Artykuły

Świat zwariował z tą urodą

- Nie wolno brać wszystkiego, co wpada w łapy. Za żadne pieniądze. Znacznie bardziej liczą się te mikrosekundy na scenie, sens tego, co się przekazuje - mówi ERYK LUBOS w Przeglądzie.

Bożena Chodyniecka: Kim pan jest? Bo mówią, że z pana wariat niepokorny. - Jestem grzeczny i uprzejmy. Nazywam się Eryk Lubos. Rocznik '74. Metr osiemdziesiąt dwa wzrostu. Rudy. - Dodam: aktor, spec od czarnych charakterów, który nie zwykł grać byle czego. Czy kiedykolwiek brał pan role po kolei, jak leci? - W życiu! Nie wolno brać wszystkiego, co wpada w łapy. Za żadne pieniądze. - A zaraz po szkole? Jeśliby się trafił jakiś serial? - Jaki serial? Mnie nikt nie chciał. Z Wrocławia nikt nie brał. Za daleko. Kinia Preis jest wybitnie wrocławska i cudownie by sobie poradziła i co? Też musiała czekać na swoją szansę.

Nawiasem mówiąc, to fantastyczna aktorka. Po "Bogach", gdzie zagrała epizod, już w trakcie projekcji nie wytrzymałem - poszedł SMS z gratulacjami. To tylko jedna czy dwie sceny, ale mistrzostwo świata.

Skąd etos pracy u takiego gościa jak pan?

- Jestem ze wsi. I się tego nie wstydzę. Z Rept koło Tarnowskich Gór. Rodzice mieli tam duże gospodarstwo. Pracę trzeba szanować, choć nigdy jej się nie przerobi. Uma mnie tego nauczyła.

Babcia?

- No tak. Ślązakiem jestem z dziada pradziada. Pochodzę ze Śląska i o tym też mówię z dumą. Z tego kawałka Polski, który zawsze był traktowany jak jakaś gorsza część świata. Wojtek Smarzowski rozwalił już temat Mazur, teraz robi Wołyń - moim zdaniem czas i na Śląsk. Trudne tematy są do poruszenia.

Na przykład żeby głośno mówić: jestem nie Polak, nie Niemiec, jestem Ślązok?

- Na przykład. U nas w szkole, a był to początek lat 80., jak się gadało po śląsku, miało się obniżone zachowanie. Bo po śląsku to gorzej, więc nie wolno Ludzi do kopalń ściągało się z Piotrkowa Trybunalskiego, tak jakby byli lepsi od tutejszych. No nic. Więc mieszkaliśmy w tych Reptach. Dziadkowie mówili po niemiecku. Ja też nauczyłem się niemieckiego.

Dziadek podobno był rzeźnikiem.

- Najprawdziwszym. Byłem jego pierwszym wnukiem. Brał mnie na świniobicia, pamiętam, że pokazywał rzeczy dzisiaj niekoniecznie akceptowane.

Nie brzydził się pan?

- Czego się brzydzić? To rodzaj rytuału. Dziadek urodził się w Szarleju po niemieckiej stronie Piekar, w polskiej rodzinie. Babcia była Niemką - urodziła się po stronie polskiej. Jakoś im ta różnica nie przeszkadzała. Dopiero teraz dorabia się do takich spraw jakąś dziwną filozofię, co rusz ktoś ma komuś coś za złe.

Ślązak, Żyd, gej, czyli nie nasz, obcy.

- Właśnie, z mentalem wciąż mamy kłopot. Mój dziadek walczył po polskiej stronie w kampanii wrześniowej, potem, ponieważ był urodzony w Niemczech, wcielono go do niemieckiej armii, ale jak miał złożyć przysięgę, spierniczył. Z Andersem przeszedł cały szlak bojowy i wrócił spod Monte Cassino. Miał przerąbane, bo wrócił do rodziny, choć mu proponowano, żeby został na Zachodzie.

Może to nie ma żadnego znaczenia, kto jest skąd?

- Jak to? A gdzie wracać? Ja całe życie wracam do Rept. Tam też jest miejsce, gdzie chyba będę chciał leżeć. Wracam do matki, do ojca, którzy w Reptach do dziś mieszkają - resztę rodziny rozrzuciło po świecie.

