Artykuły

Dziesiąty sprawiedliwy: może autor?

1.

Zygmunt Greń przezornie nie zaznaczył we wstępie do swoich uwag o "Dziewiątym sprawiedliwym", że ma ochotę poszturchać dobrodusznie Jerzego Jurandota, ani że jego "złośliwe prawdy" będą zawierały postulaty spisane znacznie na wyrost, że będą skierowane pod adresem nie tyle Jurandota, ile gatunku dramatycznego. A jednak niewiele pozostawił suchych nitek na autorze; nie tylko dlatego, że sam jako krytyk zwykł był zawsze uchodzić raczej za niesprawiedliwego zoila niż sprawiedliwego poczciwca. Poza wszystkim miał przecież rację, zwłaszcza, gdy pisze o samej sztuce Jurandota. Trochę mniej, gdy formułuje wnioski bardziej generalne. Jeżeli więc warto, jak to zrobił Greń, wypomnieć na wstępie Jurandotowi drobne grzeszki, to po to przede wszystkim, by zastanowić się, czy istotnie są w tej całej historii najważniejsze. Żeby móc następnie bronić gatunku jurandotowskiego, sztuki samej, autora i dobrego Huncwota przed nazbyt może jednoznacznym potępieniem.

"Dziewiąty sprawiedliwy" jest, jak nietrudno zauważyć, sztuką urwaną w połowie. Może nawet sztuką-prologiem, sztuką zapowiedzią. Spróbujmy ryzykownej anologii: kończy się tam, gdzie kończy się połówka komediowa "Romulusa" Dürrenmatta. Głupkowaty ostatni władca Rzymu staje się nagle bohaterem przerażająco pozytywnym, jest - okazuje się - rzadkim w historii władcą o sporej dawce rozsądku i poczucia humoru. Hoduje kury, wyprzedaje resztki świadectw minionej świetności niezwyciężonego imperium, traci nawet ostatnie złote listki z cesarskiego wieńca laurowego. Jest śmieszny i poczciwy, dopóki chce być śmiesznym i poczciwym, dopóki autor nie przerwie farsowej sielanki, by zająć się sprawami poważnymi. Kończy się wtedy komedia, zaczyna się historiozofia. Robi się nudno, ponuro, "szampańska komedia" przeradza się w przemądrzałą tragifarsę. Oczywiście, taka jest cena, jaką płaci każdy autor, który, oprócz zabawy, zamyślił sobie zbawianie ludzkości. Albo przynajmniej pouczanie człowieka współczesnego: teatr jest schillerowską kazalnicą, jest nią nawet ten pozornie cyniczny teatr Dürrenmatta. "Romulus" byłby tylko skeczem o nie nazbyt efektownej poincie, gdyby Dürrenmatt nie obrócił w drugiej połówce wszystkiego - bohaterów, akcji, akcentów dramatycznych - O 180 stopni i nie kazał cesarzowi zdjąć maski błazeńskiej hodowcy kur. Uwagi o dobrym Huncwocie Grenia pasowałyby wtedy jak ulał do komedii o rozsądnym Romulusie. Ten sam opis efektów komediowych, ten sam rejestr żalów, ta sama konkluzja i podobnie sprawiedliwa ocena końcowa.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby Dürrenmatt nie traktował tej świetnej połówki komediowej jako prologu do właściwego dramatu. Romulus tylko udaje, że jest błaznem. Dürrenmatt tylko udawał, że pisze rzecz o hodowaniu drobiu przez ostatniego cesarza rzymskiego. Myślał przez cały czas o groteskowej tragiczności końca jednego świata i groteskowej ponurości początku nowego świata. Drwina z historii z podręcznika szkolnego była pretekstem. Ważne były nie paradoksy komediowe, nie maska hodowcy drobiu, ani nawet zrzucanie maski hodowcy drobiu, ale jątrzenie przy ich pomocy umysłów współczesnych. Więcej: nauka historycznego myślenia.

