Koturn odnowiony
Maj 1981, jedenaście dni po zamachu na papieża. Czas stawia wielkie pytania: o przyszłość, o nowy modus vivendi Polaków. Zebrania, manifestacje, dyskusje. Gazety ledwie nadążają za notowaniem wydarzeń. Spektaklami pełnymi dramatyzmu stały się debaty sejmowe, transmitowane przez telewizję. Czym, w takich warunkach, może być teatr, przedstawienie teatralne? Czy tylko chwilą wytchnienia, przerwą , w teraźniejszości? Spektakl "Poloneza" dowodzi, że przedstawienie może być nade wszystko chwilą refleksji. Nad mechanizmem historii, nad naturą polityki.
Tak, w ten majowy, duszny wieczór (duszny dwojako: bo i duchoty pełen i duchowych medytacji), nie tylko zrozumiałem, ale i doznałem (niemal cieleśnie), czym był teatr Bogusławskiego dla warszawiaków - tych sprzed dwustu laty. Stało się to nie tylko za sprawą dramatu, jego fabuły, odsyłającej widzów do czasów konfederacji targowickiej, Sejmu Grodzieńskiego, drugiego rozbioru Rzeczypospolitej. Głównym reżyserem była owa "chwila osobliwa", którą przeżywamy od blisko dziesięciu miesięcy. Trzeba przy tym powiedzieć, że Jerzy S. Sito nie nafaszerował swego dramatu łatwymi aluzjami, nie przebrał "dzisiejszości" w historyczny kostium. Napisał rzeczywiście historyczną dramę, na dodatek wierszowaną. Wyglądało na to, że takich sztuk już się nie pisuje, że odesłane zostały do dramatopisarskiego lamusa. A tu - sukces. Są w przedstawieniu dwie-trzy duże role, ale poza tym grane jest nieszczególnie, wiele w nim scen statycznych, nieatrakcyjnych teatralnie. Koturnowo-nudnawych. Czemu więc publiczność garnie się na ten spektakl? Czemu słucha w nabożnym skupieniu? Dlaczego owacjami nagradza aktorów? Sądzę, że dzieje się to dzięki powadze, z jaką potraktowane zostały w "Polonezie" narodowe dzieje. (Przez powagę rozumiem tu również nieunikanie "drażliwych momentów"). Nade wszystko zaś owo zainteresowanie bierze się stąd, że publiczność zapragnęła reedukacji historycznej, że chce poznać prawdę o swojej przeszłości. Chce rozumieć teraźniejszość. Okazuje się, że w takiej sytuacji teatr ma prawo do koturnu. Bo są chwile, gdy mówienie o ojczyźnie nie brzmi ani fałszywie, ani podejrzanie.
Sito stara się sprawiedliwie rozłożyć akcenty: uwzględnia racje imperialnej polityki rosyjskiej, różnicuje portrety Targowiczan, nie odmawia Sieversowi, ambasadorowi Katarzyny II, prawa do wahań, do niepewności. Blado - w tym kontekście - wypada Kościuszko, jakby przeniesiony z utworu Anczyca. Tylko że "Poloneza" można czytać inaczej: jako dramat zbudowany z cytatów, krypto-cytatów, stylizacyj. Taką lekturę podpowiada warstwa językowa sztuki: raz po raz pobrzmiewa w niej rytm rozmów, prowadzonych w Salonie Warszawskim "Dziadów" Mickiewicza, to znów któraś z postaci zaistnieje w sarmackiej oracji. Gdyby przyjąć taką wykładnię dramatu, trzeba by się zgodzić, że pierwszoplanowym bohaterem "Poloneza" jest nie tyle któraś z postaci, przesuwających się przez historyczną - i teatralną - scenę, ile stan świadomości narodu. Ściślej: samoświadomości. I to samoświadomości zmieniającej się. To nie Sito maluje koturnowo naiwną scenę z Kościuszką w zajeździe Borysewicza - tak go widziała dziewiętnastowieczna literatura (zwłaszcza ta popularna), w takie obrazki, jak w świętość, wpatrywano się po dworkach. Sito jeno "cytuje"; bierze w cudzysłów stylizacji, rymem odgradza świat przedstawiony od współczesnego odbiorcy. Robi to zręcznie, bez nachalności właściwej Bryllowi. Ale sam pada ofiarą tego zabiegu: można bowiem nie zauważyć gry "przybliżających konotacji emocjonalnych" z wyobcowaniem, "jakie niesie ze sobą procedura wszelkiego cytatu" (jak to sformułował Grzegorz Sinko). Można, bo nie zauważył jej reżyser prapremiery "Poloneza" Janusz Warmiński. Spektakl w Teatrze Ateneum grany jest operowo-koturnowo, ,,po bożemu". Realizator opuścił tylko jedną scenę, tę, w której markiza Camelli rozmawia z Sieversem i księżną Radziwiłłową (dekoracje przedstawiać tu winny "wolną okolicę" w stylu rokoko), poza tym wiernie podążał za tekstem dramatu. A jednak przeoczył ową "grę" cytatów i konotacji emocjonalnych, co znalazło odbicie w stylistyce widowiska, zaważyło na wymowie poszczególnych scen.