Ma pan rodzeństwo?

- Siostrę i brata - oboje za granicą. I wszyscy jesteśmy rudzi. Tata brunet, ale reszta Lubosów z wgniecionymi klatkami piersiowymi i ruda. Franek, mój syn, jest też rudy, Tosia, córka - nie, ale ma wgniecioną klatkę. Wszyscy mamy wgniecione - jak u nas na Śląsku mówią: gołębie klaty. Rodowy znak.

Na scenie i na ringu

Podobno to dziewczyna zaciągnęła pana jeszcze w liceum na spektakl do wrocławskiego Teatru Współczesnego. I od razu wzięło pana na dobre? Koniecznie szkoła teatralna?

- To był spektakl "Ja, Feuerbach". Fakt, wzięło mnie. W przeciwnym razie pewnie na politechnikę bym poszedł, bo ojciec chciał, żebym jak on był inżynierem. Ojciec jest energetykiem - na studiach i w wojsku był na roku z Jerzym Buzkiem. Ostatnio na bankiecie po premierze "Idioty" w Teatrze Soho, gdzie gram z Agatą Buzek, przekazywałem panu Jerzemu pozdrowienia od ojca. I wtedy przemknęło mi przez głowę, że gdyby nie ich pokolenie, które pamięta i wojnę, i Stalina, i późniejsze wszystkie przemiany, to my byśmy sobie z Agatą dzisiaj nie grali tego Dostojewskiego. I nie godoli tak po ślunsku, bo ona z Gleiwitz jest. Pieruna! W końcu jest jakoś tak normalnie.

Coraz normalniej. A z tej wrocławskiej szkoły teatralnej dlaczego pana o mało nie wyrzucili?

- Bo nie umiałem śpiewać! I nie będę śpiewać, dodam od razu, że nie wydam też książki o sobie. Starzeję się, łysieję, ale przeszczepów włosów nie robię. Tak jakoś mi się wydaje, że ważniejsze rzeczy dzieją się na planie i w teatrze.

Tego rodzaju myślenie na pewno się opłaci? Koledzy mówią, że nie do końca

- Żadnego lansu! Na dłuższą metę to chyba bardziej się opłaca.

Lubi pan mieć etykietkę aktora niepokornego?

- A naprawdę mam taką?

Ciężko było na początku drogi zawodowej?

- Cały czas jest ciężko.

Takie gadanie. Gra pan w teatrze, w filmie u Kolskiego, u Smarzowskiego i nie tylko. Lubos to już jest nazwisko.

- Wystarczy to nazwisko wstawić do lodówki i cześć. Bo co zrobić, jak nie będzie propozycji? A pięknych i zdolnych jest wielu. Jeśli mam teraz robotę, to dzięki Iwonie (Iwona Ziułkowska-Okapiec, menedżerka artysty - przyp. red.), która wyprowadza mnie z nicości. Gdyby nie Iwona, to z tym moim niewyjściowym ryjem cały czas grałbym wyłącznie kiboli i nożowników. To ona dała mi nadzieję, że w tej branży ktoś jednak potrafi odróżnić, co to wygląd, a co profesjonalizm. Bo ja przez lata siedziałem w szufladce. A jest w Polsce paru podobnych aktorów Ostatnio z Krzysiem Kiersznowskim zrobiliśmy film "Arizona w mojej głowie" w reżyserii Matthiasa Husera. Pojechałem z tą "Arizoną" na festiwal do Locarno - Złotego Lamparta nie zdobyliśmy, ale jak oglądałem tak pięknie brzydkich dwóch mężczyzn, wszystko się zgadzało! Świat zwariował z tą urodą. Sami piękni - i w filmie, i w reklamie, wszędzie. A ludzie są przecież różni.

Przecież pan też ma na koncie film promocyjny dla GROM-u.

- Mam, poszedł na otwarcie ich strony internetowej. Ale widzi pani, ja nie wziąłem za to pieniędzy. Pewnych rzeczy nie robi się za pieniądze. A jednostka 2305 GROM jest naszym dobrem narodowym.

To pewnie jako chłopak myślał pan, żeby być komandosem?

- Niekoniecznie. Ale jakby trzeba było, zaciągam się i jestem. Coś tam umiem, mogę się przydać.