"Dziewiąty sprawiedliwy" kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwy Romulus. Joas-Huncwot staje się nagle dziewiątym sprawiedliwym, spada zeń maska tego, który "robił różne machlojki, kantował, kombinował i zbijał duże pieniądze na lewo" - i autor spuszcza kurtynę. No, każe jeszcze dziewiątemu sprawiedliwemu wygłosić kilka płomiennych zdań o tym, że ludzie sprawiedliwi "ukrywają się. Pracują w podziemiu. Konspirują w obawie przed opinią publiczną. Boją się, że będą nazwani frajerami i wykpieni. Czy myślicie, że to przyjemnie być uznanym za frajera?" Akcent końcowy nie jest więc, broń Boże, cyniczny, jest poczciwy, jak poczciwa jest retoryka ostatniej perory: "Zapewniam was, że takich jak ja są w tym mieście setki. Może nawet tysiące. (...) Tylko czy starczy im odwagi, żeby się przyznać?" Znamy ten patos, ten unik końcowy w stylu radosnych zakończeń moliere'owskich, te retoryczne pytania. Tak kończą się "czarne" reportaże publicystyki krajowej. - Czy prostytutki na ulicach Warszawy przysłonią nam widok dymiących kominów Nowej Huty? - Czy jesteśmy aby naprawdę narodem kanciarzy i złodziei? - Przecież nie każdy urzędnik bierze łapówki!

Jurandot poprzestał na pierwszej połówce dramatu o dobrym Huncwocie - czy komedii, jak kto woli, różnice gatunków zacierają się dziś na tyle, że jedno nie jest już przeciwieństwem drugiego. Zakończył rzecz cała w miarę niezręcznym unikiem i, zadowolony, oddał "Dziewiątego sprawiedliwego" do teatru. Romulus udawał błazna, bo jako błazen był w groteskowo-tragicznym świecie odchodzącym w przeszłość postacią najbardziej ludzką, jako błazen mógł w sposób najbardziej skuteczny realizować swe zamierzenia. Joas udawał huncwota, żeby uratować twarz "klawego" faceta. Romulus wyraża pewną mądrość historii. Joas - odczytany poprzez scenę końcową - tylko konieczność konformizmu.

A więc zarzut najważniejszy - zarzut płaskości morału. Ustaliliśmy w ten sposób rangę ambicji pisarskich Jurandota. Tylko że, wbrew pozorom, zarzut ten niekoniecznie musi obrócić się przeciwko autorowi. A w każdym razie nie za brak dürrenmattowskiej głębi historiozoficznej należy czepiać się zakończenia jurandotowskiego. Miała to być tylko komedia, bez owego komentarza dodatkowego, bez zbawiania ludzkości, pouczania i moralizowania, bez schillerowskiej kazalnicy. Z punktu widzenia zabawy, w najbardziej prymitywnym znaczeniu tego słowa, Jurandot wygrał. "Dziewiąty sprawiedliwy" jest zgrabna komedią - o nie nazbyt efektownej poincie. Mądrość, głębia i - jak się to ładnie mówi - zapładniające intelektualnie paradoksy są w cenie, w ich imię wybacza się wiele, ale same nie tworzą przecież teatru. Czasami zaś po prostu mordują teatr.

2.

Nie, wcale nie dlatego mało efektowna jest pointa "Dziewiątego sprawiedliwego", że zabrakło Jurandotowi oddechu dla napisania dalszego ciągu dziejów Joasa. Albo dla dürrenmattowskiego odwrócenia akcji. Obeszłoby się bez historiozofii, i bez psucia pomysłu komediowego. Gdyby tylko autor chciał rozegrać swój pomysł wyjściowy do sprawiedliwego końca.

