Artykuły

Nokaut

"Wycinka" w reż. Krystiana Lupy z Teatru Polskiego we Wrocławiu na Festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Pisze Andrzej Horubała w tygodniku Do Rzeczy.

Grudzień 2014 r. - trwa festiwal Boska Komedia, a my stłoczeni w korytarzu wiodącym na scenę teatru Łaźnia Nowa oczekujemy na opóźniający się spektakl Krystiana Lupy według "Wycinki" Thomasa Bernharda. Spektakl uczestniczący w konkursie, choć przecież dla 71-letniego artysty dyrektor Bartosz Szydłowski znalazłby miejsce w kategorii "pokazy mistrzowskie" czy jakoś tak. Ale Lupa startuje w zawodach. Przywozi spektakl, któremu już od chwili premiery we wrocławskim Teatrze Polskim towarzyszą najwyższe superlatywy: genialna forma, arcymistrzostwo, najwyższa klasa.

Czekając w coraz bardziej dusznym korytarzu na razie przeżywamy stosowne do udziału w misterium przygotowanie. Wygląda to trochę jak parodia dawnych peregrynacji i wtajemniczeń, ale co tam, przecież dzisiaj wszystko wygląda na powtórkę. Żeby obejrzeć arcydzieło, trzeba odbyć pielgrzymkę, trzeba przeżyć traumę. Miejsca są nienumerowane, więc niepewność, więc lęk. Szczególnie że jeszcze SMS-uję z Krzysztofem Koehlerem, który przedziera się przez korki z Krakowa do Nowej Huty i rzuca, by zająć mu miejsce. Udaje się. Chociaż przed nami zasiada dwóch wykarmionych zmutowaną genetycznie kukurydzą wysokich Amerykanów, mających się w dodatku ku sobie, więc wiercących się niemożebnie, siedzimy na tyle blisko sceny, że nasycić się możemy aktorską grą, wyginając się od czasu do czasu i odnajdując luki między ich głowami, ramionami, karkami.

Spektakl jest rzeczywiście wspaniały. Już pierwsze magiczne słowa Piotra Skiby wcielającego się w rolę bohatera-narratora rozwiewają obawy, że znów dostaniemy Lupę zafascynowanego młodymi aktorami i pozwalającego im do woli "improwizować" i częstować nas niby to artystycznymi wybroczynami, jak to było choćby w "Poczekalni.0", gdzie jeszcze w dodatku mistrz Krystian umieścił koleżkę wymachującego pistoletem, a będącego w zamierzeniu reżysera uosobieniem obrońcy krzyża z Krakowskiego Przedmieścia, więc tu nagle, po pierwszych zdaniach Piotra Skiby, który zmęczonym głosem, gdzie szyderstwo ustępuje miejsca świadomości przegranej, opowiada o błędzie, jakim było przyjęcie zaproszenia na "artystyczną kolację" do swoich dawnych przyjaciół i mistrzów - małżeństwa Auersbergerów, więc już od pierwszych sekund monologu bohatera-narratora "Wycinki" przeczuwamy, że oto możliwy jest cud. I tak jak pisarz w swej powieści powraca po latach do salonu nieznośnych Auersbergerów, by skonfrontować się z nimi, tak i Lupa, sięgając kolejny raz po teksty Bernharda, powraca do swej najwyższej formy. Jakby nie było po drodze beznadziejnej pogoni Lupy za młodością, żenującej rywalizacji z własnymi uczniami, zgody na wpisanie swojego teatru w wielki projekt modernizacyjny. Salon artystycznego wiedeńskiego małżeństwa, obejmowany szyderczym, ale i nostalgicznym, prześmiewczym, ale i pełnym współczucia spojrzeniem Thomasa Bernharda, stanie się na najbliższe kilka godzin miejscem najwyższego wtajemniczenia w teatralny kunszt.

Od groteski do współczucia

Reżyser, zdawałoby się na zawsze zaplątany w mało czytelne, żmudne przedsięwzięcia, przynosi nam przedstawienie, które śmiało postawić można w rzędzie jego największych osiągnięć. I oto młodzi widzowie, którzy z racji wieku nie mogli uczestniczyć we wcześniejszych teatralnych misteriach Krystiana Lupy, uzyskują możliwość nieprzecenioną: arcymistrzowskie, ale jednocześnie niezwykle świeże, niemające nic wspólnego z epigoństwem widowisko, w którym Lupa harmonijnie prezentuje przekaz subtelny, ale totalny, łącząc swą muzyczną wrażliwość z plastycznym wysmakowaniem, wyśmienite prowadzenie aktorów, doskonałe narzucenie własnego rytmu spektaklu, świetne żonglowanie nastrojami: od groteski i szyderstwa do liryzmu i sentymentalizmu, od brutalności do współczucia i pochylania się nad naszymi niespełnieniami.

Skiba złamanym głosem zaczyna swą opowieść:

"Podczas gdy oni czekali na aktora, który obiecał przyjść na kolację, o wpół do dwunastej, po zagraniu "Dzikiej kaczki", ja obserwowałem małżeństwo Auersbergerów, dokładnie z tego samego uszatego fotela, w którym trzydzieści lat temu przesiadywałem prawie codziennie, i myślałem, że przyjmując zaproszenie Auersbergerów, popełniłem poważny błąd!"

A my dajemy się wciągnąć tej kapitalnej sytuacji: powrotowi artysty do salonu, który go ukształtował i który chciał go wchłonąć, zniszczyć, do ludzi, którzy go uformowali, którzy pokazali mu urok kreatywności ("Miałem 22 lata i pisałem wiersze"), a od których uciekł, których musiał zdradzić, by nie zginąć, by nie zmarnieć, by się nie sprzedać. Powrotowi do niewidzianych przez parędziesiąt lat twarzy: tych wszystkich pretensjonalnych domorosłych Virginii Woolf, prowincjonalnych Joyce'ów, tych epigonów Weberna I przecież choć ten powrót po latach i kontemplacja minionego czasu przypominają trochę proustowską wizytę na kolacji u książąt Guermantes, to wiemy, że o odnalezieniu Czasu, o tym poczuciu nieważności śmierci, jakie zyskuje starzejący się Marcel dzięki przedziwnym grom pamięci, dzięki niezwykłym mistycznym doświadczeniom kontemplacji i uobecniania przeszłości, nie będzie mowy, bo Bernhard na zawsze pozostanie krnąbrnym malkontentem, wybierającym raczej autokompromitację niż ukojenie i celebrowanie epifanii. Ale przecież i tak wiemy, że obcujemy ze sztuką najwyższego wymiaru. Pytania o szczególną misję artysty, o jego osobność, a jednocześnie odpowiedzialność wobec wspólnoty, o zadanie twórcy jako eksploratora ludzkiej nieskończoności i ograniczoności zarazem - ten cały modernistyczny bagaż podejmowany przez najwyższego lotu literaturę zaistnieje na scenie nowohuckiej Łaźni, przywołany przez starego mistrza.

Niesamowite, dynamiczne projekcje wideo takie jak to, plenerowe, gdy Bernhard, spacerując po Wiedniu, daje się przyłapać małżeństwu Auersbergerów - zgorzkniałemu kompozytorowi i jego żonie - śpiewaczce, która wygaduje straszne głupstwa, ale głos jej można miłować, gdy śpiewa Purcella Zbliżenia na twarze, intensywne wyłapywanie emocji. Zaproszenie na kolację, a jednocześnie zakłamana rozmowa o samobójstwie ich dawnej wspólnej przyjaciółki, Joany, zabłąkanej, niezrealizowanej artystki. Albo relacja z obiadu po jej pogrzebie - ekspresyjna, drastyczna, drapieżna.

I gra na różnych planach - przeplatanie sarkastycznych uwag i przedrzeźniania narratora z rozgrywanymi za szklanymi ścianami prostopadłościanu salonowymi bełkotami, w których odbijają się banalność, mieszczańskie ograniczenie i żałosna pretensjonalność artystycznej śmietanki Austrii. Świetne zmiany scenografii i światła, a przy tym doskonały pomysł dramaturgiczny: oczekiwanie na aktora Teatru Narodowego, który uświetnić ma kolację, udziela się także widzom Lupy - i my niecierpliwie wyglądamy jego przybycia, bo i dla nas to ma być spotkanie ekscytujące i wiele zapowiadające, nadejść ma bowiem Jan Frycz, aktor warszawskiego Teatru, jak najbardziej Narodowego, owszem, powrócić ma do Lupy ten, który jako młodzieniec z twarzą jeszcze nieobwisłą, niezmęczoną, nierozjechaną przez życie tak wspaniałe kreacje pod jego batutą wykonał, a teraz święci triumfy w stolicy jako uznany pierwszoligowy komediant. I to działa! Gdy w drugiej części spektaklu zjawia się Jan Frycz, przejmuje na czas pewien sztafetę z rąk Piotra Skiby i nasyca spektakl kapitalnym humorem: zagrywa się jako bohater kolacji - bufon i wymarzony aktor uświetniający wydarzenia towarzyskie, z ustami pełnymi frazesów o aktorskich tajnikach, a zarazem zagrywa się Jan Frycz, łącząc bufonadę odgrywaną z tą własną. Teatr w teatrze zdaje się nie mieć końca. Lupa owszem, fastryguje jeszcze ten materiał, nieznacznie podkręcając tekst Bernharda - zamiast "Utracjusza" umieści w dialogu "Damaszek", by część wybrzydzania na Teatr Narodowy odnosiła się do Jana Klaty i jego destrukcyjnej roboty, którą od paru lat prowadzi w Starym, ale tak naprawdę to zupełnie niepotrzebne. Owszem, publiczność się śmieje, gdy dochodzi do rozmowy o zmianach na stanowisku dyrektora Teatru, bo przecież to oczekiwanie na "żywiołowego wojownika teatru, jakiego świat od stu lat nie widział", było złudzeniem części środowiska, ale przecież Lupa bierze odwet na Klacie i pogrąża go nawet bez tych aluzyjnych wstawek. Pokazuje po prostu teatr własny - teatr potężny, wszechmocny, triumfujący.

Oszołomiony magią

Rzecz niesamowita, arcydzielność tego widowiska jest tak ewidentna, że nie dziwią laury, jakie za parę dni na nie spłyną: "Wycinka" zostanie uhonorowana za najlepszy spektakl festiwalu Boska Komedia, najlepszą reżyserię i najlepszą rolę pierwszoplanową - Piotra Skiby. Ale przecież, gdyby nie litość jury, które chciało obdarować także inne teatry, Lupa mógłby przywieźć z Krakowa jeszcze kilka nagród. Niewątpliwie "Wycinką" znokautował on konkurencję, pokazując miałkość młodego teatru.

Ulotki wręczane przy szatni, a zapraszające na zbliżające się premiery w Starym Teatrze, wyglądają po spektaklu żałośnie. Bo cóż grepsujący teatrzyk pana Klaty może zaproponować po potężnym dziele Lupy? Że nasz buntownik z irokezem na głowie dopatrzył się w Szekspirowskim "Królu Learze" podobieństwa do watykańskich perypetii i już widzimy na plakacie tron oraz jakiegoś starca w białych pontyfikalnych szatach. A Demirski? W parę tygodni machnął w kuchni swoją odpowiedź na "Nie-Boską komedię" Krasińskiego. A jak, przecież taki klimacik i takie zezwolenie na nonszalanckie gesty nosi się w tym sezonie. Najświętsze teksty literatury przemielone przez ignorantów i już mamy na festiwalu "Towiańczyków", mamy "Dziady", a wszystko intelektualnie niezborne, szczeniacko żenujące.

Tymczasem uczestniczę w święcie teatru. Sycę się maestrią Lupy, który jest w stanie towarzyski banał salonu podnosić do rangi tragedii, który jest w stanie przywołać cohenowskie klimaty dziwnego zauroczenia Joaną alkoholiczką, pokazać w intrygującej roli Piotra Skiby wycofany seksualizm Bernharda i dać raz jeszcze wybrzmieć modernistycznemu marzeniu o neurotycznym twórcy będącym wrażliwym przewodnikiem ludzkości, wciąż pytającym siebie o uczciwość i wierność młodzieńczym ideałom. Uzyskując popularność, wypracowując sobie mocną pozycję, wciąż osądzany jest przez innych nadwrażliwców, wciąż oskarżany jest o kompromisy, o zdradę. Jest oskarżany - spojrzeniem innych, klęską, ich samobójstwem, a jednocześnie sam gotów jest oskarżać. Aktor wywrzaskujący swój protest przeciw polityce kulturalnej Austrii promującej mieszczańsko-arcykatolicką zakłamaną sztukę i szyderstwa narratora ze zgromadzonych w salonie starych i młodych, tych już skapcaniałych, zaprzedanych władzy i tych szczeniacko parskających na wszystko, liczących już nie na to, że ich bunt będzie szlachetny i wiecznie trwały, ale że da się dobrze sprzedać. Światłem, dźwiękiem buduje Lupa niesamowitą noc w salonie Auersbergerów: czy będzie to obsesyjne intro do "Cold Song" Purcella, czy dwukrotnie - jakby dla drażnienia się z widzami - zapodane Ravelowskie "Bolero". Niesamowicie uderza to w zmysły i choć diagnozy dotyczące przyczyn upadku i skundlenia sztuki, jakie za Bernhardem z aprobatą powtarza Lupa, zdają się dzisiaj mocno anachroniczne, i choć diagnozy dotyczące młodych artystów zawarte w ich - na szczęście krótkich - "improwizacjach" są naskórkowo publicystyczne, jakby twórca nie chciał dostrzec spustoszeń, jakie poczyniła tzw. sztuka krytyczna w teatrze polskim, jakby nie chciał dostrzec, jak jego uczniowie i wyznawcy, a i on sam na ostatnim etapie swej twórczości, dali się złapać na ideologiczny lep i sprzeniewierzyć posłannictwu artysty, rozumianego jako wielki mag i alchemik, destylujący niezwykłe uczucia w swoich teatralnych laboratoriach, darowuję to Lupie, bo przecież to, jak fantastycznie preparuje dla nas Bernharda, czyniąc go lirycznym szydercą, jak umiejętnie gra Fryczem kabotynem wybornym, który jest w stanie przebić się przez swoje pozerstwo, by wykrzyczeć bunt, a zarazem ujawnić prześwit, przez który ujrzymy starzejącego się, wyzbytego złudzeń mężczyznę

Przecież to wszystko wraz ze świetnym prowadzeniem aktorów odtwarzających gospodarzy tej "artystycznej kolacji" - Haliny Rasiakówny i Wojciecha Ziemiańskiego - irytujących tak wspaniale, że człowiek całkowicie podziela nienawistne emocje Bernharda, to wszystko składa się na fantastyczny wieczór i bezapelacyjne zwycięstwo teatru.

Zwycięstwo, które przecież zdaje się cudem. Cudem nie tylko dlatego, że fiasko ostatnich realizacji Lupy i w końcu jego podeszły wiek kazały postawić pod znakiem zapytania jego dalsze artystyczne losy, ale także z powodu perturbacji w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie akurat w trakcie przygotowań tego arcydzieła władze województwa zajęły się usuwaniem ze stanowiska dyrektora Krzysztofa Mieszkowskiego. Ale na przekór wszystkiemu cud się spełnił.

Siedzę więc - a to przecież też wielka radość - obok Krzysztofa Koehlera, którego tekst przeciw grafomańsko-bluźnierczej "Golgocie Picnic", tekst, będący prostym, wstrząsającym wyznaniem wiary w realność ofiary Jezusa Chrystusa, przebijającym wszystkie gadki miłośników tolerancji i otwartości o mózgach przeoranych przez "Gazetę Wyborczą", zdał mi się jedną z najważniejszych wypowiedzi o teatrze ostatnich lat, i razem sycimy się "Wycinką". Wbrew wypowiedziom Lupy plotącym - jak relacjonuje to na swym blogu Jacek Zembrzuski - jakieś bzdury o kościelnej cenzurze i opresji, w jakiej żyją w Polsce artyści, cieszymy się spektaklem mistrza, śmiejemy, delektujemy artyzmem i milkniemy, gdy w końcu Bernhard wyzna nienawiść i miłość ludziom, którzy go skierowali na pisarską drogę, wypisze słowa nienawiści i miłości do miasta, które go uformowało i gdy ukaże triumf i klęskę pewnej postawy artystycznej. I po raz pierwszy od długich miesięcy wstaję do oklasków oszołomiony magią teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji