Szalbierz patriota
Gyorgy Spiró miał w Polsce ostatnio złą prasę. W roku 1981 ten wybitny węgierski eseista, krytyk, powieściopisarz, dramaturg i - przede wszystkim - slawista, wydał powieść "Iksowie". Rozeszła się jak świeże bułeczki, doczekała wznowienia. (600 stron!) Jej tematem były losy polskiej inteligencji lub, powiedzmy, elity, w latach 1815-1819, tj. po utworzeniu Świętego Przymierza, po Kongresie Wiedeńskim, w świeżo utrwalonej utracie niepodległości (po napoleońskim epizodzie). Jednym z Iksów jest ojciec polskiego teatru, Wojciech Bogusławski. Spiró choć, jak deklaruje, zakochany w polskości, choć w Wyspiańskim i Słowackim dostrzegający geniuszy pierwszej wody światowej, naszych Iksów wyposażył w cechy aż nadto ludzkie. Brali więc pieniądze od cara, upadali moralnie, byli krwiści, soczyści bynajmniej nie kryształowi, choć zawsze wielkiego formatu.
Na tę powieść, do dziś w Polsce nie wydaną, choć już tłumaczoną, rzucili się polscy hungaryści. Były polemiki, protesty. Mówiło się o znieważaniu Polaków i o fałszowaniu historii.
Tymczasem powieść na Węgrzech tak dobrze się czytała, że senior aktorów, Tamas Major, aktor-legenda zwrócił uwagę autorowi, że jego utwór to, właściwie, rzecz na scenę, z gotowymi dialogami. Spiró uwierzył, z jednego wątku powieści - pobytu Bogusławskiego w Wilnie w 1816, na gościnnych występach - napisał oddzielną sztukę pt. "Szalbierz". Napisał ją dla Majora, on zagrał w niej Bogusławskiego na swój senioralny benefis. Działa się to w roku 1982, w budapeszteńskim teatrze Katona József Szinhaz.
Cóż, był sukces. Olbrzymi. Jak z książką. Książki nie czytałam, ale sztuka "Szalbierz" napisana jest wyśmienicie.
W Teatrze Ateneum przedstawienie "Szalbierza" (przekład Mieczysław Dobrowolny) też jest hitem. Kolejnym na tej scenie. Ludzie walą zwabieni aktorskimi nazwiskami i famą, że to kontrowersyjne. Kiedy już "Szalbierza" oglądają zapominają o posmaczkach i skandalikach. Spokojnie oddając się podziwianiu aktorskiej gry i rozwiązywaniu intelektualnych szarad, których rozwiązania mają wyraźne zabarwienie emocjonalne.
Bo oto: Bogusławski szalbierz, stary, sterany życiem, pogrążony w długach, zwyczajny i żałosny, myślący tylko o pieniądzach potrzebnych mu na opłacenie czynszu, sponiewierana legenda i skarlała eks-wielkość - kiedy chce pokazuje lwi pazur. Pazur przekornego i niezależnego patrioty. I nic już nie znaczą jego sklerotyczne zabiegi wokół honorarium, liczy się gest, błysk, chwila, która przejdzie do legendy. W ogóle - liczy się legenda, którą najpierw się tworzy a potem trzeba jej sprostać. Bogusławski potrafi sprostać, choć jest tu bohaterem zmęczonym do cna, wyszarzałym, pomniejszonym. To on ofiaruje kolegom aktorom z wileńskiego teatru, do których przybył, by zagrać w "Świętoszku" gościnnie - dla honorarium, a jakże - moment buntu, podniesionych głów, dumy i wolności. To on potrafi wyrecytować rosyjskiemu gubernatorowi prosto w oczy strofy improwizowane i niezależne, zepsuć serwilistyczny wystrój sztuki, udowodnić, że on - to on, Bogusławski, z dawnego, w swobodnej Rzeczypospolitej Narodowego Teatru, osoba pierwsza...
Nie wiem, może ktoś się oburzy na pokazanie Bogusławskiego jako człowieka słabego, nie pozbawionego krętackich talentów (szalbierz!) komedianta, kolaboranta zbyt często idącego na kompromis, może - ale nikomu dotąd nie udało się z tej postaci wykrzesać tyle prawdy, tyle człowieczeństwa i tyle, o dziwo, wielkości. Wielkości człowieka właśnie, nie granitowej, więc skażonej kompromisem, prywatą, błędem, słabością.
Spiró kocha Bogusławskiego, to widać. Chociaż nie pozwala mu zastygnąć w monolit, w brąz, w kamień. Albo - i dlatego właśnie nie pozwala mu na to. Całe szczęście dla widza.
W Ateneum szalbierza patriotę gra Jerzy Kamas. I jest to rola wybitna. Charakterystyczna, bardzo wbrew warunkom aktora, wbrew jego własnej tradycji aktorskiej. Tym większa chyba satysfakcja, tak mniemam.
Ale "Szalbierz" to coś więcej niż dobre przedstawienie według dobrej sztuki ze znakomicie napisanymi dialogami. "Szalbierz" to spojrzenie na nas oczami obcych, choćby i najbardziej zakochanych w polskości. Bardzo to wartościowe doświadczenie: co w nas zobaczyli, co uznali za najistotniejsze.
Otóż -- zobaczyli to, co sami cenimy najwyżej i to faktycznie a nie w deklaracjach. W deklaracjach bowiem - bywa - głosimy pracę u podstaw i dla dobra i ku, ale w życiu pamiętamy te momenty, w których udaje się nam zademonstrować niezależność, miłość do wolności, gest bezinteresowny, narodowo nacechowany.
Spiró zobaczył u nas to właśnie: gest, patriotyczny zwłaszcza, niezależność, kapryśną miłość do własnej legendy. Co więcej, to właśnie go najwyraźniej ujęło. Cały patriotyzm Bogusławskiego rozstrzyga się w tej zdolności do oporu, do niezależnego gestu, którym stoi późniejsza legenda; poza tym - całe życie może kolaborować, staczać się i tak dalej, nieważne.
Pokarm dla legendy - powiada Węgier - liczy się tyleż co konsekwencja w działaniu. Legendą bowiem żyje i trwa duch narodu. A legendę mogą tworzyć nawet słabi, ułomni, błądzący i zgoła nie najczystsi moralnie. To się nie liczy. Legenda ozłoci wszystko i tak właśnie jest dobrze. Byle tylko ci, którzy wnoszą do niej swój wkład, mieli tę siłę, zdolność, umiejętność, charyzmę, czymkolwiek to zresztą jest - i sprostali oczekiwaniom. Od czasu do czasu. Na moment Na Wielką Chwilę.
Taka to jest interpretacja wielkości w historii u naszego współczesnego, Węgra Spiró.
Ktokolwiek powie, że jest ona całkowicie bezzasadna i niemądra, nie powie chyba prawdy. Całej prawdy. Ja mu przynajmniej nie uwierzę.