Testosteron panu szumi w głowie. Pewnie stąd ten boks.

- Boks to prostsze, niż pani myśli. Matkę kocham miłością bezwarunkową, należę do tego gatunku mężczyzn, którzy tak naprawdę kochają tylko matki. Ale matka nie pozwalała mi ani na karate, ani na moplika (motorower - przyp. red.). A w podstawówce śliną mnie wycierała i jeszcze szaliki musiałem nosić. Więc jak się wyrwałem z domu na studia do Wrocławia, natychmiast zapisałem się na boks. Boks był też po to, żeby nie myśleć, że się jest aktorem.

Bo jeszcze przyszłoby komuś do głowy, że się panu śni wielki świat?

- Mniej więcej. Mam wrażenie, że na ringu więcej mnie nauczyli niż w szkole teatralnej. Zygmunt Gosiewski (polski bokser, olimpijczyk - przyp. red.), mój trener, najpierw w ogóle nie wiedział, że jestem aktorem. Jakiś studencik, myślał. Ale zobaczył długie ręce, szybkość, siłę i w połowie lat 90. zrobił ze mnie zawodnika Gwardii Wrocław.

Przekazywanie pałeczki

Właściwy start zawodowy to był chyba film "Boisko bezdomnych"? Tam zauważyłam pana po raz pierwszy.

- To może była moja pierwsza większa rola w fabule. Ale do 2006 r. zrobiłem ponad 30 ról teatralnych, w tym jakieś 20 głównych. Zaczęło się we Wrocławiu w Teatrze Współczesnym. Pani dyrektor Krystyna Meissner dała mi szansę. I chwała reżyserom, którzy chcieli mnie brać.

Kto jest dla pana numerem 1 wśród reżyserów?

- Mam taką swoją świętą trójcę: Cieplak, Smarzowski, Kolski. Pierwszy raz świadomości się nabrało przy Piotrze Cieplaku - to jest wielki reżyser! Po czterech latach w szkole i trzech w teatrze, kiedy już trochę grałem, przyszedł Piotr Cieplak i wywrócił wszystko. Niby dał tylko kilka prostych instrukcji: tu zrób tak, a tu pójdź, ale zrozumiałem, że w tym zawodzie nie chodzi o pychę, o pokazywanie tego, co się umie lepiej lub gorzej czy co jest akurat modne, tylko o obnażenie czegoś, czego np. się wstydzimy. Pokazał, że każdą rolę duszą się piętnuje. To są gwoździe w duszę wbijane. Serca łamane na oczach widzów. Serca pokazywane bez wstydu, bez względu na to, czy jesteśmy tacy, sracy czy owacy - mali, wielcy czy z kompleksami.

Czy myśli pan, że rolą u Smarzowskiego albo w teatrze u Cieplaka, albo u Kolskiego można zmienić świat?

- Kiedyś w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu grałem w "Pietruszce" Strawińskiego. Dostałem główną rolę, ciekawą, bo i trochę baletu było, i granie z lalką, do tego muzyka Strawińskiego. Od pani Krystyny Meissner, czyli mojej pani dyrektor, usłyszałem wtedy, że ona musi zrobić ten spektakl, bo kiedy miała sześć lat, ojciec - notabene profesor chirurg stomatolog, który opatentował szczypce do wyrywania zębów - zabrał ją na "Pietruszkę" i ona zapamiętała z niej jedną scenę.

Jedną?

- Tak i dla tej jednej sceny po 60 czy 70 latach robiła "Pietruszkę"! Pamiętam, że na jeden z ostatnich spektakli do teatru przyszły dzieciaki z sierocińca, w dodatku straszliwie poszkodowane przez naturę - widziałem, jak one przeżywają teatr. Wtedy zrozumiałem, po co powinienem uprawiać ten zawód. To jest jak przekazywanie pałeczki w sztafecie. Być może jeden z tych dzieciaków wydorośleje i z tą zapłodnioną sztuką duszą zrobi coś niezwykłego. I może tę pałeczkę przekaże dalej.

W takim razie jaką pałeczkę przekazuje pan w popularnym serialu, w "Ojcu Mateuszu"?

- Tu widać potęgę telewizji - już tyle rzeczy zrobiłem, ale wszyscy i tak kojarzą mnie tylko z "Ojca Mateusza" Nie chodzi mi o twarz, o popularność. Wziąłem to, bo pracować w "Mateuszu" to frajda, byłem potrzebny, pisali dla mnie. Pluskwa to jest jakaś rola, grać nie wstyd. A Artur i Kinia tam wymiatają (Artur Żmijewski i Kinga Preis - przyp. red.). No i lubię łamać schematy (śmiech).

To może by pan zagrał w jakiejś komedii?

- Uwielbiam komediowy flow, rytm, dobre tempo. Ale mam ten niewyjściowy ryj, więc pewnie nic z tego.

Przy taśmie na saksach

Podziwia pan Kingę Preis za wierność Wrocławiowi. Dlaczego pana stamtąd wymiotło?

- Ja się tu nie prosiłem. Zaprosił mnie Grzegorz Jarzyna, mój były dyrektor z TR. Zobaczył mnie w paru rzeczach na festiwalach i zaprosił. Ale TR ze mnie zrezygnował. Dlaczego? Nie wiem. To znaczy dyrektor podał mi powód, ale Wolałbym tego nie komentować.

A pan i tak daje sobie radę.

- No właśnie tego argumentu użył, niestety.

Co pan ostatnio dobrego widział w polskim kinie?

- No, np. "Służby specjalne" Patryka Vegi. I "Bogów", o których już wspominaliśmy. Najważniejsze, żeby w kinie nie robić mielonki. Dobra jest taka kalka rzeczywistości, która prowokuje do myślenia, porusza emocje

Ma pan jakiś własny areopag polskich aktorów? Kogo pan podziwia?

- Gajos, Trela, Stroiński, Dziędziel, Więckiewicz, Chyra. Z młodszych Braciak, Dorociński. Z dziewczyn Kinga Preis, Agata Kulesza. Z pewnością Jerzy Radziwiłowicz, gdyby zaproponowano mu jakieś porządne scenariusze, np. tego rodzaju wyrazistą rolę, jaką dostał Kot w "Bogach". Najgorzej, że brakuje dobrych scenariuszy, no ale tak jest na całym świecie.

Czy w Polsce trudno być aktorem. Zwłaszcza jeśli, jak w pana przypadku, nie bierze się wszystkiego jak leci. Chyba da się z tego nieźle żyć?

- Już od 2005 r. nie jeżdżę latem do roboty do Holandii, do Niemiec ani do Włoch, żeby przeżyć. Czyli jest nieźle.

Co pan tam robił?!

- Przy taśmie stałem. Spawałem. Wierciłem. Składałem katalogi Neckermanna. Może tylko jeszcze kwiatów nie sprzedawałem. Wystarczało na życie do lutego, marca, potem zaciskało się pasa. Ale wie pani, pieniądze są u mnie na ostatnim miejscu. Znacznie bardziej liczą się te mikrosekundy na scenie, sens tego, co się przekazuje. Jeżeli zawód aktora uprawiałbym tylko dla pieniędzy To byłoby samobójstwo. Jak w filmie Andrieja Tarkowskiego. Tam było takie źródło, miejsce, do którego człowiek chodził, gdy dusza go uwierała - można było wypowiedzieć życzenie i ono się spełniało. Stalker musiał popełnić samobójstwo, bo okazało się, że chodzi mu wyłącznie o kasę. Zbyt łatwo dajemy się uwodzić konsumpcji.

***

Eryk Lubos - aktor teatralny i filmowy, absolwent wrocławskiej PWST. Startował w tamtejszym Teatrze Współczesnym, dziś można go zobaczyć w spektaklu "Idiota" w Teatrze Soho w Warszawie. Zagrał pierwszoplanowe role w filmach "Moja krew" (nagroda im. Zbyszka Cybulskiego) i "Zabić bobra" (nagroda dla najlepszego aktora na festiwalu w Karlowych Warach) oraz drugoplanowe postacie m.in. w "Boisku bezdomnych", "Dniu kobiet", "Dziewczynie z szafy", "Drogówce", "Pod Mocnym Aniołem", a także w serialach "Ojciec Mateusz" i "Koniec świata". W przyszłym roku zobaczymy go w roli księdza w filmie "Chemia". Z dziada pradziada Ślązak. Ojciec dwojga dzieci. We wrześniu skończył 40 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji