowany już kształt całości. W moim przekonaniu zmieniał on radykalnie wymowę dramatu. Usunięcie przez reżysera epilogu, poważne cięcia w tekście, zmiana proponowanej przeze mnie konwencji teatralnej sprawiły, iż kształt sceniczny rozminął się z moją intencją autorską. Nie mogłem przystać na taką wersję dramatu.
Czy o tych zmianach wiedział pan już przedtem?
- Wiedziałem. Mam wielki szacunek dla prof. Korzeniewskiego jako reżysera, człowieka teatru. Uznaję przy tym prawo reżysera do własnych rozwiązań twórczych. Choć wyrażałem więc, od samego początku, mój głęboki niepokój co do wymowy tak określonego dramatu, nie mogłem odmówić reżyserowi prawa do przekonania mnie - nie słowem, a właśnie kształtem scenicznym. To prawo z góry sobie zastrzegłem. Spór więc był sporem szlachetnym - nie o takie czy inne rozwiązania teatralne, lecz o wymowę całości. Nie mogłem jej akceptować. Prof. Korzeniewski nie mógł zmienić swojego widzenia dramatu. We agreed to disagres - zgodziliśmy się nie zgadzać. Rozstaliśmy się, jak mniemam, ze wzajemnym szacunkiem. W trudniejszej sytuacji znalazł się teatr: jego dyrekcja i zespół. Nie miałem prawa domagać się, tym mniej narzucać jakichkolwiek rozstrzygnięć.
A teatr? A reżyser?
- Teatr zaangażował znaczne środki finansowe i trud - niemały - zespołu: technicznego i artystycznego. Musiał się z tego rozliczyć, przed władzą i społeczeństwem. Reżyser postąpił tak, jak na gentlemana przystało: wycofał swoje nazwisko i swoją wersję sceniczną; pozostawił przy tym teatrowi wolną rękę odnośnie nowej inscenizacji. W tej sytuacji mógł się jej podjąć jedynie dyrektor teatru - Janusz Warmiński.
Mówi pan, że uznaje prawo reżysera do własnych rozwiązań twórczych. Czy w praktyce jednak pan tego prawa nie zakwestionował? Przecież "Polonez" tak jest napisany, że każdą niemal scenę można interpretować rozmaicie. Co znaczy np. podanie przez króla ołówka posłowi Podhorskiemu - ołówka, którym podpisać ma wniosek o zgodę na rozbiór Polski? Czy to skwapliwa zgoda Stanisława Augusta, czy gest rozpaczy człowieka, który chce położyć kres żałosnej i poniżającej komedii?
- To prawda, są takie możliwości i "luzy interpretacyjne". Nie pisałem pamfletu publicystycznego, lecz dramat. I to dramat o wcale zawiłym rysunku - w tym również psychologicznym. Warto o tym przypomnieć, szczególnie tym, których pasjonuje warstwa polityczna jedynie.
Cofnijmy się zatem "ab ovo", by zacytować pana. Co było impulsem do napisania "Poloneza"?
- To rodzaj rachunku naszego narodowego sumienia. Rzecz nie bez precedensu w polskiej literaturze. Tyle, że dotyczy okresu nie "rozliczonego" dotychczas. Sejm Grodzieński... Drugi Rozbiór Polski... Wstydliwa, żałosna karta naszych dziejów. Właściwie, Bogiem a prawdą, czas zawsze był "niewłaściwy" dla takiego rachunku, i to od lat niemal dwustu... Może dlatego omijała go literatura, więcej niż powściągliwie traktowała go nasza historiozofia? A szkoda. Nowożytna historia Polski zaczyna się mniej więcej wtedy. I prawda, acz bolesna nie jest wyzbyta nadziei. Finis Poloniae! Agonia - a zaraz potem przychodzi Insurekcja: zaczyna się proces ozdrowienia. To właśnie mówi Kościuszko w finale "Poloneza":
wpierw trzeba naród,
jak cebulę, obrać z łusek i brudu, z błota...