Fabuła jest, jak wiadomo, prościutka. Do miasteczka, biblijnej Sodomy leżącej tuż koło Gomorry, przybywają trzej aniołowie, aby odnaleźć dziesięciu sprawiedliwych. Miasto byłoby wtedy uratowane. Z trudem udaje się zebrać jednego, dwóch, trzech, wreszcie - ośmiu sprawiedliwych o dość wątpliwej marce tej "sprawiedliwości" ludzkiej. Dziewiątym sprawiedliwym staje się Joas-Huncwot. ten sam, fetory wygłasza końcową tyradą płomienną.

Pomysł wzięty jest więc ze Starego Testamentu, z Księgi Genesis. Wedle pierwszej Księgi Mojżeszowej Abram, późniejszy Abraham, mieszkał w ziemi Chananejskiej. Lot, bratanek, osiadł w "mieściech, które były nad Jordanem i mieszkał w Sodomie. A ludzie Sodomscy byli bardzo źli, i zbytnie grzesznicy przed Panem." Nieprawość ta rosła z roku na rok, stuletniemu Abrahamowi miał się urodzić pierwszy syn Izaak, gdy tymczasem w krainie Lota "krzyk Sodomy i Gomorry rozmnożył się, i grzech ich zbytnie ociężał". Pan miał sprawdzić rzecz na miejscu i w razie braku poprawy obrócić miasto w perzynę.

Jest więc w Księdze Genesis fragment gotowego niemal dialogu Pana z Abrahamem, mężem, sprawiedliwym, który chciał oszczędzić złego losu Sodomie i Gomorze. Wierzył, że Pan nie zatraci sprawiedliwego z niebożnym. Zaczął swój targ o życie ludzkie z Panem - od którego zaczyna się historia o dziesięciu sprawiedliwych.

"Jeźliż będzie pięćdziesiąt sprawiedliwych w mieście, zginąż społem? i nie przepuścisz miejscu onemu dla piącidziesiąt sprawiedliwych, jeźliż będą w niem?

"(...) I rzekł Pan do niego: Jeźli najdę w Sodomie pięćdziesiąt sprawiedliwych w samem mieście, odpuszczę wszystkiemu miejscu dla nich.

"A odpowiadając Abraham rzekł: Iżem raz począł, będę mówił do Pana mego, aczem proch i popiół.

"A jeźliby mniej piącią było sprawiedliwych, niż pięćdziesiąt, czy zatracisz dla czterdziestu i piąci wszystko miasto? I rzekł: Nie zatracę, jeźli tam najdę czterdziestu piąci.

"Rzekł jeszcze do niego: A jeźli się tam najdą czterdzieści, co uczynisz? Odpowiedział: Nie zatracę dla czterdziestu.

"Rzekł: Nie gniewaj się Panie, proszę, jeźli przemówię. A jeźli się tam najdą trzydzieści? Odpowiedział: Nie uczynię, jeźli tam najdę trzydziestu.

"Rzekł: Gdyżem raz począł, będę mówił do Pana mego: A jeźli się tam najdą dwadzieścia? Odpowiedział: Nie zatracę dla dwudziestu.

"Proszę, rzekł, nie gniewaj się Panie, jeźli jeszcze raz przerzekę: A jeźli się tam najdą dziesięć? Odpowiedział: Nie zatracę dla dziesiąci."

Księga Genesis nic nie mówi więcej o sprawiedliwych z Sodomy, poza tym, że dwaj aniołowie ugoszczeni w domu Lota zostali obcesowo zagadnięci o swe profesje. Mieszkańcy Sodomy, "od chłopięcia aż do starego, wszytek lud pospołu", otoczyli dom i chcieli im czynić zło. Lota, który napiekł gościom chleba przaśnego, napastowano energicznie, bito i popychano, wzgardzono nawet jego córkami, "które jeszcze nie zaznały męża". Rzekł Lot: "wywiodę je do was, a czyńcie z niemi, jak się wam podoba, byleście jedno mężom tym nic złego nie czynili" - na próżno jednak kusił, lud Sodomy chciał jedynie mężów zobaczyć, poznać, usłyszeć i wyłożyć im swoje racje. Nie doszło do tego, Lot wraz z rodziną został wyprowadzony z miasta, a "Pan dżdżył na Sodomę i Gomorrę siarką od Pana z nieba".