Dwie sekwencje przykuwają uwagę, może nawet wstrząsają widzem, który, wchodząc do teatru, nie zapomniał o niepokojach, jakie niesie polska wiosna osiemdziesiątego pierwszego roku. Oto sala audiencyjna w Pałacu Zimowym w Petersburgu, w jej głębi "fotel tronowy pod baldachimem, na którym wyobrażony dwugłowy orzeł cesarski" (tak to zarysował Sito; Seweryn Wiśniewski, scenograf, skopiował tę wizję, a nadto na plafonie, nad widzami, umieścił kompozycję, składającą się z luf armatnich, carskich orłów, końskich głów i kopyt, co stwarza klimat zagrożenia, stężałej apokalipsy). Katarzyna II w wykonaniu Aleksandry Śląskiej to władczyni arcyprzebiegła i mądra. Ludźmi kieruje jak marionetkami. Kiedy trzeba - jest Imperatrycą, kiedy trzeba - kobietą. Chyba tylko Sievers potrafi przeniknąć jej zamiary. Ale czy do końca? Jego rozmowa z Kościuszką (w rzeczywistości nie miała ona miejsca; scen nie wywiedzionych z dokumentów jest w dramacie jednak niewiele) świadczyłaby, iż ten zręczny polityk przewidział, jaki układ sił w przyszłej Europie przyniosą działania Katarzyny II. Powiada bowiem: "Ta transakcja, nikogo bodaj nie wzbogaci; a wiele lat będziemy ów rachunek płacić..." Ma pretensje do siebie, że się nie dość srożył, bo przez to oszukał Polaków, wprowadził ich w błąd. To tłumaczenie się Sieversa to jednak fantazja autora: nie tyle służy prawdzie historycznej, co psychologicznej.
Za to pełno kukieł podczas obrad sejmu w Grodnie: cóż dziwnego, większość posłów przekupiona! Debata toczy się w gmachu otoczonym rosyjskimi żołnierzami (rzekomo dla bezpieczeństwa króla, choć Stanisław August nie życzy sobie tej ochrony!). Dopiero teraz otwierają się oczy niektórym Targowiczanom: Seweryn Rzewuski wierzył, że Imperatryca może być gwarantką niepodległości Polski (Jan Świderski wyraziście, acz grubą kreską rysuje rozpacz oszukanego Sarmaty). Inni Polskę ochoczo przepiją, sprzedadzą.
Teatralnie sekwencja ta zrobiona jest dosyć prosto: gdy Altesti odczytuje z dokumentów nazwisko posła i wysokość sumy, którą go przekupiono, "dwaj żołnierze porywają kukłę, którą oficer wskazuje im szpadą i przy odgłosie werbla niosą ją na scenę, sadzając w poselskiej ławie".
(Znamienne - zauważmy w nawiasie - iż w kołach zbliżonych do "Trybuny Mazowieckiej" oskarżano Sitę o uleganie urokowi Targowicy. Ha!)
Słynny Polonez g-moll Ogińskiego - tak to pokazuje Sito - odegrany (i odtańczony) został po raz pierwszy w domu barona Buhlera, gdzie zatrzymał się ambasador Sievers. W finale sztuki gra go kapela: czterech Żydów w jarmułkach i chałatach - skrzypce, basetla, flet i cymbały. Borysewicz, karczmarz, powiada, że melodia ta jest znana wśród gminu, gra się ją na jarmarkach i weselach. Tak oto lud staje się spadkobiercą klas, dawniej stanowiących naród. Trochę to czytankowe, choć zręcznie opowiedziane.