Między innymi dlatego nie mogłem się zgodzić na skreślenie finału. Bez finału "Polonez" byłby prawdą częściową, być może stanowiłby wstrząs - catharsis - o to chodziło prof. Korzeniewskiemu. Ale ja chciałem powiedzieć więcej - pokazać to, co podłe i to, co najszczytniejsze, to co gnije i to, co się rodzi. Żyjemy w kręgu mitów i legend odnośnie tego okresu. I to nie dlatego, że "lubim sielanki"; "lubim" też grube szyderstwo i drwinę bez umiaru. Bilans naszej historii jest wciąż jeszcze otwarty - to bardzo cenne, ale utrudnia wnioski...
REŻYSER: BOHDAN KORZENIEWSKI
Dlaczego zdecydował się pan reżyserować "Poloneza" Jerzego S. Sity?
- Było to przed dwoma laty w całkowicie odmiennych od dzisiejszych warunkach politycznych. Sztuka wraz z nauką doznawała ciągłych upokorzeń, gdyż rządzona była przez ludzi, którzy ją w gruncie rzeczy lekceważyli. Jak wszystko, co wyrastało ponad ich stan umysłowy. Toteż kiedy na początku roku 1979 dyrektor teatru "Ateneum" p. Warmiński i autor dramatu p. Sito zwrócili się do mnie z propozycją, abym podjął się reżyserii "Poloneza", uważałem, czy nie warto spróbować, czy nie uda się w tym brudnym murze zakazów i gróźb dokonać wyłomu prowadzącego do innego świata. Sporo narodów na tym świecie korzystało z prawa do porządkowania swoich spraw. Dramat p.Sity nawracał do sprawy ciążącej na naszym narodowym sumieniu od blisko już dwustu lat. Zadawał jeszcze raz pytanie, na jakie wciąż nie znaleźliśmy odpowiedzi. Jak mianowicie doszło do tego, że głosem własnego sejmu wyraziliśmy zgodę na zabór własnego kraju.
Sądził pan, że wówczas był czas właściwy na zadawanie publicznie takich pytań?
- Uważałem, że sztuka ma zawsze prawo zadawać drażliwe pytania. Jeśli zaś ośmiela się to robić w latach, kiedy godność narodowa czuje się stale i dotkliwie poniżana, to spełnia po prostu swój obowiązek. Przypomnienie w tamtych latach swojej sławy jest nie tylko łatwe, ale również prowadzi do kłamstwa. Przypominanie hańby jest trudne, ale często prowadzi do ozdrowienia. Narody zdrowe, bo wolne, nie lękają się mówienia sobie prawd gorzkich.
Podobno dla swojej inscenizacji opracował pan odrębną wersję dramatu?
- Przyjęcie takiej wersji scenicznej sztuki ogłoszonej drukiem było konieczne ze względu na jej rozmiary. W całości wymagałaby 5 czy nawet 6 godzin teatralnych. Zaproponowałem zatem własny wybór tekstu, ale jego kształt ostateczny powstawał naprzód w paromiesięcznej współpracy z autorem, a potem w trakcie prób, we współpracy z zespołem. Autor w tych próbach brał udział bardzo aktywny, gdyż przeprowadzał zmiany i uzupełnienia tekstu.
Na czym polegały te zmiany?
- Z grubsza biorąc na licznych skrótach narzucających się wówczas, kiedy aktor poprzez swoją obecność na scenie pozwala na oszczędność słów, gdyż przemawia nie tylko słowami. Przecież nawet i z "Hamleta" usuwa się w teatrze znaczną część tekstu. Zmianą jednak o znaczeniu większym było zupełne zaniechanie ostatniej części sztuki. W tym epilogu, według mnie nie związanym organicznie z dramatem, ambasador rosyjski zjawia się w karczmie, gdzie przebywa Kościuszko, aby pokajać się przed nim z błędów politycznych swojego państwa i ostrzec przed aresztowaniem. Proponowana przeze mnie wersja kończyła się okrzykiem rozpaczy "Boże, mój Boże!" Tak miał wyglądać w tym ujęciu Sejm "niemy". W chwili, kiedy bezsilny król podaje ołówek dla ostatecznego potwierdzenia rozbioru. Układ tekstu miał posłużyć kształtowanej formie scenicznej. Zamierzałem odwołać się do poetyki koszmaru sennego, który dręczy nas od dwóch wieków. Świadomość historyczna w pewnych okresach nabiera wrażliwości przeżycia indywidualnego.
Czemu ostatecznie nie doszło do ukazania sztuki w tak pomyślanej inscenizacji? Przerwał pan pracę w teatrze po paru miesiącach prób?
- Przy pierwszym przeglądzie tak naszkicowanej całości autor stwierdził, że ta propozycja sceniczna całkowicie mija się z jego obrazem przedstawienia. Myślę, że uczynił dobrze stawiając sprawę tak szczerze. Mogłem jedynie uszanować jego marzenia czy złudzenia. Ostatecznie, to przecież p. Sito napisał "Poloneza", ja tylko usiłowałem na swój sposób przenieść go na scenę. Nie widziałem jednak powodu, żeby ustąpić z tego własnego sposobu widzenia sztuki. Ponieważ nie godziło się ono z tym, czego autor oczekiwał, mogłem jedynie pożegnać się z zespołem dziękując mu za niezmiernie życzliwą, twórczą i zdyscyplinowaną wspólną pracę.
Jeszcze ostatnie niepokoje. Pierwszy: czy cofnięcie zgody przez autora po wielu miesiącach wspólnej pracy zaznaczyło się już wcześniej w obyczaju teatralnym?
- Zdarza się tak niezmiernie rzadko. To nie mogło przejść do obyczaju. Z tego względu nie nasuwa również rozwiązań prawnych, gdyby nawet komuś przyszła na to ochota. Ale nie sądzę, żeby ten przypadek budził takie chęci. Chyba nie czas po temu.
AKTOR. CZESŁAW WOŁŁEJKO
W momencie zmiany koncepcji przedstawienia aktor musiał chyba podjąć się opracowania roli od początku, a raczej nawet przystąpić do pracy z ujemnym "bagażem"?
- Ma pan rację. Ukształtowana postać, wyuczony tekst nie dadzą się tak łatwo wymazać ze świadomości.
Ale zespół "Ateneum" podjął decyzję, że należy kontynuować próby "Poloneza" w zmienionym kształcie?
- Wie pan - w grę wchodziły ogromne nakłady finansowe i presja psychiczna - przymierzaliśmy się do tej sztuki od 1978 roku. Najwyższy czas na finisz, by nie znienawidzieć siebie, kolegów i sztuki.
Jak w takim razie wyglądała koncepcja postaci w inscenizacji Bohdana Korzeniowskiego, a jak obecnie - przy reżyserii Janusza Warmińskiego?
- W zaproponowanej przez Bohdana Korzeniewskiego "poetyce snu" każdy zatrzymany gest nabiera sensu, jest potrzebny. Koncepcja ta jest dość efektowna i łatwa dla aktora, bo i tekst utworu był w pewnym sensie preparowany w tym celu. Natomiast teraz, opierając się na pełnym tekście autora ukazującym rzeczywistość tamtych lat, musimy wypracować środki aktorskiego wyrazu uzasadniające motywację psychologiczną granej postaci.
I jeszcze kilka słów o pana roli jako Stanisława Augusta Poniatowskiego. Podobno była ona pisana z myślą o panu?
- To nakłada na aktora tylko większą odpowiedzialność. W wersji autora król jest postacią wyjątkowo niesympatyczną. Trudno się z tym zupełnie zgodzić. Czas, w którym żyję i pracuję - koryguje pewne zastałe spojrzenie. Dlatego tworząc tę postać chciałem pokazać nie tylko legendę "króla Stasia", ale prawdę o człowieku. Stąd wziął się mój gest pogardy w momencie podawania ołówka podczas Sejmu "niemego". Nie służę w ten sposób zdrajcom, ale rzucając go na ziemię dopisuję podtekst - "Oto macie, coście chcieli osiągnąć". Jest to gest cierpiącego człowieka postawionego w sytuacji bez wyjścia. Człowieka zaszczutego.
DYREKTOR: JANUSZ WARMIŃSKI
Panie dyrektorze, co pan czuł jako kierownik "Ateneum" obserwując narastający konflikt między autorem a reżyserem w trakcie inscenizacji "Poloneza"?
- To, co czułby na moim miejscu każdy dyrektor teatru. Niepokój. Rozumiałem jednak, że możliwości naszej interwencji są ograniczone. Prof. Bohdan Korzeniewski i Jerzy S. Sito to przecież wybitne indywidualności twórcze, artyści świadomi swoich celów i środków. Teoretycznie możliwy byłby tylko jakiś kompromis artystyczny. Tego chciałem uniknąć za wszelką cenę. Uważam, że obie strony, reżyser i autor, miały swoje w pełni uzasadnione racje. Została więc podjęta jedynie słuszna decyzja - przerwanie prób.
Na czym, pana zdaniem, ten konflikt polegał?
- Krótko mówiąc na scenicznej interpretacji sztuki. W czasie prób, w twórczym procesie pracy z aktorem zaczęła się kształtować ideowa i formalna koncepcja spektaklu. Doszło do konfrontacji reżysera z autorem. Autor upominał się o swoje prawa, reżyser bronił swoich. Nikt nikogo nie starał się przekonywać o swoich racjach. Rozejście się dwóch twórców dotyczyło zbyt podstawowych problemów.
Zerwanie prób w końcowej fazie postawiło teatr w bardzo trudnej sytuacji.
- Tak, zostały zagrożone najżywotniejsze interesy teatru. "Polonez" stanowił kluczową pozycję repertuarową sezonu 80/81. Cały plan pracy uległ zachwianiu. W okresie, obejmującym rozpoczęcie prób "Poloneza" i datę jego przewidzianej premiery, mógłbym wystawić dwie "normalne" pozycje. Jeśli weźmie pan pod uwagę, że w sztuce tej zajęty jest cały męski zespół, a czas aktorów jest ostro limitowany ich wciąż rosnącymi zobowiązaniami filmowymi... Ale to tylko aspekt organizacyjny, ekonomiczny... Ten ważniejszy to aspekt ideowy, moralny, artystyczny...
Dlaczego w takim razie teatr nie przerwał pracy nad sztuką?
- Rozbraja mnie pan tym pytaniem. Łatwo je pan zadał. Teatr rządzi się swoimi prawami. Są one niekiedy twarde dla artysty. Nie liczą się z jego ambicjami. Decyzję wznowienia pracy nad sztuką (po dwutygodniowej przerwie) w mojej reżyserii podjął zespół aktorski i techniczny. Rada Artystyczna zażądała po prostu ode mnie doprowadzenia sztuki Jerzego S. Sito do premiery. Prof. Bohdan Korzeniewski był zresztą obecny na zebraniu. Motywacja? Teatrowi nie wolno zawieść autora, opinii publicznej, zaprzepaścić wielkiego wkładu pracy aktora i poważnych nakładów finansowych - przeszło miliona złotych. Ten ostatni argument, w obecnej sytuacji ekonomicznej kraju, był w świadomości zespołu nie do podważenia. Cóż - odnowa objęła również teatry. Moja rola jako następnego reżysera "Poloneza" nie jest do pozazdroszczenia. Gdybym nie był dyrektorem - reżyserem - szukałbym innego wyjścia. Ale kroniki teatralne notują takie wypadki.
Sam pan powiedział, że przedstawienie nie powinno być kompromisem artystycznym. Czy jednak taki fakt nie zaszedł? Może lepsze byłoby przerwanie prób w momencie konfliktu, a nie łatanie tego, co już zostało zerwane? Czy w tych okolicznościach brak przedstawienia nie byłby ważniejszy dla kultury polskiej?
- Wybaczy pan, ale nie rozumiem ani jednego z pańskich pytań. O jakim kompromisie i o jakim łataniu pan mówi? Jeśli zespół mojego teatru zażądał realizacji "Poloneza", to miał pełną świadomość zaistniałej sytuacji. Brak "Poloneza" w "Ateneum" byłby według nich artystycznie, moralnie i politycznie dotkliwym ciosem dla autora, teatru, naszej dramaturgii, dla... Nie lubię wielkich słów. No i oczywiście przy powtórnym zawieszeniu prób powstałaby jeszcze jedna legenda o przyczynach niewystawienia sztuki. Czas wreszcie powiedzieć, że przede wszystkim sam autor oczekiwał od teatru takiej decyzji. "Poloneza" pisał Sito dla "Ateneum" i tu chciał zobaczyć jego prapremierę. Zarówno Klub Dramaturgów jak i Komisja Porozumiewawcza Związków Twórczych i Stowarzyszeń Naukowych zobligowały mnie do tego samego co mój zespół. A więc rozwiązanie dla wszystkich zaangażowanych w sprawę "Poloneza" oczywiste. Nikomu nie przyszło do głowy, że takie wyjście z kryzysu mogłoby być kompromisem czy łataniem. Na sukces w sztuce nikt nie ma patentu. Chyba to pan miał na myśli mówiąc o ryzyku, jakie podjął teatr.
Ale jest bardzo trudnym zadaniem odejść całkowicie od dotychczasowego kształtu inscenizacji, stworzyć nową wersję spektaklu?
- Powiedziałbym, że jest to zadanie karkołomne. Zaistniały jednak pewne podstawowe elementy umożliwiające mi wyjście z pułapki. Po pierwsze całkowicie odmienna wersja reżyserska tekstu. Dalej - oparłem się na wydaniu książkowym sztuki, przywracając tak ważny dla autora ostatni obraz, w którym występuje Kościuszko. Na odmienną inscenizację, odmienną kompozycję przestrzeni scenicznej pozwoliły mi pierwsze szkice scenografa - nie konsultowane z reżyserem. Wróciłem do nich wprowadzając swoje warianty. No i sprawa zasadnicza - koncepcja przedstawienia. W konsekwencji tego, co powiedziałem przedtem, jest ona całkowicie odmienna. Nie będzie to konfrontacja artystycznych koncepcji, tylko imperatyw etyki zawodowej.
Czym jest dla pana "Polonez"?
- Ideą mojej koncepcji uczyniłem słowa Kościuszki wypowiedziane do Rzewuskiego: "Tu bój będzie z narodem - tu o duszę sprawa". Ta walka rozgrywana dwieście lat temu i dzisiaj także jest aktualna. Na tym polega współczesność "Poloneza", że dokonuje rachunku sumienia narodu, że pokazuje oplątywanie szlachetnych idei prywatnymi, partykularnymi interesami niszczącymi w końcu wolność i suwerenność Polski. Romantyczne, desperackie, patriotyczne zrywy nie mogły nam dać upragnionej niepodległości. Obrazując jednocześnie nasze cnoty i wady narodowe "Polonez" prowadzi do uświadomienia sobie przez współczesnego widza chronicznych błędów, jakie popełniliśmy w przeszłości - a to jest dobra podstawa współczesnego politycznego myślenia. Dziś jak nigdy potrzebny jest nam polityczny racjonalizm.
W Teatrze "Ateneum" premiera "Poloneza". Kościuszko mówi w finale: wpierw trzeba naród,
jak cebulę, obrać z łusek i brudu, z błota...