Niewiele więcej jest w Biblii na ten temat. Wystarczająco wiele, by Sodoma i Gomorra stały się symbolem biblijnej nieprawości, wystarczająco mało, by wpisać w tę biblijną historie jakąkolwiek anegdotę dramatyczną. Pomysł Jurandota był pomysłem biblijnie przewrotnym: dopowiedzieć do końca to, co nie zostało nigdy powiedziane. Nic prawie nie zostało powiedziane: zginęło miasto, nie wiadomo nawet za jakie grzechy. Tylko to jest pewne, że aniołowie mieli zostać poturbowani.

Biblii Jurandot nie rewiduje, nie ma przecież co rewidować, można co najwyżej próbować rekonstrukcji komediowej. A wiec: wpisać własną anegdotę do dramatu czy komedii sodomskiej. W "Dziewiątym sprawiedliwym" nie idzie więc, wbrew tytułowi, o Joasa, dziewiątego sprawiedliwego, ani o Lota, który jest postacią epizodyczną, ani w ogóle o któregoś z mieszkańców Sodomy, ani nawet o aniołów, którzy pomnożeni o trzeciego zjawiają się na ziemi. Nie ma w tej komedii ani jednego bohatera, w pozytywnym czy negatywnym sensie tego słowa. I być nie mogło. Idzie o Sodomę, o wszystkich mieszkańców Sodomy, o odpowiedź, dlaczego zginęli. W "Dziewiątym sprawiedliwym" jest wszystko, co temu celowi służy: i aniołowie, i Lot, i lud i jego swoiste kryteria dobra i zła, i stylizacja biblijna, i współczesny model cwaniactwa społecznego, zrodzonego przez system moralny sodomsko-polski, i parodia Starego Testamentu kojarzona z parodią obyczajowości współczesnej. Nie ma tylko prawdziwej odpowiedzi na pytanie: dlaczego Sodoma zginęła rażona "siarką i ogniem od Pana z nieba". Jurandot powiada: bo zabrakło dziesiątego sprawiedliwego, który nie miał dość odwagi, żeby się przyznać, że jest sprawiedliwym. I kładzie w ten sposób sztukę.

A przecież - powtarzam treść rozmowy w redakcji z innym znowu krytykiem, z K. Puzyną - wystarczyły drobne poprawki w zakończeniu. Aniołowie szukają dziesięciu sprawiedliwych. Wydaje się, że znaleźli bodaj kilku, przymykając oczy można uznać, że w myśl niebiańskich kryteriów sprawiedliwości są właściwymi kandydatami: staruszka Jeracha, którą pieścił w swej łożnicy tylko "wielki Prawodawca, którego sława sięga daleko poza granice miasta" - i nikt więcej; po kumotersku wciągnięci na listę krewni Abrahama, Lot, Lotowa, Lotówna I i Lotówna II; ex-kasiarz Roboam, który wskutek wprowadzenia obrotu bezgotówkowego porzucił swój zawód i został dyrektorem banku; żebrak Isaschar, który nie ma czym grzeszyć, brak mu bowiem rąk i nóg; poeta Sebeon, bo przecież "jeden koń, który poniósł, może narobić więcej szkody niż trzech zbuntowanych poetów"; wreszcie ma nim zostać nieszczęsny Joas. A teraz wyobraźmy sobie nagle oburzone protesty tłumu: tacy jak Joas są wszyscy, w Sodomie wszyscy są sprawiedliwi! Wszyscy przestrzegają ustalonych norm współżycia - tyle, że są to sprawiedliwi z Sodomy, że ustalone w Sodomie i pilnie tu przestrzegane normy są różne od norm niebiańskich. Wzory nieba są abstrakcyjnymi ideałami, a w każdym razie tyczą innej rzeczywistości niż sodomska. Niedorzeczne są jednak żądania ludzi, by sądzić ich wedle ich własnych pojęć sprawiedliwości. W imię idei Pana i dla uspokojenia rozwrzeszczanego tłumu sprawiedliwych spłynie więc z nieba siarka i ogień. Bliższe to pewnie prawdzie z Księgi Genesis, bliższe rzeczywistości sodomskiej i bliższe pomysłowi wyjściowemu Jurandota od pytań retorycznych: "Czy starczy im odwagi, żeby się przyznać?"

3.

To tylko niewielka poprawka do zakończenia "Dziewiątego sprawiedliwego", któremu nie należy jednak, jak Romulusowi, zaglądać zbytnio pod podszewkę. Większość zarzutów, jakie mogłaby rzecz Jurandota napotkać i jakie - sprawiedliwie przecież - wytoczył pod jej adresem Greń, okazuje się całkiem nieważka, jeżeli tylko będziemy mierzyć "Dziewiątego sprawiedliwego" powołaną do tego miarką. Nie o historiozofię tu przecież idzie ani o jątrzenie przy pomocy paradoksów biblijnych umysłów współczesnych, ani o naukę myślenia historycznego. Biblia, paradoksy Starego Testamentu, drwina z legend obiegowych są tylko pretekstem. Ważne są nie wnioski historiozoficzne, ale oparta na paradoksach historiozoficznych i drwinie z legend potocznych komedia. I chyba właśnie zaproponowany przez Jurandota typ komedii użytkowej, współczesnej komedii na co dzień, zabawnej i strawnej dla myślącego, ale nie nazbyt wyrafinowanego widza powinien zainteresować krytyka.

Jurandot w Dziewiątym sprawiedliwym nie jest już Jurandotem z "Pleców", z "Ro­dzinki", z "Takich czasów", "Trzeciego dzwonka", czy wreszcie dość wyraźnie dla tantiem zaiksowych pisanych "Męża Foltasiówny" i Miss Polonii. Tam był autorem komedii obyczajowych powielających wiernie tradycyjny model dramatu użytkowego, z wszelkimi, zaletami i wszelkimi wadami tradycyjnego rzemieślnictwa scenicznego, opartego na wypłowiałych schematach komedii mieszczańskiej z okresu sytego konsumowania. Tu skorzystał z innych zupełnie wzorów, przyjętych od "awangardy" dramatu współczesnego, która buduje sobie własny, nowy warsztat dramatopisarski. "Dla mnie właśnie Dürrenmatt jest przykładem świetnego i nowoczesnego komediopisarstwa" - przyznał się Jurandot w Dialogowej rozmowie o dramacie z 1959 r.

Musiało tak się stać, powtarzanie w nieskończoność schematów i konstrukcji bulwarowych stało się nieznośne, i mało płodne, i zupełnie nieprzydatne w czasach, gdy nawet odświeżona "Syrena" będzie już tylko jawnym anachronizmem. Zestarzały się nie tylko treści tradycyjnych komedii "na co dzień", wytarła się również atrakcyjna przez wiele dziesięcioleci konstrukcja se-ryjno-salonowa Flersa i Caillaveta.

Przez wiele lat nie bardzo wiedziano, czym zapchać dziurę, jaka wytworzyła się po śp. średniej komedii. Nie istniało właściwie nic, co jako komedia byłoby jednocześnie zabawne, współczesne i ważne - jak ważne dla życia kulturalnego stały się kiedyś gatunki peryferyjne, w rodzaju nadscenek literackich, teatrów studenckich, kabaretu politycznego etc. Coraz większa stawała się przepaść miedzy "wielkim" - jak powiadał Roussin - rodzajem komizmu: tym, który nie wywołuje śmiechu, ale uchodzi za wielce szlachetny, i "małym" komizmem, który sprawia doraźną przyjemność pospólstwu. Czyli między Ionesco, Beckettem czy Dürrenmattem, a Gozdawą i Stępniem, Grzymałą i Jurandotem, autorem "Męża Foltasiówny". Awangarda i użytkowość nawzajem się odpychały, elitarny dramat nowoczesny i seryjna produkcja bulwarowa stanowiły przez kilka dobrych, lat dwa krańce współczesnego teatru. Do czasu, gdy dramat awangardowy - podobnie jak "pikasy" w plastyce, które zadomowiły się dziś na dobre w pracowniach projektujących wzory masowo produkowanych towarów codziennego użytku - zaczął dyktować prawa dramaturgii użytkowej. Oczywiście, Dürrenmatt sporo przejął od literatury za trzy grosze, ale równocześnie stworzył pewien model współczesnego słuchowiska radiowego, a z ducha dürrenmattowskiego poczęty został "Dziewiąty sprawiedliwy". Konstrukcja epicka dramatu da się wywieść okrężną drogą z kabaretu monachijskiego, ale ten sam. Brecht odezwał się po latach w paryskich teatrach bulwarowych. Podobnie opłacił się mariaż dramatu użytkowego z "teatrem absurdu" - w wydaniu Billetdoux, który znacznie dojrzalej i znacznie zręczniej od Feliciena Marceau sprzedaje na bulwarach awangardę paryską.

Zjawisko to, dość powszechne, warte jest przynajmniej zarejestrowania. Teatr elitarny zaczął się oto nagle coraz częściej utożsamiać z teatrem na co dzień. Stworzony tam alfabet został zaakceptowany przez dramat użytkowy - co stało się jednocześnie zwycięstwem i klęską awangardy z lat pięćdziesiątych. Równocześnie przyjął się powszechnie uformowany tam typ wrażliwości na współczesność dwudziestowieczną, eksperyment elitarny wydał błogosławione dla teatru "masowego" owoce. Wzory komedii z pogranicza "wielkiego" i "małego" komizmu zaczynają obowiązywać wszędzie.

Nietrudno wskazać na zapożyczenia "Dziewiątego sprawiedliwego" u Dürrenmatta, u Brechta. Wlecze się za Jurandotem bagaż pomysłów i sytuacji podpatrzonych w "Dobrym człowieku z Seczuanu", w dramacie "Anioł" zstąpił do Babilonu, w "Romulusie". To trzej aniołowie, Zorobabel, Azaryjasz i Hod, którzy zstąpili do Sodomy, to Joas, który z Huncwota przeradza się w dziewiątego sprawiedliwego, to cały problem "Dziewiątego sprawiedliwego", spaskudzony w finale, to pomysł wpisania do legendy baśniowej własnej anegdoty, to wreszcie najbardziej konsekwentnie przez Jurandota przestrzegana zasada mówienia o współczesności poprzez odwołanie się do anachronicznego i groteskowego sztafażu historycznego. Tak samo łatwo jest wskazać dowcipy i gagi Jurandota, przeniesione do komedii biblijnej ze skeczów i komedii "Syrenowych". Znalazły się tu nareszcie na właściwym miejscu, zyskały należną sobie od dawna rangę literacką, przestały pełnić funkcję dość płaskich żarcików kawiarnianych.

Jurandot podaje nam w "Dziewiątym sprawiedliwym" nową formułę komedii użytkowej. Takiej, która śmieszy i bawi, która jest wystarczająco współczesna, by określić na podstawie tekstu - nie tylko doczepionych mechanicznie realiów - datę jej napisania, która jest wreszcie jakoś "ważna" w swoich wnioskach końcowych, i która może służyć teatrowi nie nazbyt elitarnemu za chleb powszedni. Tego, i tylko tego, szukajmy w sztuce Jurandota. Za to, i tylko za to, chwalić wypada autora. Zresztą, nie jest to wcale mało. Jurandot przyznał się, że sam jest dziesiątym sprawiedliwym. Tym, któremu starcza odwagi, żeby się przyznać: że jest tylko komediopisarzem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji